poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Nienazwanemu

Dopiero po kilkudziesięciu latach od chwili, kiedy ostatnio się widzieliśmy, nagle przed oczami stanął mi prawdziwy obraz przyjaciela z młodości. W tym jednym momencie zobaczyłem całość, istotę, tego co wcześniej bałem się nazwać lub czego nazwać nie było sposób.
Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy spotkałem go w szkole na lekcji.
Cicho i spokojnie przycupnął sobie całkowicie pogodzony z przykrym losem spadochroniarza. Była w nim wielka nieśmiałość, pokora wobec świata, lekkość, anielski spokój i delikatny skrzywiony uśmiech. Wszystko tak trudne do utrzymania, kiedy każdy nauczyciel mówi ci, że jesteś idiotą. Jednocześnie było w nim również edukacyjne piętno, przez które w oczach kolegów wyglądał na niedorozwiniętego intelektualnie trolla.
Tego samego dnia wracaliśmy razem do domu. Urwaliśmy się z ostatniej lekcji i przeszliśmy kilka kilometrów razem rozmawiając o wszystkim i o niczym. On nadłożył drogi, żeby mnie odprowadzić do samych drzwi.
Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się co to jest rock.
Potem wielokrotnie rozmawialiśmy o muzyce i wielokrotnie przemierzaliśmy kilometry między domami a szkołą, aż ja poszedłem do tej najlepszej w okolicy a on do najgorszej. Rozejście się dróg było rzeczą zupełnie naturalną, kiedy jeden chciał zostać lekarzem a drugi  był zwykłym odrzutem systemu edukacyjnego PRL.
Widywaliśmy się wprawdzie rzadko, w większości zupełnie przypadkowo- w drodze z miasta, w pociągu do domu, na mieście, czy u znajomych,  ale przetrwał między nami ten specyficzny rodzaj więzi, która łączy ludzi wspierających się w odrzuceniu. Ani on ani ja nigdy nie mieliśmy bliskich, przyjaciół, krewnych, na których moglibyśmy w czymkolwiek liczyć. Wręcz odwrotnie- w przypadku jakichkolwiek kłopotów obowiązywała zawsze ta sama zasada w domu co i w szkole- winny był zawsze młodszy lub słabszy.
Już wtedy w klasie zdałem sobie sprawę, że jest w nim jakaś trudna do rozwikłania zagadka; tajemnica, którą dane mi było tylko przeczuwać ale nie rozpoznać ani tym bardziej określić. No bo co można powiedzieć o człowieku w oku cyklonu, stojącym  nieruchomo i bez lęku, choć wszystko wokół niego wiruje?
Ta tajemnica powodowała, że wszyscy ludzie bez wyjątku traktowali go jak przezroczystego. Jakby był utkany z wody lub powietrza. Większości to zupełnie nie obchodziło, no bo szkoła była przecież czyśćcem, przez który trzeba jakoś przejść, a Nic dodane do obowiązkowego życia nie mogło zmienić ogólnego rozrachunku krzywd i lęków.
Ta przezroczystość nie przeszkodziła jednak w zainteresowaniu dziewczętom, które były w stanie dostrzec kryjącą się w toni tajemnicę. Dotyczyło to szczególnie nieznajomych dziewcząt, spotkanych po raz pierwszy- przypadkowo, w pociągu, czy na ulicy obcego miasta. W ich oczach widać było fascynację. Jakby był w nim wielki magnes. Nieraz odczuwałem ten szczególny dyskomfort człowieka zbędnego, gdy rozmowę przerywała nam znienacka przysiadająca się panna  i mówiąca tylko do niego, jakby mnie w ogóle nie było. Wtedy to ja stawałem się przezroczystym. Wiele lat później uświadomiłem sobie ten prosty fakt, że obaj byliśmy przezroczyści. Jemu dawano to odczuć cały czas, podczas kiedy ja doświadczałem tego tylko w takich szczególnych sytuacjach damsko- męskich.
Kiedy pierwszy raz się upiłem to właśnie z nim.
Uczciliśmy najpierw jego pełnoletniość, potem moją, potem odprowadziłem go do domu, a potem on mnie odprowadził, aż zdecydowaliśmy się rozstać nad ranem gdzieś w połowie drogi- kilka kilometrów od niego i kilka kilometrów ode mnie. Ostatnia rzecz jaką pamiętałem tej nocy to chwiejące się drzewa, niczym olbrzymy wyciągające do mnie konary, skąpane w chłodzie jesiennej słoty, i smagane biczami ulewnego deszczu, jak potop zalewającego wszystko i zamieniającego w błotnistą breję nawet myśli . Potem jeszcze przebłyski świadomości w tych chwilach, kiedy dotarłem do domu nad ranem i próbowałem upolować umykającą dziurkę od klucza, przemoczony, zmęczony do granic nieprzytomności, z psem wskakującym mi na ramiona, ręce, głowę i przewracającym swego pana na ziemię. Chwile wtedy wydawały się wiecznością. W końcu, kiedy myślałem już, że będę musiał spać na wycieraczce w tych strugach deszczu, kaszlący i z cieknącym nosem, wpadłem na pomysł, żeby palcem wskazującym lewej ręki trzymać dziurkę od klucza, a prawą ręką 'zjeżdżać' po mojej lewej aż do czubka palca. W ten sposób udało mi się trafić, wejść do pokoju i paść na łóżko twarzą do ziemi. W moje ślady poszedł pies. Położył się na mnie, niczym sfinks na worku ze złotem i warczał jak ktoś próbował podejść. Rano obudziło mnie zatrucie alkoholowe, które jak się potem okazało, trwało 3 dni, czyli kolejną wieczność.
Wtedy po raz pierwszy w życiu myślałem, że umieram.
On wrócił do domu mniej więcej tak samo, z tą jedynie różnicą, że na plecach, na samym środku, miał odciśnięty błotnisty ślad stopy.
Nie myślałem o nim często. Od czasu do czasu wracał we wspomnieniach nawet wiele lat po ostatnim spotkaniu ale więź (o dziwo!) nigdy nie  utraciła  swojej siły, podobnie jak wspomnienie wydawało się nie tracić swojej wyrazistości.

Wiele lat po ostatnim spotkaniu i wiele kilometrów od mojego domu rodzinnego, w mieście, które stało się częścią mnie, obudziłem się nagle w środku nocy z uczuciem, że ktoś siedzi na skraju łóżka i mi się troskliwie przypatruje, tak jakby chciał odgarnąć pot z czoła umierającego a jednocześnie czuł skrępowanie i wstrzymał ruch ręki w połowie drogi. Przewróciłem  się na drugi bok i nie zobaczyłem nikogo. Ciemność nie była ani mniej ani bardziej mroczna. Kiedy zasypiałem, miałem wrażenie, że ktoś chodzi po domu i czegoś szuka- bezszelestnie otwiera szuflady, przegląda kredensy, szafy i szafki, zagląda pod zlew i wannę.
Następnego dnia dostałem telefon od kuzynki, że mój przyjaciel wszedł pod nadjeżdżający pociąg i zginął na miejscu.
Już nigdy nie było pierwszego razu. Zostały same powtórzenia bez początku i bez końca. Pochodzące z nicości i nie wiadomo dokąd wędrujące repetycje.
Więź- co ciekawe- nigdy nie zniknęła, ani nawet nie osłabła. Umierałem z jej świadomością i przeszedłem z nią na drugą stronę.

 
Dem Unbenannten
 
 
Erst zig-Jahre nach unserer letzten Begegnung stand mir plötzlich vor Augen das wahre Antlitz meines Jugendfreundes.
In diesem einen Augenblick sah ich ihn in seiner Ganzheit, sein Wesen, das alles was ich früher beim Namen zu nennen fürchtete, oder auch was gar nicht zu nennen möglich war.
Ich erinnere mich an das erste Mal, als ich ihn in der Schule, beim Unterricht, traf.
 
Ruhig und leise, geduckt und mit dem bedauerlichen Schicksal eines Sitzenbleibers gänzlich versöhnt.
In ihm wohnte eine ungewöhnliche Schüchternheit, eine Unterwürfigkeit, eine Leichtigkeit, eine Engelsruhe und ein sanftes schiefes Grinsen.
All dieses doch schwer zu ertragen, zumal dir jeder Lehrer sagt du wärst ein Idiot.
Gleichtzeitig zeichnete ihn ein Bildungs-Stigma aus, wodurch er, in den Augen seiner Kollegen, das Aussehen eines intelektuell unterentwickelten Troll’s hatte.
 
Am gleichen Tag hatten wir den selben Rückweg. Wir schwänzten die letzte Unterrichtsstunde und gingen die ein paar Kilometer zusammen, redeten über Alles und Nichts.
Er machte sogar einen kleinen Umweg um mich bis vor die Haustür zu bringen.
Damals erfuhr ich, zum ersten Mal, was das Wort “Rock” auf sich hatte.
 
Danach sprachen wir oft über Musik und gingen häufig den Weg zwischen Schule und Daheim gemeinsam.
Bis zum Schulwechsel.  Ich wechselte in die beste in meinem Einzugsgebiet, er ging in die schlechteste.
Diese Wegetrennung war eine alltägliche Sache wenn einer Arzt werden wollte und der andere das Abfallprodukt des PRL-Bildungssystem war.
 
Danach sahen wir uns zwar selten, meistens zufällig; auf dem Weg zur Stadt, im Zug auf der Heimreise, bei Bekannten, aber das spezifische Band das Menschen verbindet in ihrer Ablehnung, das blieb.
 
Weder er noch ich hatten jemals Angehörige, Freunde oder Verwandte auf die man zählen konnte. Es war geradezu umgekehrt – im Falle irgendwelcher Schwierigkeiten galt immer das gleiche Gesetz, daheim wie in der Schule – schuldig war immer der jüngere oder der schwächere.
 
Schon damals, in der Klasse, wurde mir bewusst, daß in ihm irgendein schwierig zu lösendes Rätsel schlummerte, eine Geheimnis, das ich nur erahnen aber weder erkennen noch benennen imstande war.
Denn was kann man auch über einen Menschen sagen, der in einem Tornado-Auge immer noch seelenruhig und furchtlos dasteht trotz das alles um ihn ins trudeln gerät..
 
Das Geheimnis das ihn umwehte, verursachte, daß alle – ohne Ausnahme – ihn wie Luft behandelten. Als wäre er aus Wasser oder Luft gewoben.
Der Mehrheit war dies vollkommen egal, die Schule war doch eh ein Fegefeuer durch das man irgendwie durch muss, und ein Nichts, das man dem obligatorischen Leben zufügte, konnte die allgemeine Bilanz von Unrecht und Furcht nicht ändern.
 
Diese Durchsichtigkeit störte aber die Mädchen, die imstande waren das tiefliegende Geheimnis zu erahnen, in ihrem Interesse an ihm, nicht.
Es betraf vor allem Mädchen die ihn zum ersten Male, und zufällig, trafen;  im Zug oder auf den Strassen einer fremden Stadt.
In ihren Augen sah man dann Faszination, als wenn in denen ein großer Magnet gewesen wäre.
 
Manchmal fühlte ich dann das besonderes Unbehagen eines Überflüssigen, vor allem als unser Gespräch plötzlich von einem Mädchen unterbrochen wurde, daß sich zu uns gesellte und das dann nur mit ihm sprach, als wäre ich überhaupt nicht vorhanden. Dann wurde ich durchsichtig.
 
Viele Jahre später wurde mir die einfache Tatsache bewusst – wir beide waren durchsichtig.
Er spürte dies die ganze Zeit und ich erfuhr es nur in den speziellen Situationen mit den Mädchen.
 
Meinen ersten Rausch erlebte ich mit ihm.
Erst feierten wir seine Volljährigkeit, dann meine, danach begleitete ich ihn nach Hause, anschliessend er mich, irgenwann entschieden wir, am frühen Morgen und mitten auf der Strecke, uns zu verabschieden, einige Kilometer von seinem, und einige Kilometer von meinem Zuhause.
 
Das Letzte an was ich mich aus dieser Nacht erinnere sind schwankende Bäume, die wie Reisen ihre Äste nach mir streckten. Rundum tobten die Herbsstürme, es regnete in Strömen und verwandelte alles in einen dicken Matsch, sogar die eigenen Gedanken.
 
Dann noch einige kurze Lichtblicke von Bewusstsein, als ich am frühen Morgen daheim angekommen bin und versuchte das Schlüsselloch zu finden. Durchnässt, agespannt bis zur Besinnungslosigkeit und mit einem Hund der mich ansprang und zum Boden warf.
Die Augenblicke kamen mir wie Ewigkeiten vor.
 
Endlich, als ich schon dachte ich müsse in diesem Regen auf dem Türvorleger übernachten, hustend und mit einer triefenden Nase, kam mir die rettende Idee, mit dem linken Zeigefinger das Schlüsselloch zu orten, und mit der rechten Hand einfach entlang der Linken bis zum Zeigefinger herunterzufahren. Mit dieser Methode traf ich endlich in das Schlüsselloch, betrat das Zimmer und fiel mit dem Gesicht auf das Bett.
Der Hund tat es ähnlich, er legte sich auf mich wie eine Sphinx auf einen Goldsack und knurrte sobald jeman nur in unsere Nähe kam.
Früh weckte mich eine Alkoholvergiftung auf. Wie sich hinterher herausstellte, dauerte diese 3 Tage, also eine weitere Ewigkeit.
Ich dachte, zum erstem Male in meinem Leben, ich müsse sterben.
 
