czwartek, 19 czerwca 2014

Antysexus

Jedną z największych tajemnic rodziny było to, jak prababcia znalazła męża. Być może to uroda przyciągnęła mężczyznę, dla którego reszta nie miała żadnego znaczenia. Być może pradziadek zakochał się bez pamięci i utopił się w niej jak w studni. Być może kiedyś  w młodości i prababka była inna, choć następnym pokoleniom trudno było sobie to wyobrazić. Niestety wszyscy świadkowie dziejów milczeli zgodnie w tej kwestii, a do tego jak na złość nie zachowały się żadne dokumenty, mogące rzucić światło na rodzinną zagadkę.
Jej małżeństwo konsumowało się przede wszystkim w ciszy. Prababka bardzo często obrażała się i złościła, a jak już się obraziła, to nie odzywała się do nikogo, podejrzewając że cały świat należy do spisku skierowanego przeciwko niej i że wszyscy w głębi duszy pragną jej krzywdy powszedniej, upokorzenia, bólu i specjalnie ją wyprowadzają z równowagi. Często wybuchała złością, obrzucając obelgami wszystkich naokoło a pradziadka szczególnie, za wszystko, za co tylko mogła i nawet za to, za co nie było najmniejszego sensu obwiniać kogokolwiek. Można powiedzieć, że jej życie miało tylko dwa odcienie. Kiedy nie była wściekła wówczas była obrażona. W jednym i drugim przypadku zresztą zachowywała się podobnie. Zaciskała zęby z całej siły, tak że pękały i się kruszyły, spinała wszystkie mięśnie niczym pantera szykująca się do skoku, żeby dopaść i przegryźć tchawicę, mrużyła oczy a wzrok spod tych wpółprzymkniętych powiek, zimnonienawistny przeszywał jak sztylet. Była bardzo pamiętliwa i jak się już obraziła, to na resztę życia. W ten właśnie sposób utraciła jedyne jej radości- córkę i zięcia. 
Babcia była uczona pokory i spolegliwości dość brutalnymi metodami. Prababcia metodycznie i z uporem maniaka rozbijała jej głowę o ściany, podłogę, stół, o co się tylko dało. Kochała córkę, ale jednocześnie te napady gniewu i wściekłości  mogły znaleźć ujście tylko w jeden sposób. Po takiej akcji podobno zawsze wracała do równowagi- tak jak po burzy z  błyskami i grzmotami zawsze przychodzi ukojenie nieboskłonu. Tyle tylko, że w przypadku prababci to ukojenie miało postać ciągle zachmurzonego nieba, z którego w każdej chwili może w ciebie uderzyć piorun.
Babcia odziedziczyła napady złości po swojej matce ale jednocześnie nauczyła się je tłamsić i uzewnętrzniać inaczej. Z częstych starć z dziadkiem zawsze wychodziła przegrana- z siniakami, rozczochrana, rozmazana, czasem z jakimś złamaniem, wybitym palcem lub naderwanym uchem. Odbijała sobie to później na zwierzętach domowych, które deptała, dusiła, rzucała w ogień, obijała kijami lub po prostu pięściami jak już nic nie było pod ręką. To, co żywe i słabsze niedługo w jej obecności żywym pozostać mogło. Szczęśliwe te stworzenia, którym dane było zginąć w jednej chwili i które nie musiały zdychać z połamanymi kośćmi, zerwanymi ścięgnami, obrzękniętymi organami wewnętrznymi, zamarzać lub wysychać z pragnienia.  Rzucane i kopane pod wpływem impulsu, koty,  psy, kury i kaczki, fruwały w powietrzu, rozbijając się o ścianę lub płot. 
Ten wigor i temperament znalazł również ujście w łóżku, czego efektem była gromadka dzieci: sześciu synów i jedna córka.
Moja matka miała już inną sytuację. Choć była kobietą wykształconą, to całe jej życie minęło na wsi- z dala od ruchów kontrkulturowych i komun hipisów. O tym, że jest kobietą i co to oznacza, dowiedziała się od babci, której było bardzo niezręcznie z zawoalowanymi nawet wyjaśnieniami. Moim zdaniem i tak jednak miała dużo szczęścia. Mogła być wolna, niezależna i zadbać o siebie, znajdując jednak w końcu spełnienie. Była pierwszą kobietą w naszej rodzinie, która kopnęła w tyłek męża alkoholika, dając mu zdechnąć jak zwierzę na raka żołądka, które to schorzenie było włąśnie bez wątpienia efektem częstego moczenia mordy.  W zamian znalazła sobie męża idealnego, z którym była już do końca życia. I nikt nigdy nie słyszał o jakichś poważniejszych spięciach między nimi, choć i jej zdarzały się wybuchy niekontrolowanej histerycznej złości.