ER kam nach Hause in einem ähnlichen Zustand, mit einem Unterschied – am Rücken, genau in der Mitte, hatte er einen schlammigen Fussabdruck.
 
Ich dachte selten an ihn.
Ab und zu kehrte er in meinen Erinnerungen zurück, sogar noch viele Jahre nach unserem letzten Treffen.
Unsere Verbundenheit (welch ein Wunder!), verlor aber nichts an ihrer Kraft, auch die Erinnerungen verloren nichts an ihrer Klarheit.
 
Viele Jahre nach unserem letzten Treffen und viele Kilometer von meinem Zuhause entfernt, in einer Stadt, die inzwischen ein Teil von mir wurde, wurde ich plötzlich, mit dem Gefühl jemand sässe auf meiner Bettkante und schaute mich fürsorglich an, wach. So, als ob dieser einem Sterbenden den Schweiß von der Stirn wischen wollte, und gleichtzeitig aber in der halben Bewegung, vor Verlegenheit, hielt.
Ich drehte mich um, sah aber niemanden.
Die Dunkelheit war nicht mehr und nicht weniger düster.
Als ich beim Einschlafen war, kam es mir vor, daß jemand durch das Haus geistert und nach irgendetwas auf der Suche war. Geräuschlos wurden die Schubladen geöffnet, der Küchenschrank besichtigt, die Schränke, Schränkchen, jemand schaute unter das Waschbecken und die Badewanne..
 
Am nächten Tag rief mich meine Cousine an und berichtete, mein Freund hätte sich vor einen fahrenden Zug geworfen. Er verstarb an der Stelle.
 
Es gab nie wieder ein Erstes Mal.
Es gab nur noch Wiederholungen ohne Anfang und ohne Ende.
Sie stammten aus dem Nichts und es ist nicht bekannt wo diese Wiederholungen hinwanderten..
 
Unsere Verbundenheit – und das ist das Interessante – verschwand nie, sie schwächte auch nie ab.
Ich starb mit desem Bewusstsein und schreitete mit diesem auch auf die Andere Seite.

środa, 9 lipca 2014

Podchody


Nie mieli szans. Cała sytuacja wyglądała bardzo źle, żeby nie powiedzieć tragicznie. Koledzy tym razem dopadli młodszych w przejściu między blaszanymi sklepami. Dwóch cherlaków na wprost dwóch osiłków na środku długiego korytarzo- tunelu. Może właśnie ten brak szans ucieczki był czynnikiem, który spowolnił napastników i spowodował, że zapragnęli rozkoszować się przewagą. Podeszli wolno do sparaliżowanych lękiem ofiar, przyglądając się uważnie drżącym sylwetkom z wybałuszonymi ze strachu oczami. Ach cóż to za wspaniałe uczucie, kiedy ze swoją ofiarą możesz zrobić co ci się tylko podoba. Bez świadków, bez sumienia i żadnej moralności. Kiedy możesz dać upust i napawać się! Po prostu raj dla  tłumionych boleśnie psychopatycznych skłonności.
Sparaliżowanym wydawało się, że to zbliżanie się napastników trwa bez końca. Jak dobrze byłoby mieć cały ten łomot już za sobą. Z drugiej strony dopóki nie znaleźli się w kleszczach żelaznych uścisków sadystycznych chuliganów, był jeszcze jakiś cień szansy. Może uda się coś wymyślić, może ktoś przyjdzie i przeszkodzi w maltretowaniu, może piorun z jasnego nieba walnie w nich i zabije na miejscu albo zdarzy się inny cud.
Z trzeciej strony- co można wykombinować? Nie zjawi się przecież żaden czarnoksiężnik- wybawca ani rycerz na białym koniu.
Pozostawało więc tylko czekać na dopełnienie nieuchronnego przeznaczenia, co w świecie układów szkolnych oznaczało, że młodsi i słabsi są zawsze workami treningowymi dla starszych i silniejszych.
I właśnie wtedy, dokładnie w momencie gdy napastnicy zabrali się do metodycznego obcinania maluchom guzików u mundurków, jeden z nich przypomniał sobie, że w plecaku ma cudowny przedmiot, który jakiś czas temu znalazł wyorany na polu, a który teraz mógł się okazać prawdziwym zbawieniem, narzędziem zemsty, godziwą zapłatą, tudzież innym artefaktem skupiającym w sobie miliony cudownych właściwości i możliwości.
Malec przechylił spuszczoną głowę skazańca lekko w stronę kolegi  w nieszczęściu. Tamten stał skamieniały ze wzrokiem spuszczonym w dół jakby w okolicach czubków swoich butów próbował wypatrzyć przyszłość i odkryć jak bardzo będzie bolało. Malec ukradkiem złapał kolegę za połę mundurka i zaczął ciągnąć a kiedy to nie wystarczyło już całkiem jawnie szturchnął go pod żebro. Tamten zdziwiony przekrzywił głowę i spojrzał na kolegę.
Malec dał koledze wzrokiem sygnał do ucieczki, po czym z całej siły odepchnął go tak, że ten przeleciał między nogami  oprawców i znalazł się tuż za nimi. Obaj rzucili się do szaleńczej ucieczki, która normalnie nie mogła mieć szans na powodzenie.
Minęło trochę czasu, zanim dwóch głupkowatych osiłków zorientowało się, że te szczyle próbują prysnąć. Z niedowierzaniem puścili się za uciekającą zwierzyną a gniew w nich narastał i narastał z każdym oddechem.
Malec w biegu sięgnął do plecaka i wydobył cudowny artefakt. Z opowieści wojennych dziadka pamiętał, że po wyciągnięciu zawleczki  trzeba odczekać kilka sekund. Nie pamiętał ile. Dobiegając do końca korytarza odbezpieczył,  policzył do dwóch i rzucił za siebie. Granat potoczył się i wpadł do głębokiej wyrwy między chodnikiem a ścianką sklepu.
Eksplozja ogłuszyła nadbiegających osiłków. Gniew, który rozpalał umysł w jednej sekundzie zmienił się w ciężar zalegający niczym zimny kamień  w płucach, żołądku i sercu.W jednej chwili stali  poranieni, skamieniali, pokryci ceglanym pyłem ale cali.
Najpierw puściły zwieracze, potem emocje. Uderzyli w szloch i pobiegli przed siebie. Wpadli wprost pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Nie mieli żadnych szans.

 Die Schnitzeljagd
Sie hatten keine Chance. Die gesamte Lage sah schlecht aus, um nicht zu sagen tragisch.
Diesmal erwischten die Kollegen, in einem Durchgang zwischen den Blechläden, die Jüngeren.
Zwei Schwächlinge gegenüber zweien Halbstarken, mitten in einem Tunnelflur.
Vielleicht war eben diese Chancenlosigkeit einer der Faktoren weshalb die Angreifer ihr Tun verlangsamten und ihr Vorteil erstmal geniessen wollten.
Sie kamen langsam, auf die vor Angst gelähmten Opfer zu, und beobachteten genauestens wie diese mit hervorquellenden Augen zitterten.
Ach ist das ein herrliches Gefühl, wenn Du mit deinem Opfer tun kannst was du magst. Ohne Zeugen, ohne Gewissen, ohne jegliche Moral. Du kannst dich auslassen und daran weiden. Für die unterdrückten psychopatischen Neigungen ein wahres Paradies.
Den Paralisierten kam es vor, dass das Näherkommen der Angreiger endlos dauert. Wie schön – hätte man das Getöse schon hinter sich. Andererseits aber – so lange sie noch nicht im Zangengriff der sadistischer Halbstarker waren, bestand noch ein kleiner Hauch einer Chance. Vielleicht findet sich doch noch etwas; eine Idee, oder es kommt jemand vorbei und verhindert diese Schlacht, vielleicht ein Blitz vom Himmel der diese trifft und auf der Stelle erschlägt.
Wie kann man das deichseln? Es kommt doch kein Zauberer vorbei, ein Erlöser oder ein Ritter am weissen Schimmel.
Es blieb also nichts anderes übrig als warten auf das was nicht zu verhindern war und was im Schulleben üblich ist – die Kleinen und Schwächeren dienen den Großen als Trainingsäcke.
Und just in diesem Moment als die Anreifer anfingen den Kleinen methodisch die Knöpfe von ihren Schuluniforme abzuschneiden, erinnerte sich einer, dass er doch im Rucksach ein wunderbares Ding besitzt. Dieses hätte er unlängst auf einem Feld ausgegraben und jetzt könnte es vielleicht ein Gegenstand sein, der ihnen die Erlösung bringt. Ein Rachewerkzeug, eine angemessene Bezahlung, gegebenfalls ein Objekt das in sich Millionen Eigenschaften und Möglichkeiten konzentriert.
Der Kleine neigte den abgelassenen Kopf eines Verurteilten sachte zum Kollegen im Unglück. Dieser stand versteinert mit tiefem Blick nach unten, als ob er an seinen Schuhspitzen die Zukunft lesen könnte und damit entdecken wie sehr es gleich wehtun würde. Der Knirps erfasste verstohlen den Kollegen an der Schuluniform, er zog daran und als auch das nicht reichte, stiess er ihm zwischen die Rippen. Dieser neigte seinen Kopf und schaute seinen Kollegen verwundert an.
Der Knirps gab diesem ein Augenzeichen für die Flucht, danach schubste er ihn mit seiner ganzer Kraft so stark, dass dieser zwischen den Beinen der Henker hindurchflog, und sich hinter ihnen wieder fand.
Beide stürzten sich in eine wilde Flucht, die normalerweise keine Chance auf Erfolg hätte haben können.
Der Kleine griff, noch im Rennen, in seinen Rucksack und holte den wunderbaren Gegenstand heraus. Aus den Kriegserzählungen seines Grossvaters wusste er, dass es nach dem Herausziehen des Splints nötig ist einige Sekunden abzuwarten. Er wusste nicht mehr wie viele davon. Am Ende des Korridors entsicherte er es, zählte bis zwei und warf es hinter sich. Die Granate rollte und fiel in eine tiefe Lücke zwischen dem Gehweg und der Wand.
Die Explosion betäubte die herannahenden Halbstarken. Die Wut die den Verstand erhitzte verwandelte sich augenblicklich in ein Gewicht das sich wie ein kalter Stein auf deren Lungen, Mägen und Herzen legte. Sie standen da, verletzt, versteinert, mit einem Ziegelstaub bedeckt, aber lebend.
Erst liessen die Schliessmuskeln nach, dann die Emotionen. Schluchzend rannten sie vor sich hin. Sie liefen direkt in einen herannähernden Laster. Sie hatten keine Chance.

czwartek, 19 czerwca 2014

Antysexus

Jedną z największych tajemnic rodziny było to, jak prababcia znalazła męża. Być może to uroda przyciągnęła mężczyznę, dla którego reszta nie miała żadnego znaczenia. Być może pradziadek zakochał się bez pamięci i utopił się w niej jak w studni. Być może kiedyś  w młodości i prababka była inna, choć następnym pokoleniom trudno było sobie to wyobrazić. Niestety wszyscy świadkowie dziejów milczeli zgodnie w tej kwestii, a do tego jak na złość nie zachowały się żadne dokumenty, mogące rzucić światło na rodzinną zagadkę.
Jej małżeństwo konsumowało się przede wszystkim w ciszy. Prababka bardzo często obrażała się i złościła, a jak już się obraziła, to nie odzywała się do nikogo, podejrzewając że cały świat należy do spisku skierowanego przeciwko niej i że wszyscy w głębi duszy pragną jej krzywdy powszedniej, upokorzenia, bólu i specjalnie ją wyprowadzają z równowagi. Często wybuchała złością, obrzucając obelgami wszystkich naokoło a pradziadka szczególnie, za wszystko, za co tylko mogła i nawet za to, za co nie było najmniejszego sensu obwiniać kogokolwiek. Można powiedzieć, że jej życie miało tylko dwa odcienie. Kiedy nie była wściekła wówczas była obrażona. W jednym i drugim przypadku zresztą zachowywała się podobnie. Zaciskała zęby z całej siły, tak że pękały i się kruszyły, spinała wszystkie mięśnie niczym pantera szykująca się do skoku, żeby dopaść i przegryźć tchawicę, mrużyła oczy a wzrok spod tych wpółprzymkniętych powiek, zimnonienawistny przeszywał jak sztylet. Była bardzo pamiętliwa i jak się już obraziła, to na resztę życia. W ten właśnie sposób utraciła jedyne jej radości- córkę i zięcia. 
Babcia była uczona pokory i spolegliwości dość brutalnymi metodami. Prababcia metodycznie i z uporem maniaka rozbijała jej głowę o ściany, podłogę, stół, o co się tylko dało. Kochała córkę, ale jednocześnie te napady gniewu i wściekłości  mogły znaleźć ujście tylko w jeden sposób. Po takiej akcji podobno zawsze wracała do równowagi- tak jak po burzy z  błyskami i grzmotami zawsze przychodzi ukojenie nieboskłonu. Tyle tylko, że w przypadku prababci to ukojenie miało postać ciągle zachmurzonego nieba, z którego w każdej chwili może w ciebie uderzyć piorun.
Babcia odziedziczyła napady złości po swojej matce ale jednocześnie nauczyła się je tłamsić i uzewnętrzniać inaczej. Z częstych starć z dziadkiem zawsze wychodziła przegrana- z siniakami, rozczochrana, rozmazana, czasem z jakimś złamaniem, wybitym palcem lub naderwanym uchem. Odbijała sobie to później na zwierzętach domowych, które deptała, dusiła, rzucała w ogień, obijała kijami lub po prostu pięściami jak już nic nie było pod ręką. To, co żywe i słabsze niedługo w jej obecności żywym pozostać mogło. Szczęśliwe te stworzenia, którym dane było zginąć w jednej chwili i które nie musiały zdychać z połamanymi kośćmi, zerwanymi ścięgnami, obrzękniętymi organami wewnętrznymi, zamarzać lub wysychać z pragnienia.  Rzucane i kopane pod wpływem impulsu, koty,  psy, kury i kaczki, fruwały w powietrzu, rozbijając się o ścianę lub płot. 
Ten wigor i temperament znalazł również ujście w łóżku, czego efektem była gromadka dzieci: sześciu synów i jedna córka.
Moja matka miała już inną sytuację. Choć była kobietą wykształconą, to całe jej życie minęło na wsi- z dala od ruchów kontrkulturowych i komun hipisów. O tym, że jest kobietą i co to oznacza, dowiedziała się od babci, której było bardzo niezręcznie z zawoalowanymi nawet wyjaśnieniami. Moim zdaniem i tak jednak miała dużo szczęścia. Mogła być wolna, niezależna i zadbać o siebie, znajdując jednak w końcu spełnienie. Była pierwszą kobietą w naszej rodzinie, która kopnęła w tyłek męża alkoholika, dając mu zdechnąć jak zwierzę na raka żołądka, które to schorzenie było włąśnie bez wątpienia efektem częstego moczenia mordy.  W zamian znalazła sobie męża idealnego, z którym była już do końca życia. I nikt nigdy nie słyszał o jakichś poważniejszych spięciach między nimi, choć i jej zdarzały się wybuchy niekontrolowanej histerycznej złości.
Ja nie miałam już tyle szczęścia, co moja matka. Trafiłam na czasy mężczyzn zniewieściałych, metroseksualnych, samolubnych a przede wszystkim kiepskich kochanków, którzy nie bardzo wiedzą ani do czego służy język mężczyzny ani ciało kobiety. Wprawdzie słowo nimfomanka przestało być obelgą, ale ostatni kasanowa też dawno umarł. I choć moje ciało jest doskonałym instrumentem, to nie ma już wirtuozów, którzy mogliby na nim choć raz zagrać symfonię. Co tam symfonię! Nie potrafią nawet prostych palcówek!
Duszę się ze swoją urodą i z tymi wszystkimi facetami, którzy lecą tylko na mój tyłek. Ani to nie jest w stanie sklecić sensownej wypowiedzi, ani z tego żadnego innego pożytku być nie może, bo leniwe toto i ślamazarne. Ani nie rozumieją, ani nawet nie starają się zrozumieć potrzeb kobiety. Banda pustaków, obmacywaczy autobusowych i psychopatów, którzy szukają chyba drugiego takiego pustaka do pary, z którego mogliby dodatkowo zrobić worek treningowy albo lalę do dmuchania. Niedojrzałych dzieciuchów  wychowywać nie będę a  ci starsi, z których może by jeszcze i coś było, są już zajęci. A jak nie- to wiadomo, że albo rozwodnik albo stary kawaler.
Czuję się jak zamknięta w pudełku, przez które nic nie przenika. Skazana na wieczne uwięzienie w pustce i zimnie, z których nie da się uwolnić. Są jak niewidoczne pęta i stygmat. Jak czyściec, z którego droga ucieczki wiedzie tylko do innego czyśćca. Czasem wydaje mi się, że matka i babcie miały mimo wszystko lepiej. Tylko nie mogę zrozumieć tych ich wybuchów złości i gniewu.Nie miały do nich w zasadzie powodów. Nie to co ja. Ja ciągle mam powód i nigdy nie waham się go wykorzystać, w coraz bardziej okrutny i wyrafinowany sposób, rozgrywając głupców przeciw sobie. Co mi innego pozostało w życiu?


Antisexus

Eines der grössten Geheimnisse der Familie war, wie die Urgrossmutter einen Ehemann finden konnte.
Vielleicht war es ihre Schönheit die diesen Mann anzog, und der Rest war für ihn bedeutungslos. Vielleicht aber verliebte sich der Urgrossvater in sie besinnungs- und restlos.
Vielleicht war die Urgrossmutter in ihrer Jugend einfach anders, was aber für die nachfolgenden Generationen schlicht nicht vorstellbar war. Leider schwiegen alle Zeitzeugen in dieser Angelegenheit einvernehmlich und zusätzlich, wie der Pech es so manchmal will, verblieben aus dieser Zeit keinerlei Unterlagen, die Licht in diese Dunkelheit bringen hätten können.
Die Ehe vollzog sich vor allem schweigend. Die Urgrossmutter war oft beleidigt und wütend. Und wenn sie mal beleidigt war redete sie mit keinem ein Wort, in der Vermutung, dass die ganze Welt eine einzige Verschwörung gegen sie ist, und dass alle anderen, im Geheimen, nur auf ihr Unglück ausgerichtet sind, auf ihren Schmerz und Demütigung und dass alle anderen nur darauf aus sind sie aus dem Gleichgewicht zu bringen.
Sie explodierte oft und warf mit Beleidigungen nur um sich, ihr Opfer war vor allem der Grossvater. Er trug die Schuld für alles, sogar für das was sinnlos war dafür irgendjemandem dafür die Schuld zu geben.
Mann könnte sagen, ihr Leben hatte nur zwei Farbtöne; wenn sie nicht gerade wütend war, war sie beleidigt. In beiden Fällen benahm sie sich ähnlich. Sie biss die Zähne so aufeinander, dass diese platzten und zerbröselten, sie zog die Muskeln zusammen wie eine Panther die zum Sprung ansetzte um dem Gegner an die Kehle zu gehen, sie kniff die Augen zusammen und ihr kalter hasserfüllter Blück traf einen wie ein Blitz. Sie war sehr nachtragend und als sie so richtig beleidigt war, dann für alle Ewigkeit. Auf diese Weise verlor sie ihre einzige Freude – ihre Tochter und ihren Schwiegersohn.
Meiner Grossmutter wurde Demut und Fügsamkeit mit brutalsten Methoden beigebracht. Die Urgrossmutter schlug methodisch und mit der Hartnäckigkeit einer Bessessener den Kopf meiner Oma gegend die Wand, gegen den Boden, den Tisch und gegen alles das gerade im Wege gerade stand.
Sie liebte ihre Tochter, gleichtzeitig aber konnte sie nur auf diese Art und Weise ihre Wut und Zorn entladen. Nach so einer Aktion fand sie alsbald ihr Gleichgewicht wieder. Es war wie nach einem Gewitter; nach Blitz und Donner folgte nun ein blauer Himmel.
Nur im Falle meiner Urgrossmutter war die Beschwichtigung eher ein zugezogener Himmel, aus dem jederzeit wieder ein Blitz herunterkommen konnte.
Die Grossmutter erbte von ihrer Mutter diese Wutanfälle, gleichtzeitig aber hat sie gelernt diese zu unterdrücken und anders zu manifestieren. Aus den häufigen Auseinandersetzungen mit dem Grossvater ging sie immer verlustreich raus; mit Blutergüssen, zerzaust, manchmal auch mit einem Bruch, geprellten Finger oder auch eingerissenem Ohr. Dieses hat sie dann an den Haustieren ausgelassen. Sie wurden getreten, gewürgt, ins Feuer geworfen, mit Stöcken geschlagen und wenn gerade nichts anderes bei Hand war, auch mit den Fäusten.
Das was lebendig und schwächer war, hatte kein langes Leben. Glücklich diese Tiere die dabei gleich tot waren und denen ein langes Sterben erspart wurde – mit gebrochenen Knochen, gerissenen Sehnen, inneren Verletzungen, erfroren oder verdurstet. In die Luft geworfene und unter einem plötzlichen Impuls getretene Tiere flogen durch die Luft und zerschellten an den Hauswänden und Zäunen.
Diese Kraft und das Temperament entluden sich auch im Ehebett. Das Ergebnis dessen war eine stattliche Anzahl von Nachkommen: sechs Söhne und eine Tochter.
Meine Mutter hatte schon eine andere Situation. Obwohl sie eine gebildete Frau war, verbrachte sie ihr ganzes Leben im Dorf, weit weg von allen kulturellen Gegenbewegungen und Hippie-Kommunen. Über die Tatsache, dass sie eine Frau war und was es damit auf sich hat erfuhr sie von der Grossmutter, die mit den Erklärungen diesbezüglich sehr unbeholfen war. Sie hatte trotzdem, meiner Meinung, eine Menge Glück. Sie konnte frei und unabhängig sein, konnte sich um sich selbst kümmern und fand letztendlich Erfüllung. Sie war die erste Frau in unserer Familie, die ihrem Ehemann, einem Alkoholiker, einen Arschtritt verpasste und zuschaute als dieser an den Folgen des Saufens elendig auf Magenkrebst krepierte.
Stattdessen fand sie einen idealen Ehemann, mit dem sie ihr restliches Leben verbrachte und kein Mensch hörte jemals von ernsthaften Spannung zwischen denen Zweien,  obwohl auch ihr
Ausbrüche von unkontrollierter Wut, passierten.
Ich selber hatte nicht soviel Glück wie meine Mutter. Es brach die Zeit von weibischen Männern, von Metrosexuellen, Egoisten und vor allem schlechten Liebhabern, aus, die leider keine Ahnung haben wozu ein Mann eine Zunge gebrauchen kann und leider auch andere Körperteile einer Frau. Das Wort Nymphomanin hörte zwar auf ein Schimpfwort zu sein, aber der Casanova ist bereits lange tot. Und obwohl mein Körper ein perfectes Instrument ist, gibt es keine Virtuosen mehr, die auf ihm wenigstens ein Mal eine Symphonie spielen könnten. Ach was Symphonie... Nicht einmal einfache Fingerspiele.
Ich ersticke an meiner Schönheit und an allen diesen Kerlen die nur meinen Hintern wollen und dadurch weder zu einer sinnvollen Äusserung es schaffen, und auch sonst von ihnen kein sinnvoller Nutzen ist... Wie auch – alles faule Säcke und Trantüten. Nichst verstehen, von den Bedürfnissen einer Frau, und auch nichts verstellen wollen. Eine Bande Hohlköpfe, Busgrapscher und Psychopathen, die wahrscheinlich die gleiche Hohlköpfin suchen aus der sie zusätzlich einen Boxsack machen könnten oder eine aufblasbare Puppe.
Ich werde keine unreife Burschen erziehen, und die Älteren, aus den man noch etwas machen könnte sind schon vergeben. Und wenn nicht vergeben – ist doch klar – entweder Geschiedene oder Übriggebliebene.
Ich fühle mich wie in einem Kästchen eingeschossen durch das nichts durchdringt. Verdammt auf ewige Haft in einer Leere und einer Kälte, aus dem es kein Entkommen gibt. Sie sind wie unsichtbare Fesseln und ein Stygma. Wie ein Fegefeuer aus dem der Fluchtweg durch ein anderes Fegefeuer führt. Manchmal denke ich, dass doch meine Mutter und meine Grossmütter es besser hatten. Nur diese Wutausbrüche, die kann ich nicht verstehen. Sie hatten doch dazu keinen Grund. Nicht so wie ich. Ich habe dafür immer einen Grund und ich zögere auch nicht diesen,  auf immer brutalere und anspruchsvollere Art, diesen auch zu verwenden, in dem ich die Dummköpfe gegeneinander ausspiele.