Ja nie miałam już tyle szczęścia, co moja matka. Trafiłam na czasy mężczyzn zniewieściałych, metroseksualnych, samolubnych a przede wszystkim kiepskich kochanków, którzy nie bardzo wiedzą ani do czego służy język mężczyzny ani ciało kobiety. Wprawdzie słowo nimfomanka przestało być obelgą, ale ostatni kasanowa też dawno umarł. I choć moje ciało jest doskonałym instrumentem, to nie ma już wirtuozów, którzy mogliby na nim choć raz zagrać symfonię. Co tam symfonię! Nie potrafią nawet prostych palcówek!
Duszę się ze swoją urodą i z tymi wszystkimi facetami, którzy lecą tylko na mój tyłek. Ani to nie jest w stanie sklecić sensownej wypowiedzi, ani z tego żadnego innego pożytku być nie może, bo leniwe toto i ślamazarne. Ani nie rozumieją, ani nawet nie starają się zrozumieć potrzeb kobiety. Banda pustaków, obmacywaczy autobusowych i psychopatów, którzy szukają chyba drugiego takiego pustaka do pary, z którego mogliby dodatkowo zrobić worek treningowy albo lalę do dmuchania. Niedojrzałych dzieciuchów  wychowywać nie będę a  ci starsi, z których może by jeszcze i coś było, są już zajęci. A jak nie- to wiadomo, że albo rozwodnik albo stary kawaler.
Czuję się jak zamknięta w pudełku, przez które nic nie przenika. Skazana na wieczne uwięzienie w pustce i zimnie, z których nie da się uwolnić. Są jak niewidoczne pęta i stygmat. Jak czyściec, z którego droga ucieczki wiedzie tylko do innego czyśćca. Czasem wydaje mi się, że matka i babcie miały mimo wszystko lepiej. Tylko nie mogę zrozumieć tych ich wybuchów złości i gniewu.Nie miały do nich w zasadzie powodów. Nie to co ja. Ja ciągle mam powód i nigdy nie waham się go wykorzystać, w coraz bardziej okrutny i wyrafinowany sposób, rozgrywając głupców przeciw sobie. Co mi innego pozostało w życiu?


Antisexus

Eines der grössten Geheimnisse der Familie war, wie die Urgrossmutter einen Ehemann finden konnte.
Vielleicht war es ihre Schönheit die diesen Mann anzog, und der Rest war für ihn bedeutungslos. Vielleicht aber verliebte sich der Urgrossvater in sie besinnungs- und restlos.
Vielleicht war die Urgrossmutter in ihrer Jugend einfach anders, was aber für die nachfolgenden Generationen schlicht nicht vorstellbar war. Leider schwiegen alle Zeitzeugen in dieser Angelegenheit einvernehmlich und zusätzlich, wie der Pech es so manchmal will, verblieben aus dieser Zeit keinerlei Unterlagen, die Licht in diese Dunkelheit bringen hätten können.
Die Ehe vollzog sich vor allem schweigend. Die Urgrossmutter war oft beleidigt und wütend. Und wenn sie mal beleidigt war redete sie mit keinem ein Wort, in der Vermutung, dass die ganze Welt eine einzige Verschwörung gegen sie ist, und dass alle anderen, im Geheimen, nur auf ihr Unglück ausgerichtet sind, auf ihren Schmerz und Demütigung und dass alle anderen nur darauf aus sind sie aus dem Gleichgewicht zu bringen.
Sie explodierte oft und warf mit Beleidigungen nur um sich, ihr Opfer war vor allem der Grossvater. Er trug die Schuld für alles, sogar für das was sinnlos war dafür irgendjemandem dafür die Schuld zu geben.
Mann könnte sagen, ihr Leben hatte nur zwei Farbtöne; wenn sie nicht gerade wütend war, war sie beleidigt. In beiden Fällen benahm sie sich ähnlich. Sie biss die Zähne so aufeinander, dass diese platzten und zerbröselten, sie zog die Muskeln zusammen wie eine Panther die zum Sprung ansetzte um dem Gegner an die Kehle zu gehen, sie kniff die Augen zusammen und ihr kalter hasserfüllter Blück traf einen wie ein Blitz. Sie war sehr nachtragend und als sie so richtig beleidigt war, dann für alle Ewigkeit. Auf diese Weise verlor sie ihre einzige Freude – ihre Tochter und ihren Schwiegersohn.
Meiner Grossmutter wurde Demut und Fügsamkeit mit brutalsten Methoden beigebracht. Die Urgrossmutter schlug methodisch und mit der Hartnäckigkeit einer Bessessener den Kopf meiner Oma gegend die Wand, gegen den Boden, den Tisch und gegen alles das gerade im Wege gerade stand.
Sie liebte ihre Tochter, gleichtzeitig aber konnte sie nur auf diese Art und Weise ihre Wut und Zorn entladen. Nach so einer Aktion fand sie alsbald ihr Gleichgewicht wieder. Es war wie nach einem Gewitter; nach Blitz und Donner folgte nun ein blauer Himmel.
Nur im Falle meiner Urgrossmutter war die Beschwichtigung eher ein zugezogener Himmel, aus dem jederzeit wieder ein Blitz herunterkommen konnte.
Die Grossmutter erbte von ihrer Mutter diese Wutanfälle, gleichtzeitig aber hat sie gelernt diese zu unterdrücken und anders zu manifestieren. Aus den häufigen Auseinandersetzungen mit dem Grossvater ging sie immer verlustreich raus; mit Blutergüssen, zerzaust, manchmal auch mit einem Bruch, geprellten Finger oder auch eingerissenem Ohr. Dieses hat sie dann an den Haustieren ausgelassen. Sie wurden getreten, gewürgt, ins Feuer geworfen, mit Stöcken geschlagen und wenn gerade nichts anderes bei Hand war, auch mit den Fäusten.
Das was lebendig und schwächer war, hatte kein langes Leben. Glücklich diese Tiere die dabei gleich tot waren und denen ein langes Sterben erspart wurde – mit gebrochenen Knochen, gerissenen Sehnen, inneren Verletzungen, erfroren oder verdurstet. In die Luft geworfene und unter einem plötzlichen Impuls getretene Tiere flogen durch die Luft und zerschellten an den Hauswänden und Zäunen.
Diese Kraft und das Temperament entluden sich auch im Ehebett. Das Ergebnis dessen war eine stattliche Anzahl von Nachkommen: sechs Söhne und eine Tochter.
Meine Mutter hatte schon eine andere Situation. Obwohl sie eine gebildete Frau war, verbrachte sie ihr ganzes Leben im Dorf, weit weg von allen kulturellen Gegenbewegungen und Hippie-Kommunen. Über die Tatsache, dass sie eine Frau war und was es damit auf sich hat erfuhr sie von der Grossmutter, die mit den Erklärungen diesbezüglich sehr unbeholfen war. Sie hatte trotzdem, meiner Meinung, eine Menge Glück. Sie konnte frei und unabhängig sein, konnte sich um sich selbst kümmern und fand letztendlich Erfüllung. Sie war die erste Frau in unserer Familie, die ihrem Ehemann, einem Alkoholiker, einen Arschtritt verpasste und zuschaute als dieser an den Folgen des Saufens elendig auf Magenkrebst krepierte.
Stattdessen fand sie einen idealen Ehemann, mit dem sie ihr restliches Leben verbrachte und kein Mensch hörte jemals von ernsthaften Spannung zwischen denen Zweien,  obwohl auch ihr
Ausbrüche von unkontrollierter Wut, passierten.
Ich selber hatte nicht soviel Glück wie meine Mutter. Es brach die Zeit von weibischen Männern, von Metrosexuellen, Egoisten und vor allem schlechten Liebhabern, aus, die leider keine Ahnung haben wozu ein Mann eine Zunge gebrauchen kann und leider auch andere Körperteile einer Frau. Das Wort Nymphomanin hörte zwar auf ein Schimpfwort zu sein, aber der Casanova ist bereits lange tot. Und obwohl mein Körper ein perfectes Instrument ist, gibt es keine Virtuosen mehr, die auf ihm wenigstens ein Mal eine Symphonie spielen könnten. Ach was Symphonie... Nicht einmal einfache Fingerspiele.