 

piątek, 13 czerwca 2014

Sielanki

Postękując, chrapiąc i chrząkając niczym konający wieprz, znikąd (a dokładniej zza zakrętu) wyłonił się zdezelowany, stary, zakurzony i śmierdzący wszystkimi możliwymi odorami tego świata autobus. 
Na przystanku w tej zapadłej dziurze w środku niczego, czekała na niego grupka rezerwistów- równie zakurzonych i śmierdzących, rozczochranych, rozwydrzonych i pokrzykujących. 
Kilkanaście osób w pomiętych przepoconych, koszulkach obściskiwało się, całowało, śliniąc się przy tym obficie. Zdarte gardła próbowały co rusz podjąć wspólnie jakąś melodię, to wybuchając zgodnym chórem to milknąc w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Soczysty, dosadny, wulgarny aż do obrzydliwości język kuł w uszy i plugawił leśną ciszę. Każdy z nich był inny, lecz razem tworzyli zgodne stadko. Chudy przytulał spaślaka, wysoki ślinił kurdupla, zarośnięty jak małpa dwuznacznie obściskiwał łysola, wrzaskun zaś wydzierał się prosto w nos półprzytomnemu ciurze. 
Autobus zaciął się na chwilę w swoim chrząkaniu jakby wahał się czy nie powinien zawrócić a pasażerom zjeżył się włos na głowie, jak tylko ujrzeli rozochoconą dziką bandę. Tłuszcza wlała się do środka, jak tylko kierowca zatrzymał pojazd. Smrody zmieszały się tworząc bukiet niemalże nie do wytrzymania, przyprawiający o mdłości. 
Nikt nie pytał o bilet  a kiedy autobus ruszył z koncertem zwierzęcych dźwięków, w ślad za nim pofrunęło stado much i komarów. 
Tymczasem rezerwiści poczynali sobie coraz śmielej. Sprośny rechot i nieprzyzwoite piosenki zalewały falami wnętrze, które zdawało się być samo za ciasne i zbyt nieprzyzwoite. Niektórzy głośno komentowali strój i aparycję bogu ducha winnych pasażerów, którymi byli w większości wieśniacy wracający z targu w mieście lub dzieci ze szkoły. Ci zaś zmrożeni lękiem nie śmieli pisnąć słówka. Każda kpina, pierdnięcie, szyderstwo i śmiech powodowały w pasażerach powolne ścieśnianie- jakby ciało, lub coś co w tym ciele siedziało, było ściskane ze wszystkich stron przez wielkie imadła. Strach reagować, więc można było tylko bez końca zapadać się w sobie, choć i tak w pewien sposób wszystko bolało. Aż nadszedł ten moment, kiedy małe bezbronne wylęknione zwierzątko siedzące w każdym z pasażerów i doświadczające różnych form lęku i obrzydzenia, zostało ukrzyżowane i przebite na wylot przez tysiące szpil, bo spełniło się najgorsze.
Rezerwiści przyczepili się do dojrzewającej, kilkunastoletniej dziewczyny. Najpierw głośno komentowali urodę, potem zaczęli zaczepiać słownie a wreszcie poszarpywać i wyciągać z miejsca. Rozjuszyli się kiedy napotkali opór. Zatrzymali pojazd i część z nich pociągnęła dziewczynę do lasu z dala od oczu pasażerów, skąd słychać było krzyki, wrzaski i głuche uderzenia pięściami.
Gwałty, płacz, błagania o zmiłowanie i maltretowanie trwały całą wieczność, aż nadeszła cisza. Żaden ptak nie zaśpiewał i żadnej gałązki nie poruszył podmuch wiatru. Jakby skończył się czas i zamarło życie. 
Ciszę przerwał jeden z rezerwistów. Beknął, dopił samogon, zachwiał się na nogach i rozbił butelkę o pień drzewa. Był to znak do odwrotu. Zwycięska armia mogła po raz kolejny opuścić pole bitwy. Zabawa skończona a ciało dziewczyny ukrzyżowanej na pniu brzozy mogło spokojnie czekać na zgnicie lub rozszarpanie przez dzikie zwierzęta. Kogo to obejdzie.

Umazani krwią i ciągnący za sobą zapach igliwia, wtoczyli się po raz kolejny do autobusu. Wnieśli ze sobą rubaszny pomruk w  tę martwą ciszę, która dusiła pasażerów. Nikt nic nie powiedział. Nikt nic nie uczynił. Nikt nie stanął w obronie dziewczyny, nikt nie zapytał, nawet nie spojrzał. Lęk powoli był wypierany przez poczucie winy, co ćmi niczym cierń wbity w stopę i boli jakby się ten cierń wpijał coraz głębiej w kierunku serca i mózgu. 
Jeden z rezerwistów oddał mocz na tyle autobusu a dziecko zwymiotowało. Autobus pojechał spokojnie dalej aż do czasu, gdy wnętrze zaczął wypełniać coraz bardziej duszący zapach igliwia, jakby tym razem las chciał dokonać gwałtu na autobusie w jakimś niezrozumiałym odwecie. Tym razem jednak nie było żadnej orgii dźwięków, lecz cisza. Nawet silnik autobusu przestał rzęzić. Powietrze gęstniało, zdawało się upijać wszystkich, oszałamiać. Cały autobus zamarł, oniemiał i taki oniemiały płynął bezszelestnie w tej leśnej ciszy. Wzrok wszystkich skierował się odruchowo w lewo. Autobus wyprzedzał mężczyzna na rowerze. Na plecach miał przywiązanego kozła, który wyglądał jakby był przyklejony do ciała tego mężczyzny i go pokrywał w międzyczasie. Kozioł patrzył na autobus jak na film. Przyglądał się pasażerom, ślepił na rezerwistów. Od czasu do czasu poruszył gębą lub chrapami ale nie wydał żadnego dźwięku. Świdrował czerwonymi ślepiami jakby chciał ten widok zapamiętać do końca świata. Odpłynął, wyprzedził autobus i zniknął gdzieś za zakrętem. 

Z otępienia wyrwało wszystkich zatrzymanie pojazdu. Na poboczu stało policyjne auto. Jeden z policjantów ciągnął na smyczy nieletnią tirówkę. Ta opierała się jeszcze ostatkiem sił ale widać było, że jest bliska skonania. Ubranie miała zupełnie w strzępach, ubroczona krwią sączącą się ze wszystkich otworów ciała, poraniona, ledwie była w stanie poruszać kończynami idąc na czworaka. Wreszcie upadła a policjant próbował jej zwłoki nadal ciągać wokół auta, odprawiając jakiś sobie tylko znany rytuał.
Do drzwi powoli zbliżał się oficer. Kiedy je otworzył, w nozdrza uderzył intensywny zapach kadzidła i mirry, czy też jakiegoś innego zielska. Zobaczył krew, sińce i zadrapania i kazał natychmiast wszystkim wyjść na zewnątrz. Cisza, lęk i poczucie winy wypełzły za pasażerami, których oficer ustawił naprzeciwko rezerwistów. Ci chwiali się, nie do końca zdając sobie sprawę z tego co się dzieje. Jeden z nich beknął a oficer natychmiast zdzielił go pięścią w twarz. Rezerwista upadł a oficer nacisnął leżącemu obcasem na krtań, powoli ją miażdżąc.
Wszyscy zorientowali się, że nie wyjdą żywi z tej przygody. Rezerwiści rzucili się na oficera policji, próbując go obezwładnić i wyrwać broń z kabury. Na nich rzucili się z kolei chłopi. Nagle wszyscy zaczęli tworzyć jeden młócący się, szarpiący ciało i odgryzający wystające części organizm. Nagle świat pociemniał. Pioruny zaczęły kąsać ziemię jeden po drugim a a na bijących się spadł gorący deszcz.  Lecz wszystko to nie wywołało żadnej reakcji. Ludzie chcieli się pozabijać nawzajem a strugi wody lejące się z nieba mieli sobie za nic. Niebawem wszyscy brodzili w rudawej brei- krwi zmieszanej z błotem, potykając się o tych, którzy upadli i nie mogli wstać o własnych siłach. Stojącym oczy zalewał deszcz a leżących topiło krwawe błoto, które sami sobie ubili. 

Do trzasku piorunów dołączył się huk regularnych wystrzałów. Stojąca w rozkroku tirówka z psią obrożą na szyi strzeliła do swojego oprawcy. Kula rozsadziła czaszkę policjanta a wtedy dziewczyna skierowała broń w stronę bijącego się tłumu, biorą tym samym odwet za wszystkie przymuszane, gwałcone i zniewalane. Strzelała na oślep, jakby chciała rozwalić na strzępy całą tę dziwną hybrydę lęku, złości, winy, obrzydliwości i nieczłowieczeństwa. Jakby chciała pomóc nawałnicy i rozwalić cały ten świat.
Kiedy ludzie się zorientowali,  pobiegli i popełzli do autobusu. Część została konając w błocie zalewana strugami deszczu a część wsiadła i uciekała drogą na oślep, byle do przodu, byle jak najdalej  od tego sądu ostatecznego i miejsc kaźni. Jeden  z 'uratowanych' zaczepił się o próg a wiszące ciało szosa darła niczym mortadelę. 
Dziewczyna dobiła ostatniego tonącego w błocie i sama upadła. Tym razem skonała naprawdę. Rozpędzony autobus dotarł do zakrętu i pofrunął w przepaść.
Po kilku godzinach lawina błota schodząca z góry zmiotła wszelkie ślady. Świat pozostał i brudny i czysty zarazem.