Ich ersticke an meiner Schönheit und an allen diesen Kerlen die nur meinen Hintern wollen und dadurch weder zu einer sinnvollen Äusserung es schaffen, und auch sonst von ihnen kein sinnvoller Nutzen ist... Wie auch – alles faule Säcke und Trantüten. Nichst verstehen, von den Bedürfnissen einer Frau, und auch nichts verstellen wollen. Eine Bande Hohlköpfe, Busgrapscher und Psychopathen, die wahrscheinlich die gleiche Hohlköpfin suchen aus der sie zusätzlich einen Boxsack machen könnten oder eine aufblasbare Puppe.
Ich werde keine unreife Burschen erziehen, und die Älteren, aus den man noch etwas machen könnte sind schon vergeben. Und wenn nicht vergeben – ist doch klar – entweder Geschiedene oder Übriggebliebene.
Ich fühle mich wie in einem Kästchen eingeschossen durch das nichts durchdringt. Verdammt auf ewige Haft in einer Leere und einer Kälte, aus dem es kein Entkommen gibt. Sie sind wie unsichtbare Fesseln und ein Stygma. Wie ein Fegefeuer aus dem der Fluchtweg durch ein anderes Fegefeuer führt. Manchmal denke ich, dass doch meine Mutter und meine Grossmütter es besser hatten. Nur diese Wutausbrüche, die kann ich nicht verstehen. Sie hatten doch dazu keinen Grund. Nicht so wie ich. Ich habe dafür immer einen Grund und ich zögere auch nicht diesen,  auf immer brutalere und anspruchsvollere Art, diesen auch zu verwenden, in dem ich die Dummköpfe gegeneinander ausspiele.

 

piątek, 13 czerwca 2014

Sielanki

Postękując, chrapiąc i chrząkając niczym konający wieprz, znikąd (a dokładniej zza zakrętu) wyłonił się zdezelowany, stary, zakurzony i śmierdzący wszystkimi możliwymi odorami tego świata autobus. 
Na przystanku w tej zapadłej dziurze w środku niczego, czekała na niego grupka rezerwistów- równie zakurzonych i śmierdzących, rozczochranych, rozwydrzonych i pokrzykujących. 
Kilkanaście osób w pomiętych przepoconych, koszulkach obściskiwało się, całowało, śliniąc się przy tym obficie. Zdarte gardła próbowały co rusz podjąć wspólnie jakąś melodię, to wybuchając zgodnym chórem to milknąc w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Soczysty, dosadny, wulgarny aż do obrzydliwości język kuł w uszy i plugawił leśną ciszę. Każdy z nich był inny, lecz razem tworzyli zgodne stadko. Chudy przytulał spaślaka, wysoki ślinił kurdupla, zarośnięty jak małpa dwuznacznie obściskiwał łysola, wrzaskun zaś wydzierał się prosto w nos półprzytomnemu ciurze. 
Autobus zaciął się na chwilę w swoim chrząkaniu jakby wahał się czy nie powinien zawrócić a pasażerom zjeżył się włos na głowie, jak tylko ujrzeli rozochoconą dziką bandę. Tłuszcza wlała się do środka, jak tylko kierowca zatrzymał pojazd. Smrody zmieszały się tworząc bukiet niemalże nie do wytrzymania, przyprawiający o mdłości. 
Nikt nie pytał o bilet  a kiedy autobus ruszył z koncertem zwierzęcych dźwięków, w ślad za nim pofrunęło stado much i komarów. 
Tymczasem rezerwiści poczynali sobie coraz śmielej. Sprośny rechot i nieprzyzwoite piosenki zalewały falami wnętrze, które zdawało się być samo za ciasne i zbyt nieprzyzwoite. Niektórzy głośno komentowali strój i aparycję bogu ducha winnych pasażerów, którymi byli w większości wieśniacy wracający z targu w mieście lub dzieci ze szkoły. Ci zaś zmrożeni lękiem nie śmieli pisnąć słówka. Każda kpina, pierdnięcie, szyderstwo i śmiech powodowały w pasażerach powolne ścieśnianie- jakby ciało, lub coś co w tym ciele siedziało, było ściskane ze wszystkich stron przez wielkie imadła. Strach reagować, więc można było tylko bez końca zapadać się w sobie, choć i tak w pewien sposób wszystko bolało. Aż nadszedł ten moment, kiedy małe bezbronne wylęknione zwierzątko siedzące w każdym z pasażerów i doświadczające różnych form lęku i obrzydzenia, zostało ukrzyżowane i przebite na wylot przez tysiące szpil, bo spełniło się najgorsze.
Rezerwiści przyczepili się do dojrzewającej, kilkunastoletniej dziewczyny. Najpierw głośno komentowali urodę, potem zaczęli zaczepiać słownie a wreszcie poszarpywać i wyciągać z miejsca. Rozjuszyli się kiedy napotkali opór. Zatrzymali pojazd i część z nich pociągnęła dziewczynę do lasu z dala od oczu pasażerów, skąd słychać było krzyki, wrzaski i głuche uderzenia pięściami.
Gwałty, płacz, błagania o zmiłowanie i maltretowanie trwały całą wieczność, aż nadeszła cisza. Żaden ptak nie zaśpiewał i żadnej gałązki nie poruszył podmuch wiatru. Jakby skończył się czas i zamarło życie. 
Ciszę przerwał jeden z rezerwistów. Beknął, dopił samogon, zachwiał się na nogach i rozbił butelkę o pień drzewa. Był to znak do odwrotu. Zwycięska armia mogła po raz kolejny opuścić pole bitwy. Zabawa skończona a ciało dziewczyny ukrzyżowanej na pniu brzozy mogło spokojnie czekać na zgnicie lub rozszarpanie przez dzikie zwierzęta. Kogo to obejdzie.

Umazani krwią i ciągnący za sobą zapach igliwia, wtoczyli się po raz kolejny do autobusu. Wnieśli ze sobą rubaszny pomruk w  tę martwą ciszę, która dusiła pasażerów. Nikt nic nie powiedział. Nikt nic nie uczynił. Nikt nie stanął w obronie dziewczyny, nikt nie zapytał, nawet nie spojrzał. Lęk powoli był wypierany przez poczucie winy, co ćmi niczym cierń wbity w stopę i boli jakby się ten cierń wpijał coraz głębiej w kierunku serca i mózgu. 
Jeden z rezerwistów oddał mocz na tyle autobusu a dziecko zwymiotowało. Autobus pojechał spokojnie dalej aż do czasu, gdy wnętrze zaczął wypełniać coraz bardziej duszący zapach igliwia, jakby tym razem las chciał dokonać gwałtu na autobusie w jakimś niezrozumiałym odwecie. Tym razem jednak nie było żadnej orgii dźwięków, lecz cisza. Nawet silnik autobusu przestał rzęzić. Powietrze gęstniało, zdawało się upijać wszystkich, oszałamiać. Cały autobus zamarł, oniemiał i taki oniemiały płynął bezszelestnie w tej leśnej ciszy. Wzrok wszystkich skierował się odruchowo w lewo. Autobus wyprzedzał mężczyzna na rowerze. Na plecach miał przywiązanego kozła, który wyglądał jakby był przyklejony do ciała tego mężczyzny i go pokrywał w międzyczasie. Kozioł patrzył na autobus jak na film. Przyglądał się pasażerom, ślepił na rezerwistów. Od czasu do czasu poruszył gębą lub chrapami ale nie wydał żadnego dźwięku. Świdrował czerwonymi ślepiami jakby chciał ten widok zapamiętać do końca świata. Odpłynął, wyprzedził autobus i zniknął gdzieś za zakrętem. 

Z otępienia wyrwało wszystkich zatrzymanie pojazdu. Na poboczu stało policyjne auto. Jeden z policjantów ciągnął na smyczy nieletnią tirówkę. Ta opierała się jeszcze ostatkiem sił ale widać było, że jest bliska skonania. Ubranie miała zupełnie w strzępach, ubroczona krwią sączącą się ze wszystkich otworów ciała, poraniona, ledwie była w stanie poruszać kończynami idąc na czworaka. Wreszcie upadła a policjant próbował jej zwłoki nadal ciągać wokół auta, odprawiając jakiś sobie tylko znany rytuał.
Do drzwi powoli zbliżał się oficer. Kiedy je otworzył, w nozdrza uderzył intensywny zapach kadzidła i mirry, czy też jakiegoś innego zielska. Zobaczył krew, sińce i zadrapania i kazał natychmiast wszystkim wyjść na zewnątrz. Cisza, lęk i poczucie winy wypełzły za pasażerami, których oficer ustawił naprzeciwko rezerwistów. Ci chwiali się, nie do końca zdając sobie sprawę z tego co się dzieje. Jeden z nich beknął a oficer natychmiast zdzielił go pięścią w twarz. Rezerwista upadł a oficer nacisnął leżącemu obcasem na krtań, powoli ją miażdżąc.