Idylle
Jammernd, schnaubend und grunzend, ähnlich einem abgestochendem Schwein, aus dem Nichts (genauer: aus der Kurve), erschien ein verfallener, verstaubter, staubiger und nach allem Gestank der Welt, muffelnder Bus.
Bei einem Halt, in dieser gottverlassenem Loch, inmitten von Nichts, wartete auf ihn eine Gruppe von Reservisten, die dem Bus sehr ähnlich war; genauso verstaubt, unordentlich, stinkend, widerspenstig und gröllend.
Mehrere Menschen, in zerknitterten und zerschwitzten Hemden umarmten sich, küssten sich ab, der Speichel floss reichlich. Abgewetzte Kehlen versuchten eine gemeinsame Melodie zu finden. Manchmal endete dieses Gebrülle überraschend in einem.....Chor.
Eine deftige, direkte und bis zum Abwinken vulgäre Sprache verunrenigte die Ohren und die Ruhe im Wald. Jeder von denen war anders, zusammen bildeten sie aber eine harmonische Herde.
Der Dürre umarmte den Dicken, der Große den Gartenzwerg, der unrasierte Affe umfasste zweideutig den Glatzkopf, der Brüller schrie ungehemmt dem halbbewußten Stiefelknecht, zu.
Der Bus stotterte plötzlich, als ob er zögerte mit der Entscheidung weiterfahren oder umzukehren, und den Insassen, als sie die abgewrackte Bande sahen, stellten sich die Haare im Nacken auf.
Die Horde stürmte den Bus als nur der Bus hielt. Es ergoss sich darin sofort ein Gestank der nicht zum Aushalten war und der die restlichen Insassen zum Brechreiz brachte.
Keiner fragte nach einer Fahrkarte und als der Bus schliesslich mit einem unmenschlichen Getöse losfuhr, begleitete ihn eine Wolke Fliegen und Mücken.
Inzwischen wurden die Reservisten immer kühner. Zweideutiges Gejaule und obszöne Lieder überschwam den Innenraum, der plötzlich viel zu eng und unanständig erschien.
Manche fingen laut über die Kleidung und das Äussere der Fahrgäste abzulästern, es waren hauptsächlich Bauern die vom Marktag aus der Stadt heimkehrten und Schulkinder die auf dem Heimweg waren.
Sie alle sassen vor Schreck erstarrt und erwirderten dieses mit keinem Wort. Jeder Spott und Hohn, jeder Furz und jedes Gelache führte die Passagiere, dass sie sich einengten, als ob ihren Körper, oder irgendetwas was in ihrem Körper sitzen würde, von Schraubstöcken und von allen Seiten, zusammendrückt würde.
Die Angst lähmte jede Reaktion, man konnte nur endlos in sich selber versinken, aber es tat trotzdem weh. Das Alles ging so lange, bis das kleine verängstliche und wehrlose Tierchen in jedem einzelndem Mitfahrenden so verängstigt und angeekelt war, dass dieses gekreuzigt und durch Tausende Nadeln, durchbort wurde. Und es kam zum Schlimmsten.
Die Reservisten blieben an einem jungen Mädchen hängen. Erst kommentierten sie lauthals ihre Schönheit, dann fingen sie an dieses direkt mit Sprüchen zu belästigen.
Schliesslich fingen sie an an ihr zu zerren und sie aus dem Sitz zu drängen. Als sie auf Widerstand stiessen wurden sie wilder. Sie stoppten den Bus und einigen von ihn zerrten das Mädchen in den Wald, weg von den Augen der Passagiere. Man hörte nur Rufe, Geschreie und Schläge der Fäuste.
Gewalt, Weinen und Betteln um Gnade dauerten eine Ewigkeit.
Bis endlich Ruhe einkehrte. Kein Vogel sang mehr, kein Ästchen am Baum bewegte sich im Wind. Also ob die Zeit und das gesamte Leben erstarren würde.
Diese Stille wurde von eiem der Reservisten unterbrochen. Er rülpste, trank sein Fusel aus, wackelte,  und zerschlug die Flasche gegen einen Baumstamm. Das war ein Zeichen sich zurückzuziehen. Die siegreiche Armee konnte wieder ein Mal das Schlachtfeld verlassen. Das Spiel war zu Ende, der Körper des Mädchens, gekreuzigt auf einer Birke, konnte ruhig auf seinen Verfall warten oder auch auf das Reissen von Wildtieren. Wen ging denn dies an...
Mit Blut verschmiert und mit Nadelgeruch getrenkt bestiegen sie wiederholt den Bus. Sie brachten ein schroffes Knurren in die Totenstille herein die die Anderen zu erdrücken schien.
Keiner sagte ein Wort. Keiner tat irgendetwas. Keiner beschützte das Mädchen, keiner stellte eine Frage, keiner schaute hin. Nur langsam verdrängte das Gefühl der Schuld die lähmende Angst, die Schuld die wie ein Dorn im verletzten Fuß wehtut und immer weiter in Richung Herz und Gehirn wandert.
Einer der Reservisten urinierte im hinteren Teil des Busses, ein Kind erbrach sich.
Der Bus fuhr ruhig weiter, solange bis ein immer stickigerer Tannennadelgeruch den Innenraum des Busses fühlte. Es schien als ob dieses Mal der Wald dem Bus eine Gewalt, in einer unverständlicher Vergeltung, antun würde.
Diesmal aber gab es keine Orgie von Geräuschen, nur Ruhe.
Sogar der Motor des Fahrzeuges hörte auf zu Rasseln. Die Luft wurde immer dicker, sie schien alle zu betäuben und zu verwirren. Der ganze Bus erstarrte, wurde stumm und so stumm schwamm er lautlos in dieser Waldesruhe.
Alle Augen richteten sich plötzlich nach links. Der Bus überholte einen Mann am Fahrrad.
Der Mann hatte am Rücken einen Ziegenbock angebunden, dieser sah wie angeklebt am Körpfer des Mannes aus, und bedeckte diesen inzwischen gänzlich. Der Ziegenbock schaute dem Bus zu als wenn er einen Film ansehen würde. Er schaute den Insassen des Busses zu, glotzte die Reservisten an. Ab und zu warf er den Mund auf, bewegte mit der Nase, gab aber keinen Ton von sich. Er bohrte mit seinen Augen alles durch, als wenn er diesen Anblick für alle Zeiten behalten wollte.
Er schwamm weg, überholte den Bus und verschwand irgendwo hinter der Kurve.
Aus dieser Benommenheit wurden sie erst herausgerissen als der Bus stoppte. Am Strassenrand stand ein Polizeifahrzeug.
Einer der Polizisten zog an einer Hundeleine eine noch unmündige Bordsteinschwalbe. Diese wehrte sich noch mit den letzten Kräften, aber man sah -  sie ist dem Tod näher als dem Leben; ihre Bekleidung hing in Fetzen, sie war blutüberstömt, das Blut sickerte aus allen ihren Körperöffungen. Sie war so verletzt, dass sie sich auf den Beinen nicht mehr halten konnte, und auf allen Vieren kroch. Schliesslich fiel sie ganz hin. Der Polizist zog weiterhin ihren Leichnam um das Auto herum, in einem nur ihm bekannten Ritual.
Zur Tür näherte sich langsam ein Offizier. Als er diese öffnete, schlug ihm in die Nase ein intensiver Geruch von Weihrauch und Myrre, oder auch von anderem Unkraut.
Er sah Blut, Prellungen und Kratzer und befahl allen sofort den Bus zu verlassen.
Stille, Angst und Schuld kroch langsam in die Fahrgäste, die der Offizier gegenüber die Reservisten hinstellte. Diese schwankten und begriffen nicht ganz worum es hier geht. Einer von denen rülpste und bekam sofort von einem der Offiziere ins Gesicht. Der Reservist fiel hin, der Offizier drückte ihm seinen Schuhabsatz auf die Kehle und zermalmte sie langsam.
Inzwischen begriffen die anderen, dass sie aus dieser Geschichte nicht mehr heil herauskommen würden.
Die Reservisten stürzten sich auf den Polizeibeamten, versuchten ihn zu überwältigen und seine Waffe aus dem Holster zu ziehen. Auf die Reservisten schliesslich stürzten sich die Bauern.
Sie  fingen sich alle zu Dreschen an, sie bildeten einen Haufen von reissenden und beissenden Körpern.
Plötzlich wurde es Nacht. Ein Blitz nach dem anderen erhellte die Erde und auf die Schläger fiel ein heisser Regen. Aber auch dies machte auf sie keinen Eindruck. Die Menschen wollten sich einfach gegenseitig erschlagen und die Sinnflut vom Himmel machte auf sie keinen Eindruck.
Es dauerte nicht lange bis alle in einer rotbraunen Brühe wateten, es war Blut vermischt mit Matsch. Sie stolperten über die Liegenden, die aus eigenen Kräften nicht aufstehen konnten. Die noch Stehenden überströmte das Wasser die Augen, die Liegenden ersoffen im blutigen Schlamm, den sie sich selber erschafften.
An das Knistern der Donner schloss sich der Knall der Schüsse an. Die breitbeinig und mit dem Hundehalsband stehende Bordsteinschwalbe, schoss auf seinen Peiniger. Die Kugel zerschmetterte den Kopf des Polizisten, danach richtete sie die Waffe auf die sich schlagende Horde. Sie nahm Vergeltung für alle Genötigten, für alle Vergewaltigten, für alle Versklavten.
Sie schoss blind um sich herum, als wenn sie das ganze Gebündel von Angst, Wut, Schuld und Greuel in Fetzen reissen würde wollen. Als würde sie dem Unwetter helfen wollen die ganze Welt zu vernichten.
Als die Menschen dieses endlich kapiert haben, rannten sie zum Bus und krochen hinen. Ein Teil von ihnen verblieb jedoch im Morast und kreppierte im Dreck und in desem tosenden Regen, ein Teil rannte blind, Hauptsache weg won hier, nach vorne, weit weg von diesem Tag des Letzten Gerichts und Ortes der Hinrichtung.
Einer der “Geretteten” blieb an der Schwelle hängen und sein Körper fetzte die Strasse auf wie eine Mortadella.
Das Mädchen erledigte den letzten der im Morast zu versanken schien und fiel hin. Diesmal starb sie wirklich.
Der rasende Bus erreichte die Kurve und flog in die Kluft.
Nach einigen Stunden nahm die vom Berg abrutschende Schlammlavine alle Spuren mit sich. Die Welt verblieb schmutzig und sauber zugleich.

środa, 28 maja 2014

Apokryf

Od urodzenia wyczuwał czyjąś obecność. W dodatku odnosił nieodparte wrażenie, że jest  bacznie obserwowany i oceniany.  Czasem był to impuls do głębszej lub płytszej refleksji nad samym sobą. Czuł, że życie ma jakiś dalece ukryty sens, którego zwykły człowiek nie jest w stanie przeniknąć nawet, gdyby żył miliony lat . Pozostawało więc tylko wierzyć w ten sens i przeczuwać go bezrozumnie, nie mając żadnych argumentów.
Mógł w zasadzie żyć w spokoju i nikt nie domyśliłby się jego rozterek, gdyby nie apetyt na mięso. Po 30 latach życia w zgodzie z subtelnymi regułami moralnymi, których istnienia znakomita większość ludzi nawet nie podejrzewała, zdecydował się porzucić wegetarianizm i wrócić do diety mięsnej. Ten wybór miał swoje określone konsekwencje. Odpowiednio spreparowane przez mistrzów masarskich mięso miało zawsze wyborny smak. Nie mógł przy tym wiedzieć, że był to efekt skomplikowanych zabiegów operowania polepszaczami i substancjami uzależniającymi, powoli ale skutecznie rujnującymi zdrowie. Po zażyciu kilku plasterków zwykłej kiełbasy nie można było nie pragnąć następnych. Z drugiej strony odczuwał ciągle, przy najmniejszym nawet kęsie, ten rodzaj obrzydzenia wobec siebie i świata, który prowadzi do depresji i w końcu do  prób samobójczych. Wiedział dobrze o procedurach zabijania, ćwiartowania i mielenia. Widział jak to się robi a w dzieciństwie nawet sam zabijał. Teraz jednak sam fakt odbierania życia istocie czującej napawał go obrzydzeniem, trwogą i bezkresnym smutkiem. I tak każdy kęs napełniał kubki smakowe intensywnym i mdłym wymazem śmierci, a umysł obrzydliwością i winą.
Wydawało się przy tym, że cierpienie jest gwarancją życia dla niego samego. Jedząc mięso bał się więc nieustannie, że jego prywatny bóg zabije go, jak tylko przestanie on odczuwać obrzydzenie. Na szczęście  (sic!) wszystko wskazywało na to, że obrzydzenie nigdy się nie skończy i prędzej ono go zabije niż jakaś nadprzyrodzona siła.

Bóg długo się zastanawiał, jak to zrobić, żeby nikt się nie domyślił jego udziału. Jeżeli coś pójdzie nie tak i działanie wzbudzi czyjeś podejrzenia, to znowu będą opowiadali o nim, że jest nieudolnym demiurgiem, albo nawet niektórzy przestaną wierzyć i się bać. Musiał wyczekać na odpowiedni moment. Nie obeszłoby go to wcale, gdyby człowiek nie wierzył, ale sam ten fakt był na tyle ważny, że bóg starał się sprostać wierzeniom człowieka. Zadziałać a nie ujawnić się- oto zadanie godne najwyższego boga.

Mięso stało się przejściem między światami. Komunią śmierci, obrzydzenia i zaprogramowanego, nieodwracalnego rozkładu. Miejscem spotkania boga i człowieka. Jeden pilnował drugiego i sam siebie jednocześnie do czasu aż bóg zmarł. Wówczas człowiek poczuł się osamotniony, nie na miejscu i bez sensu, aż w końcu popadł w nieuleczalną melancholię. W jednej chwili zobaczył bezsens istnienia. Jego życie mogło się zakończyć lub trwać- jedno i drugie nie miało znaczenia. Przestał się bać. Wtedy zabił go nagle i znienacka zmartwychwstały bóg. Rzucając samolotem o Alpy. Świadomość roztrzaskała się na skałach i nigdy już nie odrodziła- w żadnym równoległym świecie ani czasie.

Apokryph
wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

niedziela, 18 maja 2014

Czytadło

1.
Pierwszy człowiek znalazł księgę, leżącą na strychu, zakurzoną i upstrzoną ptasim łajnem. Przyciągała uwagę przede wszystkim rozmiarem i kształtem, bo wyglądała jak pudełko idealnie dopasowane do ciała znalazcy. Ciemnobrązowa okładka i jasnożółte kartki wykonane były z drobnych kawałków ludzkiej skóry a grzbiet zszywał oplot ze spreparowanych ścięgien.  Kawałki skóry tworzące stronice łączyły się z sobą w niewytłumaczalny sposób, jakby trzymała je niewidzialna siła. Na pierwszy rzut oka nie można było się zorientować o czym jest książka, bo nie było żadnego tytułu ani spisu treści. Delikatne kartki zapisane ciemnoczerwonym fosforyzującym atramentem, zmieszanym z krwią, sprawiały wrażenie jakby miały tysiące lat i gotowe były się rozpaść pod wpływem dotyku nieproszonego gościa. Nie można było przeczytać nawet pierwszej strony. Litery wprawdzie były starannie wykaligrafowane, jednak nieprzerwany ciąg znaków pochodzących z wszystkich alfabetów świata wyglądał bardziej jak obraz niż tekst. Fosforyzujące drobinki lśniły w literach jakby same były gwiazdami a księżyc dawał im życie. 
Mężczyzna wpatrywał się dłuższą chwilę w znaki połyskujące w blasku księżyca, wpadającym przez dziurawy dach. Zastanawiał się nad wartością książki do chwili, kiedy światło odbite od jednego ze znaków wpadło wprost do oka. Rozpoczął się proces zamrażania a człowiek poczuł, że jest więźniem we własnym ciele. Ledwie zaczął rozumieć a zgasł. W ciągu kilku sekund rozpuścił się w blasku księżyca.
 2.
Drugi człowiek znalazł małą książeczkę w okładce zrobionej z z liści w piwnicy. Miała pożółkłe niezadrukowane strony, wypełnione różnokolorowymi zaciekami, układającymi się w plamy niczym w jakimś dziwnym psychologicznym teście. Być może litery zostały po prostu zmyte przez wodę.  Była przedziwna w dotyku, jak lód który parzy przez chwilę, po to, żeby ostatecznie zamrozić żywą tkankę na śmierć. Na wodzie zalegającej w piwnicy kładły się cienie przybierające przedziwne kształty, prawie tak fantazyjne jak zacieki w książce. Kiedy cienie dotknęły bosych stóp kobiety, książka wypadła z rąk i wpadła do wody. Kobieta skamieniała a książka rozpuściła się niczym kostka cukru. 
3.
Raczkujący maluch pozostawiony sam w domu, nie był w stanie wyjść na zewnątrz. Zaśliniony, ochrypły od płaczu, wreszcie skrajnie wycieńczony, odwodniony, głodny, zasikany i wynurzany w fekaliach, leżał bez siły, umierając. Woda wypełniła piwnicę i zaczęła zalewać podłogę domu. Dzieckiem na zmianę wstrząsały dreszcze i zalewały je fale gorączki. Gardło paliło, wydzielina z nosa mieszała się z wodą i zalewała płuca. Kiedy już było blisko przejścia na drugą stronę, ktoś wyłamał drzwi, podniósł dziecko i zabrał ze sobą. 
4.
Stał się łowcą, polującym na książki. Nikt nie wiedział o jego istnieniu, a ten kto się już dowiedział, nie zdążył już nikomu powiedzieć. Przez całe życie jednak nie potrafił znaleźć tej właściwej książki, która zmieniała ciągle formę, której nikt nigdy nie przeczytał i która zabiła tak wielu. Pomimo przemyślności w torturach, braku sumienia i nieustępliwości, księga ciągle się wymykała łowcy i wciąż zmieniała moralną tkankę świata. Na nic zdały się coraz to inne gry z mordowanymi i torturowanymi i w końcu zorientował się, że wiedza wszystkich ludzi nie układa się w całość. Tak doszedł do kresu swoich możliwości- ani najbardziej brutalne zabijanie dzieci na oczach matek, ani wielotygodniowe trzymanie przesłuchiwanych na granicy życia i śmierci, aż do przekroczenia tej granicy, nic nie przybliżało do sukcesu w polowaniu. 
5.
Zmęczony i zrezygnowany przysiadł na skraju puszczy. Bawiąc się bezwiednie przyrządami do tortur, pogrążył się w rozmyślaniach. Te same znaki, co znalazł jego ojciec kiedyś przed nim, on dostrzegł w obłoku mgły nad strumykiem, skaczącej z gałęzi na gałąź wiewiórce, sugestywnym wygięciu pnia drzewa, kępce ziół układających się w literę. Miał przed sobą księgę, której szukał, nie przypuszczał jednak, że spełni się jego najgorszy niewyśniony koszmar. Nie dość, że potrafił odczytać wszystkie znaki i zrozumieć w jednej chwili wszystkie znaczenia zapisane przez miliony lat w księdze, to jeszcze zrozumiał swoją historię. Od samego początku księga go wybrała i sterowała jego czynami. Nie musiała zabijać od chwili, kiedy to on zaczął zabijać i torturować, próbując ją zdobyć. Sama księga była wieczna, niezniszczalna a on mógł tylko zgodzić się na bycie narzędziem. Nikt nie mógł wygrać z księgą, która zawsze była i będzie poza dobrem i złem. Cokolwiek by zrobił i tak będzie to bez znaczenia. Wolna wola, niczym ptak w klatce albo porzucony maluch, będzie walczyć, aż opadnie z sił i umrze.