Wszyscy zorientowali się, że nie wyjdą żywi z tej przygody. Rezerwiści rzucili się na oficera policji, próbując go obezwładnić i wyrwać broń z kabury. Na nich rzucili się z kolei chłopi. Nagle wszyscy zaczęli tworzyć jeden młócący się, szarpiący ciało i odgryzający wystające części organizm. Nagle świat pociemniał. Pioruny zaczęły kąsać ziemię jeden po drugim a a na bijących się spadł gorący deszcz.  Lecz wszystko to nie wywołało żadnej reakcji. Ludzie chcieli się pozabijać nawzajem a strugi wody lejące się z nieba mieli sobie za nic. Niebawem wszyscy brodzili w rudawej brei- krwi zmieszanej z błotem, potykając się o tych, którzy upadli i nie mogli wstać o własnych siłach. Stojącym oczy zalewał deszcz a leżących topiło krwawe błoto, które sami sobie ubili. 

Do trzasku piorunów dołączył się huk regularnych wystrzałów. Stojąca w rozkroku tirówka z psią obrożą na szyi strzeliła do swojego oprawcy. Kula rozsadziła czaszkę policjanta a wtedy dziewczyna skierowała broń w stronę bijącego się tłumu, biorą tym samym odwet za wszystkie przymuszane, gwałcone i zniewalane. Strzelała na oślep, jakby chciała rozwalić na strzępy całą tę dziwną hybrydę lęku, złości, winy, obrzydliwości i nieczłowieczeństwa. Jakby chciała pomóc nawałnicy i rozwalić cały ten świat.
Kiedy ludzie się zorientowali,  pobiegli i popełzli do autobusu. Część została konając w błocie zalewana strugami deszczu a część wsiadła i uciekała drogą na oślep, byle do przodu, byle jak najdalej  od tego sądu ostatecznego i miejsc kaźni. Jeden  z 'uratowanych' zaczepił się o próg a wiszące ciało szosa darła niczym mortadelę. 
Dziewczyna dobiła ostatniego tonącego w błocie i sama upadła. Tym razem skonała naprawdę. Rozpędzony autobus dotarł do zakrętu i pofrunął w przepaść.
Po kilku godzinach lawina błota schodząca z góry zmiotła wszelkie ślady. Świat pozostał i brudny i czysty zarazem.


Idylle
Jammernd, schnaubend und grunzend, ähnlich einem abgestochendem Schwein, aus dem Nichts (genauer: aus der Kurve), erschien ein verfallener, verstaubter, staubiger und nach allem Gestank der Welt, muffelnder Bus.
Bei einem Halt, in dieser gottverlassenem Loch, inmitten von Nichts, wartete auf ihn eine Gruppe von Reservisten, die dem Bus sehr ähnlich war; genauso verstaubt, unordentlich, stinkend, widerspenstig und gröllend.
Mehrere Menschen, in zerknitterten und zerschwitzten Hemden umarmten sich, küssten sich ab, der Speichel floss reichlich. Abgewetzte Kehlen versuchten eine gemeinsame Melodie zu finden. Manchmal endete dieses Gebrülle überraschend in einem.....Chor.
Eine deftige, direkte und bis zum Abwinken vulgäre Sprache verunrenigte die Ohren und die Ruhe im Wald. Jeder von denen war anders, zusammen bildeten sie aber eine harmonische Herde.
Der Dürre umarmte den Dicken, der Große den Gartenzwerg, der unrasierte Affe umfasste zweideutig den Glatzkopf, der Brüller schrie ungehemmt dem halbbewußten Stiefelknecht, zu.
Der Bus stotterte plötzlich, als ob er zögerte mit der Entscheidung weiterfahren oder umzukehren, und den Insassen, als sie die abgewrackte Bande sahen, stellten sich die Haare im Nacken auf.
Die Horde stürmte den Bus als nur der Bus hielt. Es ergoss sich darin sofort ein Gestank der nicht zum Aushalten war und der die restlichen Insassen zum Brechreiz brachte.
Keiner fragte nach einer Fahrkarte und als der Bus schliesslich mit einem unmenschlichen Getöse losfuhr, begleitete ihn eine Wolke Fliegen und Mücken.