Das Buch
wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Rozświetlenie

Dzieciństwo było pasmem cierpienia przerywanym nielicznymi chwilami wytchnienia od bólu. Pijany ojciec batożący w chwilach ataku szału wszystkie istoty żywe w domu i zagrodzie oraz  napady sadyzmu matki tworzyły tylko tło dla dotkliwego cierpienia fizycznego. Powiadają, że psychiczne znęcanie się jest gorsze od fizycznego. Być może ta zasada działa, jeśli ból fizyczny nie jest dotkliwy. W tym przypadku jednak awantury  same w sobie nie były groźne, o ile nie stanowiły preludium do rękoczynów. Najczęściej jednak niestety stanowiły.
Ale do rzeczy. Prawdziwy ból przynosiły dziecku psujące się ciągle zęby. Była to swego rodzaju tradycja rodzinna. Pierwsze cierpienia przyniosły już perforacje mleczaków. Zanim dziecko ukończyło dziesiąty rok życia miało za sobą już całe miesiące cierpień, płaczu, zimnych okładów, zalewania denaturatem  i setki prób usunięcia z buzi kamyczków ostrego, przenikającego bólu. Słodkie były te chwile, kiedy udało się podważyć ząb i wysupłać z dziąsła. Niestety nie zawsze kończyło się to tak dobrze. Czasem trzeba było przywiązywać dratwą do klamki i czekać na niespodziewanego gościa, który poprzez nagłe otwarcie drzwi uwolni od cierpienia. Zdarzało się, że ktoś z członków rodziny zniecierpliwiony długim czekaniem kopnięciem w drzwi starał się rozwiązać problem. Niestety z różnym skutkiem. Bywało, że dratew rozmiękła w ślinie i ześlizgnęła się po szkliwie, a do ćmiącego bólu zęba dochodził gwałtowny, krótki, ostry ból szarpnięcia, powiększający cierpienie o nowy odcień. W takich chwilach mógł słuchać bez końca opowieści o tym, jakie sztuczki stosował przy wyciąganiu zębów miejscowy felczer, który mieszkał w polach parę kilometrów za wsią. Niestety felczer najpierw przepił 'klucze' a niedługo potem zapił się na śmierć denaturatem.  Tak bardzo go teraz brakowało.W dziecięcych marzeniach urastał do roli anioła wybawiciela uwalniającego od cierpienia
Współczujący sąsiedzi  starali się pocieszyć dziecko jak mogli, np. dając... słodycze. Jeden z nich- Dziki Heniu wpadł nawet na pomysł jak można sobie wynagrodzić takie cierpienie. Trzeba sobie wyobrazić, że ząb jest żywy i że też cierpi jak człowiek. Za te cierpienia można mu zapłacić w różny sposób- mrożąc go, zanurzając w gotującej się wodzie, a przede wszystkim bić i w końcu rozbijać młotkiem na drobne kawałki. To ostatnie okazało się bardzo trudne, bo ząb pod wpływem uderzenia odskakiwał na parę metrów w niewiadomym kierunku i trzeba było potem go długo szukać.
Drugi garnitur zębów okazał się równie kiepski jak pierwszy. Nie wiadomo kiedy się wykształciły a już zaczynały boleć. Szkolni dentyści nie chcieli ich wyrywać tylko ciągle plombowali i plombowali. Plomby się kruszyły i wypadały i trzeba było na nowo plombować.  I tak w kółko Macieju. A każda wizyta u szkolnego dentysty to kolejne symfonie bólu odgrywane za pomocą różnego rodzaju niezliczonej ilości wierteł oraz substancji żrących i trawiących. Podczas jednej z takich wizyt, kiedy dziąsło zdążyło zamienić się w gnijącą, cuchnącą i cieknącą flegmą zgorzel, dentystka zdecydowała się na usunięcie. Bardzo miła pani, zagadująca pacjenta,  kiedy chwyciła już kleszczami za ząb to szybko zmieniła się w groźną hydrę. Skoncentrowana na zębie nie zauważyła, że rączka kleszczy miażdży powoli górną wargę, krojąc ją w końcu na dwie części.
Młodzieniec po tej przygodzie nie wrócił już na lekcje. Zemdlał kilka razy na szkolnym korytarzu, potem parę razy w szatni, a potem poszedł do domu i nigdy już nie wrócił do szkolnego gabinetu.
Ostatni atak nastąpił w pierwszej pracy. Większość zębów udało się usunąć domowymi sposobami, jednak kilka jeszcze zostało- część zaplombowana, część próchniejąca, żadnego zdrowego. 
Kiedy ból nie do zniesienia trwał już prawie tydzień i nie dawał spać, zdecydował się po raz pierwszy od czasów szkolnych odwiedzić dentystę. Alkohol nie przynosił już żadnej ulgi. Ból pulsował w górnej prawej szczęce, gdzieś w okolicach ósemki. To znaczy na początku wydawało się, ze tam jest jego źródło, natomiast po tygodniu już cała głowa był jednym wielkim pulsującym bólem. Udawało się go uśmierzyć tylko w jeden sposób- zalewając jamę ustną co 2-3 minuty lodowatą wodą. Po tygodniu nie było mowy już nie tylko o spaniu ale nawet o jedzeniu bądź piciu czegoś ciepłego.
Pierwsza wizyta skończyła się usunięciem najlepiej wyglądającego zęba, który był jednak najbliżej ogniska bólu, więc siłą rzeczy- najbardziej podejrzany.
Po powrocie do domu, kiedy znieczulenie przestało działać, poczuł że usunięcie zęba nic nie pomogło- ból szybko wrócił do tego samego poziomu, co przed usunięciem zęba.
Druga wizyta u dentysty rozpoczęła się od blokady nerwu ocznego. Prześwietlenie wykazało 'zatrzymaną ósemkę'. To oznaczało w slangu dentystów, że w szczęce kiełkuje ząb, który nie może się przebić przez kość. Dla chirurga szczękowego to pestka. Szybko przebił się do zatoki, wydrążył dziurę w kości wielką jak stodoła, łupiąc szczękę jakimiś dłutami i waląc młotkiem, jakby haratał w kamieniu, po czym sprawnie zaszył i puścił wolno pacjenta, objaśniając, że w razie jakichś powikłań lub złego samopoczucia można przyjść na ostry dyżur do kliniki. Oczywiście mając nadzieję, że już go więcej nie zobaczy
Po powrocie do domu, kiedy blokada przestała działać, ból znów zaczął wracać, aż osiągnął pierwotny poziom.
Niestety kliniki były na drugim końcu miasta a  w rozklekotanym tramwaju każde szarpnięcie czuć było w uszkodzonej tkance. Górna szczęka była jak trzęsąca się galareta wypełniona gęstą siecią czułych nitek nerwów.
W klinice dentysta przywitał swojego pacjenta stekiem przekleństw i wyzwisk. Zmęczony siedmiodniowym dyżurem chciał się w końcu wyspać a tu przyłazi znowu ta sierota z nie wiadomo czym. Widać było, że jest kompletnie bezradny. Mimo swojego tytułu naukowego i rozległej praktyki nie wiedział kompletnie, co jest grane. Wahał się między zdiagnozowaniem zapalenia okostnej a wyrwaniem reszty zębów za jednym zamachem. Wreszcie po dłuższej obserwacji wijącego się na fotelu pacjenta, zdecydował się na kolejną blokadę.
Nadal jednak nie wiadomo było co zrobić dalej. 
Pacjent wstał, zagarnął butelkę z lodowatą wodą,  trzasnął drzwiami i wyszedł.
Idąc przez miasto zastanawiał się, kiedy przestanie działać blokada i co będzie dalej.
Przysiadł na ławce. Park przykryty topniejącym śniegiem w środku nocy sprawiał upiorne wrażenie.
Wschodzące słońce oświetliło szyld zapraszający do gabinetu dentystycznego. Poczekał na otwarcie, wszedł i usiadł w poczekalni. W międzyczasie z uszkodzonych naczyń wypłynęła krew, która nabiegła do oka zamieniając białko w płomienistą czerwień i kwitnąc pod okiem rozległym sińcem jak po uderzeniu.
Dentystka szybko zorientowała się z czym ma do czynienia i zidentyfikowała źródło bólu. Była w stanie nawet wymienić nazwisko niedodziałanego doktora nauk medycznych, co ma w zwyczaju leczyć pacjentów blokadami- Mirosław Kuks.  Rozerwała hakiem dziąsło i wbiła się między korzenie zęba. Pogłębiła i rozwierciła otwór, z którego wypłynęła flegma zmieszana z krwią. Usta wypełnił słodkawy, gęsty, mazisty smak . Upojny jak najlepsze wino. Najpiękniejszy zapach na świecie uderzył w nozdrza. Ból i cierpienie ostatniego tygodnia wypływały spod zęba i rozpuszczały się w niebycie.
Pacjent postanowił tu zostać na zawsze. Przeniknąć się z tym mazistym smakiem, rozpuścić w nieustającej uldze, otoczony antyseptycznymi płynami, ścianami, narzędziami i bielą tak różną od szarości i brudu wynajmowanej robotniczej nory zwanej szumnie domem. Uwolnić się od bólu, cierpienia i nędzy nieodłącznych od życia. Ciało zalewał spokój, ciepło, ukojenie aż do rozświetlenia.
Dentystka nacisnęła ukryty przycisk i uruchomiła zapadnię. Pozbawione życia ciało osunęło się i ześlizgnęło ukrytym tunelem wprost do rzeki. Rwący prąd uniósł je daleko poza miasto.  Dentystka przeszukała kieszenie, wyciągnęła gotówkę, wrzuciła płaszcz i portfel do tunelu i zadzwoniła do Mirka.
Przesunęła fotel, żeby ukryć zapadnię i poprosiła następnego pacjenta.

Erleuchtung (irka)

 

wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Podróż duchowa

Podróż duchowa

Dostałem zlecenie. Miałem pojechać do tego dziwnego i tajemniczego kraju zagubionego na drugim końcu świata w wysokich górach Azji. Ludzie wracali stamtąd kompletnie odmienieni ale nie chcieli nic mówić, trzeba więc było wybadać co się dzieje. Czyżby powstała jakaś nowa sekta i prała mózgi?
Na dobrą sprawę na temat kraju nikt niczego nie wiedział.

W gospodzie na skraju cywilizowanego świata dowiedziałem się tylko, że nie prowadzi tam żadna droga i że najlepiej wynająć przewodnika, bo samemu łatwo można pobłądzić. Od wynajętego przewodnika z kolei dowiedziałem się, że nie ma żadnej granicy i że mogę tam iść z nim zupełnie na własne ryzyko- bez żadnych obaw ale i gwarancji, ani co do tego, czy się dowiem czegoś przydatnego ani czy w ogóle wrócę. Właśnie dlatego nie było straży. Ludzie po przekroczeniu  niewidzialnej granicy już na zawsze stawali się obywatelami nowej duchowej ojczyzny. Nawet gdy ją opuszczali. 

Ja sam po znalezieniu się na nowym terytorium też doznałem swego rodzaju przemiany. Zdałem sobie mianowicie sprawę, że w gospodzie ktoś mi podprowadził aparat i portfel. Ktoś wbrew mojej woli, jeszcze na granicy cywilizowanego świata, pozbawił mnie ciężaru materialnych ograniczeń.  Zastanawiałem się czym zapłacę za... cokolwiek.

Przewodnik poprowadził  sobie tylko znanym szlakiem aż do 4 kwadratowych pawilonów o dachach pokrytych trawą i muślinowych ścianach, za którymi widać było poruszających się ludzi. Wybrałem niebieski pawilon po prawej. Zanim zdążyłem rozsunąć muśliny pojawił się naprzeciwko mnie radża, który dał znak, ze nie mogę wejść i że powinienem się oddalić. 
Odwróciłem się w lewo i w tym momencie zobaczyłem jak z zielonych zboczy gór unoszą się  ogromne poduszki ze śpiącymi turystami.  Zatrzymywały się w połowie drogi między niebem a ziemią i lekko kołysały niczym olbrzymie dmuchane kołyski. 
Kątem oka zauważyłem, że po przeciwnej stronie, tam skąd przyszedłem, coś się poruszyło. Las wyglądał jak olbrzymi człowiek rozłożony plackiem na niemal całym zboczu, z nogami obejmującymi górę u wierzchołka i nosem przy ziemi u podnóża, jakby wąchał łąkę na równinie. Las u podnóża góry, przy nosie olbrzyma, układał się w formę równie olbrzymiej kuszy. Czułem, że przyczajony Cyklop stanowi jakieś zagrożenie dla mieszkańców równiny- wyglądało tak jakby miał za chwilę użyć broni. Wtedy doznałem oświecenia- cyklop strzelał z tej kuszy ludźmi, wbijając ich w ziemię, bo to co mi się wydawało lasem było rzeczywiście olbrzymią kuszą.  Szybko do niej dobiegłem i stanąłem na środku łuku, tuż obok strzemienia.  Na gryfach  po obu stronach  uwijały się grupki radżów, kopiących doły. W nieregularnych odstępach czasu, raz z jednej a raz z drugiej strony, te same grupki radżów wskakiwały na gryf, który przy każdym uderzeniu w ziemię wyrzucał fontanny gleby w górę. W ten sposób dziury pod gryfami ciągle i ciągle się powiększały, nieuchronnie zbliżając moment całkowitej destrukcji kuszy.
Zastanawiałem się, kiedy Cyklop wstrzeli mnie w ziemię. Czy też może jednak radżowie zdążą uszkodzić łuk.
Czekając na to, co się wydarzy, obserwowałem miejscowych chłopów, którzy w swoich szatach wyglądali jak Żydzi skrzyżowani z buddyjskimi mnichami, w czymś w rodzaju chałatów, z rozwichrzonymi włosami, opętaniem w oczach i rozcapierzonymi szponami. Odprawiali dziwne rytuały taneczne wśród gęstych leśnych zarośli. Nic tu do siebie nie pasowało- "las" do gór, zarośla do tej wysokości, tańce do chłopów. 
Zacząłem robić telefonem komórkowym zdjęcia tych wszystkich absurdów naokoło a po jakimś czasie przyłączyłem się do kopiących, mając nadzieję, że uniemożliwimy zemstę złośliwemu Cyklopowi, zanim ten nas wszystkich powystrzela. 
Kiedy poczułem się śmiertelnie zmęczony powlokłem się w stronę kolorowych pawilonów. Wczołgałem się do pierwszego z brzegu, padłem na poduszkę i zasnąłem. Poczułem jak powoli unoszę się do nieba. Nie mogłem się obudzić. Czułem się jak zaklęty w jakimś letargu a poduszka ciągle wędrowała ze mną w górę coraz wyżej i wyżej. Nagle zatrzymała się i zaczęła kołysać. Poczułem się jak dziecko w kołysce. Jak dorosły niemowlak, który z jednej strony doznaje całego wzruszenia tego świata i bardzo mu się chce płakać z tego powodu, a z drugiej strony dowiaduje się wszystkiego, co tylko może wiedzieć o sobie człowiek.
Szlochałem i rozpoznawałem siebie całymi tygodniami, zawieszony pomiędzy niebem a ziemią, aż osiągnąłem gotowość do odejścia. Poczułem konieczność powrotu do mojego dawnego kraju.
Zszedłem z chmur i podążyłem przed siebie.
Długo szedłem wyzbyty wszelkich potrzeb. Jadłem to, co znalazłem pod drodze i co nie było żywe. Tylko po to, żeby podtrzymać życie w sobie i kontynuować wędrówkę.

Trwało to do momentu, aż zatraciłem sens. Wtedy zatrzymałem się i przestałem jeść.


Geistige Reise...
Ich erhielt einen Auftrag.
Ich sollte das seltsame, geheimnisvolle und am Ende der Welt verlorenes Land, in den hohen Bergen Asiens, besuchen. Die, die das Land bereits besuchten, kehrten gänzlich verändert zurück, wollten aber mit keinem Sterbenswörtchen darüber reden. Also sollte jemand hinfahren und untersuchen, was denn los ist und was es damit auf sich hat. Ob da wohl eine neue Sekte entstanden ist die Gehirnwäsche veranstaltet?
Über dieses Land wußte keiner etwas.
In der Kneipe am Rande der zivilisierten Welt erfuhr ich, daß keine Strasse in dieses Land hineinführt. Wolle man dieses besuchen, so mietet mam einen Führer, sonst droht die Gefahr man ginge verloren.
Vom Führer erfuhr ich jedoch, es gäbe keinerlei Grenze, die in das Land führt, ich kann riskieren da alleine mit ihm zu gehen, allerdings auf eigene Gefahr und ohne Garantie, dass ich etwas nützliches erfahren würde oder dass ich überhaupt zurück kehre.
Eben deshalb gibt es auch keine Grenzpfosten. Die Menschen, die die unsichtbare Grenze überschreiten, bleiben bereits ab diesem Moment und für immer, Angehörige einer neuen geistigen Heimat. Auch wenn sie das Land wieder verlassen.
Selbst ich, als ich das neue Gebiet betrat, spürte ich eine seltsame Art der Veränderung. Mir wurde leider bewusst, dass mir in der Kneipe mein Fotoapparat und mein Geldbeutel gestohlen wurde.
Irgendeiner, noch in der zivilisierten Welt, hat mich, gegen meinen Willen, von der Last der materiellen Einschränkungen, befreit. Ich überlegte, womit ich denn in Zukunft zahlen sollte, egal wofür..
Der Führer führte uns duch einen, nur ihm bekannten, Weg, bis wir vier viereckige Pavillons, erreicht haben. Die Dächer dieser waren mit Gras bedeckt, die Wände aus Musseline, hinter denen man sich bewegende Gestalten sehen konnte.
Ich wählte das blaue Gebäude rechts.
Noch bevor ich den Musseline-Vorhang öffnen konnte, erschien mir gegenüber ein Raja, der mir Zeichen gab – ich dürfte da nicht hinein, ich möge mich entfernen.
Ich blickte links und sah in diesem Moment, wie von den grünen Hängen der Berge hinauf sich grosse Kissen mit schlafenden Touristen, bewegen. Sie hielten in der Mitte des Weges, zwischen Himmel und Erde, an, und schaukelten sanft wie grosse Luft-Wiegen.
Aus den Augenwinkeln sah ich, daß mir gegenüber, von der Seite von der wir hergekommen sind, irgendetwas in Bewegung war.
Der Wald sah plötzlich wie ein riesiger Mensch aus, der flach am fast ganzem Hang lag, mit den Beinen die Bergzipfeln umfasste, die Nase am Fuß des Berges plattgedrückt, als wenn er die Wiesen im Tal riechen würde. Der Wald in der Nähe seiner Nase nahm die Form einer Armbrust an.
Ich spürte, dass der lauernde Zyklop wohl eine grosse Gefahr für die Menschen bedeutete. Es sah aus, als ob der Riese gleich seine Waffe benutzen würde. Dann habe ich es begriffen; der Riese schoss aus der Armbrust mit Menschen, er bohrte sie mit ihrer Hilfe in den Boden.
Ich rannte zu ihr und drängte mich in die Mitte des Bogens, gleich neben dem Steigbügel. An den Greifen, an beiden Seiten, beeilten sich Gruppen von Raja’s mit dem ausheben von Gruben.
In unregelmässigen Zeitabständen, mal von der einen Seite, mal von der anderen, hüpften die gleichen Gruppen der Raja’s auf einen der Greife, von dem bei jedem Schlag in das Erdreich, eine Fontäne von Erde hochgeworfen wurde.
Auf diese Art und Weise wurden die Löchter unter den Greifen immer grösser und der Moment der Zerstörung der Armbrust näherte sich immer schneller.
Ich überlegte wann wohl der Moment kommen würde, dass auch mich der Zyklop in den Boden rammen würde. Vielleicht aber gelingt den Raja’s bis dahin die Zerstörung der Armbrust.
In Erwartung dessen was auf mich zukommen würde, beobachtete ich die einheimischen Bauern, die in ihren Kluften, einer Art von Roben, aussahen wie eine Kreuzung aus Juden und buddistischen Mönchen. Mit zerzausten Haaren, Irrsinn in den Augen und  gespreizten Krallen vollbrachten sie in dem umliegenden Gestrüpp irgendwelche komischen Tanzrituale.
Hier passte nichts zueinander. Nicht der Wald zu den Bergen, das Gesträuch zur seiner Höhe, die Tänze zu den Bauern.
Ich fing mit meinem Handy all diese Unsinnigkeit zu fotografieren.
Nach einer gewissen Zeit schloss ich mich denen an, die das Erdreich ausgruben. Ich hatte die Hoffnung, dass wir gemeinsam die Rache des böswilligen Zyklop verhindern könnten, noch bevor er uns alle töten würde.
Irgendwann fühle ich mich so erschöpft, dass ich mich mühsam zu den bunten Pavillons hinschleppte.
Ich fiel auf das Kissen und schlief sofort ein. Ich spürte wie ich mich samt dem Kissen gen Himmel bewegte. Trotz aller Mühe konnte ich nicht wach werden. Ich fühlte mich von einer Lethargie gefesselt und das Kissen mit mir schwebte immer höher.
Plötzlich blieb es stehen und fing an sich zu wiegen. Ich fühlte mich wie ein Säugling in der Wiege. Wie ein erwachsener Säugling, der einserseits gerade die gesamte Rührung der Welt erfährt und dem deshalb zum weinen zumute ist, andererseits aber alles über sich als Menschen erfährt, das man so erfahren kann. 
Ich schluchzte und erkannte mich ganze Wochen lang, so hängend zwischen Himmel und Erde. So lange bis ich die Bereitschaft zum Fortgang erreichte. Ich verspürte die Notwendigkeit der Rückkehr in mein früheres Land.
Ich kroch von den Wolken herunter und ging gerade aus vor mich hin.
Ich ging lange, frei von allen Bedürfnissen. Ich ernährte mich von dem was ich unterwegs finden konnte und nicht lebendig war. Nur damit ich mein Leben erhalten konnte und die Reise fortsetzen konnte.
Dieses dauerte so lange an bis ich den Sinn dessen verlor. Dann blieb ich stehen und hörte auf zu essen.