Inzwischen wurden die Reservisten immer kühner. Zweideutiges Gejaule und obszöne Lieder überschwam den Innenraum, der plötzlich viel zu eng und unanständig erschien.
Manche fingen laut über die Kleidung und das Äussere der Fahrgäste abzulästern, es waren hauptsächlich Bauern die vom Marktag aus der Stadt heimkehrten und Schulkinder die auf dem Heimweg waren.
Sie alle sassen vor Schreck erstarrt und erwirderten dieses mit keinem Wort. Jeder Spott und Hohn, jeder Furz und jedes Gelache führte die Passagiere, dass sie sich einengten, als ob ihren Körper, oder irgendetwas was in ihrem Körper sitzen würde, von Schraubstöcken und von allen Seiten, zusammendrückt würde.
Die Angst lähmte jede Reaktion, man konnte nur endlos in sich selber versinken, aber es tat trotzdem weh. Das Alles ging so lange, bis das kleine verängstliche und wehrlose Tierchen in jedem einzelndem Mitfahrenden so verängstigt und angeekelt war, dass dieses gekreuzigt und durch Tausende Nadeln, durchbort wurde. Und es kam zum Schlimmsten.
Die Reservisten blieben an einem jungen Mädchen hängen. Erst kommentierten sie lauthals ihre Schönheit, dann fingen sie an dieses direkt mit Sprüchen zu belästigen.
Schliesslich fingen sie an an ihr zu zerren und sie aus dem Sitz zu drängen. Als sie auf Widerstand stiessen wurden sie wilder. Sie stoppten den Bus und einigen von ihn zerrten das Mädchen in den Wald, weg von den Augen der Passagiere. Man hörte nur Rufe, Geschreie und Schläge der Fäuste.
Gewalt, Weinen und Betteln um Gnade dauerten eine Ewigkeit.
Bis endlich Ruhe einkehrte. Kein Vogel sang mehr, kein Ästchen am Baum bewegte sich im Wind. Also ob die Zeit und das gesamte Leben erstarren würde.
Diese Stille wurde von eiem der Reservisten unterbrochen. Er rülpste, trank sein Fusel aus, wackelte,  und zerschlug die Flasche gegen einen Baumstamm. Das war ein Zeichen sich zurückzuziehen. Die siegreiche Armee konnte wieder ein Mal das Schlachtfeld verlassen. Das Spiel war zu Ende, der Körper des Mädchens, gekreuzigt auf einer Birke, konnte ruhig auf seinen Verfall warten oder auch auf das Reissen von Wildtieren. Wen ging denn dies an...
Mit Blut verschmiert und mit Nadelgeruch getrenkt bestiegen sie wiederholt den Bus. Sie brachten ein schroffes Knurren in die Totenstille herein die die Anderen zu erdrücken schien.
Keiner sagte ein Wort. Keiner tat irgendetwas. Keiner beschützte das Mädchen, keiner stellte eine Frage, keiner schaute hin. Nur langsam verdrängte das Gefühl der Schuld die lähmende Angst, die Schuld die wie ein Dorn im verletzten Fuß wehtut und immer weiter in Richung Herz und Gehirn wandert.
Einer der Reservisten urinierte im hinteren Teil des Busses, ein Kind erbrach sich.
Der Bus fuhr ruhig weiter, solange bis ein immer stickigerer Tannennadelgeruch den Innenraum des Busses fühlte. Es schien als ob dieses Mal der Wald dem Bus eine Gewalt, in einer unverständlicher Vergeltung, antun würde.
Diesmal aber gab es keine Orgie von Geräuschen, nur Ruhe.
Sogar der Motor des Fahrzeuges hörte auf zu Rasseln. Die Luft wurde immer dicker, sie schien alle zu betäuben und zu verwirren. Der ganze Bus erstarrte, wurde stumm und so stumm schwamm er lautlos in dieser Waldesruhe.
Alle Augen richteten sich plötzlich nach links. Der Bus überholte einen Mann am Fahrrad.
Der Mann hatte am Rücken einen Ziegenbock angebunden, dieser sah wie angeklebt am Körpfer des Mannes aus, und bedeckte diesen inzwischen gänzlich. Der Ziegenbock schaute dem Bus zu als wenn er einen Film ansehen würde. Er schaute den Insassen des Busses zu, glotzte die Reservisten an. Ab und zu warf er den Mund auf, bewegte mit der Nase, gab aber keinen Ton von sich. Er bohrte mit seinen Augen alles durch, als wenn er diesen Anblick für alle Zeiten behalten wollte.