wtorek, 11 lutego 2014

Szwędacze


Z nosem rozpłaszczonym na wrotach starej, zmurszałej, rozpadającej się stodoły, przez szparę w deskach obserwowałem świat na zewnątrz do chwili, aż w blasku księżyca zamajaczyły cienie ludzi zmierzających w moim kierunku. Tak szybko jak tylko może się poruszać dziewięcioletni szkrab, wdrapałem się na siano i wpełzłem między dach a mur, w niewielki załom w szczycie, idealny punkt obserwacyjny.
Obok mnie leżały małe, niewidome jeszcze i nieporadne kocięta, pomiaukujące cichutko. Za późno było już, żeby zmienić miejsce ukrycia, bo właśnie jeden z cieni kopnięciem roztrzaskał wejście i wrzucił do środka ludzki worek. Strzał przez chwilę wzmocnił blask księżyca sączący się przez dziury w dachu, a worek upadł na gliniane klepisko.
Cień wślizgnął się do środka, a za nim został wepchnięty człowiek ze szpadlem, który wyrżnął jak długi. Zanim się podniósł z kolan, niewielka przestrzeń wypełniła się innymi cieniami w płaszczach i garniturach. Ten, co leżał i ci w garniakach wyglądali na ludzi z innego świata. Mężczyzna ze szpadlem był od nas ze wsi – tylko u nas nosili takie kaszkiety, ale nie byłem w stanie rozpoznać kto to. Po ruchach mogłem tylko zgadywać, że to prawdopodobnie jeden z braci Kuksów, mieszkających na samym końcu.
Chłop zaczął uderzać szpadlem w klepisko, próbując dokopać się do ziemi. Najwyraźniej chcieli ukryć tu zwłoki.
Przed nosem przeleciało mi kocię, które plasnęło o ziemię. Cienie zaczęły strzelać na ślepo, a kule świstały.
Nagle wszystko ucichło. Wtulony w szparę między murem a dachem marzyłem o tym, żeby stać się niewidzialnym albo chociaż żeby zamienić się w jedno z tych kociąt. Czułem zbliżającą się śmierć i tak bardzo nie chciałem już widzieć, co się wokół dzieje. Nie chciałem też widzieć, jak zza muru powoli wyłania się cień i jego ślepia świecą kilkanaście centymetrów od mojej twarzy. Kątem oka widziałem, jak mierzy mnie, testuje, sprawdza, czy żyję, co wiem, kim jestem i próbuje dobrać się do zakamarków duszy. Ten wzrok mnie przeszywał, a ja nie miałem dokąd uciec. Czułem ten rodzaj lęku, który mrozi i powoduje torsje, jakby człowiek był chory. To był taki lęk, który pojawia się wtedy, gdy sytuacja jest beznadziejna i kiedy jest pewne, że to, co najgorsze zdarzy się już za chwilę. Taki lęk powoduje, że dusza ma gorączkę, a w żyłach czujesz jad zamiast krwi. Wtedy odłączyłem się od swojego drżącego i zestrachanego ciała. Uniosłem się nad sobą i zajrzałem w oczy cieniowi, który cały czas mi się przyglądał. Nie znalazłem tam nic oprócz Struny, która zareagowała na moje spojrzenie i drgnęła. Oczy cienia natychmiast zmieniły kształt – stały się soczewkowate jak u gada, a jego głowa odruchowo odsunęła się do tyłu na kilka centymetrów. Wystarczyło, żeby stracić równowagę. Cień spadł i przygniótł kociaka. Przylgnął do klepiska i zastygł.
Znowu zaczęli strzelać, tym razem celując w moim kierunku i wychodząc powoli na zewnątrz.
Ja też wypłynąłem, żeby oglądać, jak uwijają się, podkładając ogień pod zmurszałe drewno wrót. Kiedy płomienie lizały budynek, ja mogłem spokojnie odejść w świat. Już nigdy nie poczułem bólu ani cierpienia. Od czasu do czasu dopadała mnie ta specyficzna choroba – lęk, drżenie i pocenie się duszy. Zupełnie bez powodu i nieregularnie. Podobnie jak utrata świadomości. Nie potrafię powiedzieć, czym byłem poza ciałem. Może tylko samym czuciem z rozchwianą tożsamością.
Pod stodołą znajdowało się prymitywne szambo – jedyna droga ucieczki. Odchodząc, nie mogłem widzieć ciała, które oddzielone kontynuowało biologiczne trwanie. Ześlizgnęło się po drabinie i niezauważone przez nikogo, bo osłonięte płomieniami, dymem i półmrokiem czerwcowej nocy, zanurzyło się w śmierdzącej brei, a następnie przepłynęło na zewnątrz.
Ciało również utraciło zdolność odczuwania, a jego świadomość wydawała się wiecznie przyćmiona. Tak jakby ktoś przygasił światło i bodźce zaczęły docierać w połowie. Umysł przestał się rozwijać i pozostał już na zawsze na etapie dziecka. Pozbawione duszy ciało stało się niepełnosprawne intelektualnie, niezdolne do przekraczania niewidzialnych barier. Myśli obijały się o ścianki ciasnego umysłu i o siebie nawzajem, niezdolne do zbudowania dłuższych ciągów logicznych.
W pewien sposób ja i moje ciało zostaliśmy w tej stodole już na zawsze. Mieliśmy w sobie ciągle świadomość miejsca, a wydarzenie z czerwcowej nocy wycisnęło na nas piętno jak na krowach. Na zawsze zostaliśmy już niewolnikami stodoły, morderstwa, kocioaborcji i smrodu.


EN



Nightwalkers


With my nose pressed up against the door of the rotting old ramshackle barn, I was watching the world outside through a chink in the planks, when by the light of the moon I noticed human shadows looming in my direction. As quick as it’s possible for a nine year-old nipper to move, I climbed up onto the hay and crept into a small gap between the top of the wall and the roof, an ideal observation point.          
A tiny kitten, still blind and helpless, lay beside me miaouwing softly. It was too late to change my hiding place, for at that very moment one of the shadows kicked open the door and pushed a human-shaped sack into the middle of the barn. A shot momentarily intensified the moonlight streaming through a gap in the roof, and the sack fell to the clay floor.
The shadow slid inside, and behind him a man with a spade, with which he began striking the ground. By the time he got up the small space had been filled with other shadows in suits and overcoats. Both the man on the ground and the men in suits looked like people from another world. The man with the spade was from our village because he wore the typical cloth cap, but I didn’t recognize him. Judging by his movements I could only guess that it was probably one of the Kuks brothers, who lived at the far end of the village.
The man began hitting the ground with the spade in an attempt to dig a hole. They obviously wanted to hide the body.
The kitten flew past me and jumped to the floor. The shadows began shooting blindly, bullets whistling everywhere.
Suddenly everything fell silent. Crouched between the wall and the roof, I wished I could become invisible, or at least transform myself into one of the kittens. I sensed approaching death, trying very hard to ignore what was going on around me. I also tried to ignore one of the shadows, as he slowly emerged from behind the wall, his twinkling eyes just a few inches from my face. Out of the corner of my eye I could see him weighing me up, testing me, checking if I was alive and if I had seen anything, trying to reach the inner recesses of my soul. His gaze transfixed me, and there was no means of escape. I felt the kind of fear that freezes you and causes a sickening nausea. It was the kind of fear which grips you when the situation is utterly hopeless and you know that the worst is about to happen. Your soul becomes feverish and venom flows in your veins instead of blood. I disconnected myself from my frightened, shaking body. I rose above myself and looked the shadow in the eye. He was watching me all the time. I saw nothing in him but some kind of chords, which reacted to my gaze and began to vibrate. The shadow’s eyes became glazed like those of a reptile and his head instinctively retreated a few inches. It was enough for him to lose his balance. The shadow fell, crushing the kitten. He clawed at the floor briefly and then expired.
The shadows started shooting again, this time in my direction, as they slowly retreated outside.
I floated out after them to watch as they disappeared, having set fire to the rotting wooden barn door. When the flames were licking around the building I could go peacefully on my way. I never felt any pain or suffering from then on. Occasionally I was seized by this peculiar sickness … a sweating, shivering terror in my soul. It came upon me irregularly and without reason. The same with the loss of my consciousness. It’s impossible to describe what I was outside my body. Perhaps only my consciousness remained, and my identity had vanished into smoke.
There was a primitive privy under the barn, the only means of escape. As I left I couldn’t see my disconnected body, which continued its own biological survival. It slid down the ladder, unseen under a screen of smoke and flames and the June dusk, sank into a stinking pulp and then flowed outside.
The body also lost all sensitivity and its consciousness seemed forever dimmed, as if somebody had switched off the light, and impulses reached it only partially. Its mind ceased to develop and remained forever that of a child. Deprived of a soul, the body became intellectually incapacitated, unable to cross the invisible barriers of reasoning. Thoughts ricocheted off the walls of the restricted mind and off each other, unable to create any logical chain of thinking.
In some sense, my body and I remained in the barn forever, although we never returned to it. We were branded like cattle, always conscious of that place and the events of a June evening. We remained forever slaves of the barn, the killing and the stink.



DE

Herumtreiber
Mit einer, an das Tor einer alten morschen und baufälligen Scheune, plattgedrückten Nase,
beobachtete ich die Welt ausserhalb, so lange, bis ich im Schein des Mondes
Menschenschatten sehen konnte, die Straff in meine Richtung eilten.
So schnell, wie es nur ein Neunjähriger konnte, kletterte ich auf einen Heuhaufen und kroch
in ein Wandknick zwischen Dach und Mauer, einem perfekten Beobachtungspunkt.
Neben mir lag ein Katzenwurf, die Kleinen waren noch blind und hilflos und miaukten leise
vor sich hin.
Für die Suche nach einem anderen geeigneteren Versteck war es bereit zu spät, da in diesem
Augenblick einer von diesen Schatten es schaffte, das Tor mit einem einzigen Fußtritt zu
bersten und einen menschlichen Sack, in das Innere der Scheune, reinzuwerfen.
Der Schatten rutschte langsam hinein, hinter ihm schob sich ein Mann mit einem Spaten
hinein, den er in den Scheunenboden hereinstach.
Noch bevor sich dieser von den Knien aufrichtete, füllte sich der kleine Raum noch mit
anderen Schatten, in Mänteln und in Anzügen. Sowohl der, der lag, als auch die in Anzügen,
sahen aus wie Ausserirdische. Nur der Mann mit dem Spaten war einer von uns aus dem Dorf,
denn nur bei uns trug man solche Kappen, aber ich konnte nicht erkennen wer es war. Nur an
seinen Bewegungen konnte ich vermuten, daß es wohl einer von den Kuks-Brüdern, diese
wohnten Am Ende unseres Dorfes, war.
Der Mann fing an mit dem Spaten den Scheunenboden aufzureissen um an die Erde zu
kommen. Anscheinend wollten sie hier die Leiche verstecken.
Vor meiner Nase flog plötzlich eines der Kätzchen vorbei und platschte auf den Boden.
Die Schatten fingen an blind zu schiessen, die Kugeln pfiffen nur so um meine Ohren.
Plötzlich stand alles still. Eingeschmiegt in den Spalt zwischen Mauer und Dach wäre ich
gerne unsichtbar oder wäre weingstens einer dieser Kätzchen, geworden.
Ich spürte meinen nahen Tod und wollte das alles was um mich geschah, überhaupt nicht
sehen. Ich wollte auch nicht diesen Schatten sehen, der plötzlich hinter der Mauer erschien
und seine leuchtenden Augen ein paar Zentimeter von meinem Gesicht auftauchten. Aus den
Augenwinkeln sah ich wie die Augen mich abtasten, prüfen ob ich lebe, was ich weiss, wer
ich bin und in die entferntesten Winkeln meiner Seele eindringen. Dieser Blick ging durch
mich durch und ich konnte nirgendwo wegrennen. Ich spürte diese Art von Furcht die eiskalt
durchgeht, die das Erbrechen verursacht, als wenn der Mensch krank wäre. Das ist so eine Art
von Angst, die nur dann erscheint wenn die Lage aussichtslos ist und wenn es sicher ist, dass
das Schlimmste gleich auf dich zukommt. So eine Furcht ist die Ursache, daß die Seele fiebert
und in den Adern Gift statt Blut rinnt.
In diesem Augenblick trennte ich mich von meinem zitterndem und ängstlichen Körper. Ich
erhebte mich über mich selber und schaute dem Schatten, der mich durchgehend beobachtete,
in die Augen.
Ich fand da nichts außer einer Saite, die auf meinen Blick reagierte und zuckte. Die Augen des
Schatten veränderten sofort ihre Form, sie wurden linsenartig wie bei einem Reptil, und der
Kopf verschob sich um einige Zentimenter nach hinten.. Es reichte um das Gleichgewicht zu
verlieren. Der Schatten kippte um und erdrückte das Kätzchen. Er klebte an dem Boden der
Tenne und erstarrte.
Wiederholt wurde geschossen, sie zielten in meine Richtung, verliessen aber langsam den
Raum.
Ich schwamm auch hinaus um zu schauen wie eilig es ihnen ist und wie sie Feuer unter die
morschen Scheunentore legen. Als die Flammen die Mauer streiften, konnte ich in aller Ruhe
in die Welt gehen. Ich habe nie mehr einen Schmerz verspürt und auch kein Leiden. Nur dann
und wann überfiel mich die spezifische Krankheit; Furcht, Zittern und Schwitzen an der
Seele. Ohne Grund und unregelmässig. Ähnlich wie eine Bewußtlosigkeit. Ich kann nicht
sagen was ich außer dem Körper war. Vielleicht nur ein Bewußtsein mit einer wackeligen
Identität.
Unter der Scheune befand sich eine einfache Senkgrube – der einzig mögliche Fluchtweg. Als
ich wegging konnte ich den Körper nicht sehen; dieser getrennt setzte fort seine eigene
biologische Dauer.
Er rutschte von der Leiter herunter und unbemerkt von allen, weil durch die Flammen, den
Rauch und das Halbdunkel einer Juni-Nacht bedeckt, tauchte in den stinkenden Brei und
schwamm so nach Außen.
Der Körper verlor die Fähigkeit des Fühlens und sein Bewußstsein schien für die Dauer
gedimmt zu sein. So, als ob jemand das Licht dimmen würde und die Reize wirkten nur zu
50%. Der Geist hörte auf sich zu entwickeln und verblieb für immer auf dem Stand eines
Kindes. Der Seele beraubt wurde er behindert, unfähig unsichtbare Schranken zu
überschreiten.
Die Gedanken prallten von den Wänden des begrenzten Geistes und seiner selber ab, unfähig
zum Aufbau längerer logischer Züge.
Auf diese Weise verblieb ich und mein Körper für immer in dieser Scheune, obwohl wir da
nie wieder zurück kehrten. Wir behielten in uns immer das Bewußtstein des Ortes. Und die
Ereignisse der Juni-Nacht zeichneten uns wie eine Brandmarke die Kühe. Wir verblieben für
immer Sklaven der Scheune, des Mordes, Abtreibung der Katzen und des Gestanks.