Er schwamm weg, überholte den Bus und verschwand irgendwo hinter der Kurve.
Aus dieser Benommenheit wurden sie erst herausgerissen als der Bus stoppte. Am Strassenrand stand ein Polizeifahrzeug.
Einer der Polizisten zog an einer Hundeleine eine noch unmündige Bordsteinschwalbe. Diese wehrte sich noch mit den letzten Kräften, aber man sah -  sie ist dem Tod näher als dem Leben; ihre Bekleidung hing in Fetzen, sie war blutüberstömt, das Blut sickerte aus allen ihren Körperöffungen. Sie war so verletzt, dass sie sich auf den Beinen nicht mehr halten konnte, und auf allen Vieren kroch. Schliesslich fiel sie ganz hin. Der Polizist zog weiterhin ihren Leichnam um das Auto herum, in einem nur ihm bekannten Ritual.
Zur Tür näherte sich langsam ein Offizier. Als er diese öffnete, schlug ihm in die Nase ein intensiver Geruch von Weihrauch und Myrre, oder auch von anderem Unkraut.
Er sah Blut, Prellungen und Kratzer und befahl allen sofort den Bus zu verlassen.
Stille, Angst und Schuld kroch langsam in die Fahrgäste, die der Offizier gegenüber die Reservisten hinstellte. Diese schwankten und begriffen nicht ganz worum es hier geht. Einer von denen rülpste und bekam sofort von einem der Offiziere ins Gesicht. Der Reservist fiel hin, der Offizier drückte ihm seinen Schuhabsatz auf die Kehle und zermalmte sie langsam.
Inzwischen begriffen die anderen, dass sie aus dieser Geschichte nicht mehr heil herauskommen würden.
Die Reservisten stürzten sich auf den Polizeibeamten, versuchten ihn zu überwältigen und seine Waffe aus dem Holster zu ziehen. Auf die Reservisten schliesslich stürzten sich die Bauern.
Sie  fingen sich alle zu Dreschen an, sie bildeten einen Haufen von reissenden und beissenden Körpern.
Plötzlich wurde es Nacht. Ein Blitz nach dem anderen erhellte die Erde und auf die Schläger fiel ein heisser Regen. Aber auch dies machte auf sie keinen Eindruck. Die Menschen wollten sich einfach gegenseitig erschlagen und die Sinnflut vom Himmel machte auf sie keinen Eindruck.
Es dauerte nicht lange bis alle in einer rotbraunen Brühe wateten, es war Blut vermischt mit Matsch. Sie stolperten über die Liegenden, die aus eigenen Kräften nicht aufstehen konnten. Die noch Stehenden überströmte das Wasser die Augen, die Liegenden ersoffen im blutigen Schlamm, den sie sich selber erschafften.
An das Knistern der Donner schloss sich der Knall der Schüsse an. Die breitbeinig und mit dem Hundehalsband stehende Bordsteinschwalbe, schoss auf seinen Peiniger. Die Kugel zerschmetterte den Kopf des Polizisten, danach richtete sie die Waffe auf die sich schlagende Horde. Sie nahm Vergeltung für alle Genötigten, für alle Vergewaltigten, für alle Versklavten.
Sie schoss blind um sich herum, als wenn sie das ganze Gebündel von Angst, Wut, Schuld und Greuel in Fetzen reissen würde wollen. Als würde sie dem Unwetter helfen wollen die ganze Welt zu vernichten.
Als die Menschen dieses endlich kapiert haben, rannten sie zum Bus und krochen hinen. Ein Teil von ihnen verblieb jedoch im Morast und kreppierte im Dreck und in desem tosenden Regen, ein Teil rannte blind, Hauptsache weg won hier, nach vorne, weit weg von diesem Tag des Letzten Gerichts und Ortes der Hinrichtung.
Einer der “Geretteten” blieb an der Schwelle hängen und sein Körper fetzte die Strasse auf wie eine Mortadella.
Das Mädchen erledigte den letzten der im Morast zu versanken schien und fiel hin. Diesmal starb sie wirklich.
Der rasende Bus erreichte die Kurve und flog in die Kluft.
Nach einigen Stunden nahm die vom Berg abrutschende Schlammlavine alle Spuren mit sich. Die Welt verblieb schmutzig und sauber zugleich.