poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Nienazwanemu

Dopiero po kilkudziesięciu latach od chwili, kiedy ostatnio się widzieliśmy, nagle przed oczami stanął mi prawdziwy obraz przyjaciela z młodości. W tym jednym momencie zobaczyłem całość, istotę, tego co wcześniej bałem się nazwać lub czego nazwać nie było sposób.
Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy spotkałem go w szkole na lekcji.
Cicho i spokojnie przycupnął sobie całkowicie pogodzony z przykrym losem spadochroniarza. Była w nim wielka nieśmiałość, pokora wobec świata, lekkość, anielski spokój i delikatny skrzywiony uśmiech. Wszystko tak trudne do utrzymania, kiedy każdy nauczyciel mówi ci, że jesteś idiotą. Jednocześnie było w nim również edukacyjne piętno, przez które w oczach kolegów wyglądał na niedorozwiniętego intelektualnie trolla.
Tego samego dnia wracaliśmy razem do domu. Urwaliśmy się z ostatniej lekcji i przeszliśmy kilka kilometrów razem rozmawiając o wszystkim i o niczym. On nadłożył drogi, żeby mnie odprowadzić do samych drzwi.
Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się co to jest rock.
Potem wielokrotnie rozmawialiśmy o muzyce i wielokrotnie przemierzaliśmy kilometry między domami a szkołą, aż ja poszedłem do tej najlepszej w okolicy a on do najgorszej. Rozejście się dróg było rzeczą zupełnie naturalną, kiedy jeden chciał zostać lekarzem a drugi  był zwykłym odrzutem systemu edukacyjnego PRL.
Widywaliśmy się wprawdzie rzadko, w większości zupełnie przypadkowo- w drodze z miasta, w pociągu do domu, na mieście, czy u znajomych,  ale przetrwał między nami ten specyficzny rodzaj więzi, która łączy ludzi wspierających się w odrzuceniu. Ani on ani ja nigdy nie mieliśmy bliskich, przyjaciół, krewnych, na których moglibyśmy w czymkolwiek liczyć. Wręcz odwrotnie- w przypadku jakichkolwiek kłopotów obowiązywała zawsze ta sama zasada w domu co i w szkole- winny był zawsze młodszy lub słabszy.
Już wtedy w klasie zdałem sobie sprawę, że jest w nim jakaś trudna do rozwikłania zagadka; tajemnica, którą dane mi było tylko przeczuwać ale nie rozpoznać ani tym bardziej określić. No bo co można powiedzieć o człowieku w oku cyklonu, stojącym  nieruchomo i bez lęku, choć wszystko wokół niego wiruje?
Ta tajemnica powodowała, że wszyscy ludzie bez wyjątku traktowali go jak przezroczystego. Jakby był utkany z wody lub powietrza. Większości to zupełnie nie obchodziło, no bo szkoła była przecież czyśćcem, przez który trzeba jakoś przejść, a Nic dodane do obowiązkowego życia nie mogło zmienić ogólnego rozrachunku krzywd i lęków.
Ta przezroczystość nie przeszkodziła jednak w zainteresowaniu dziewczętom, które były w stanie dostrzec kryjącą się w toni tajemnicę. Dotyczyło to szczególnie nieznajomych dziewcząt, spotkanych po raz pierwszy- przypadkowo, w pociągu, czy na ulicy obcego miasta. W ich oczach widać było fascynację. Jakby był w nim wielki magnes. Nieraz odczuwałem ten szczególny dyskomfort człowieka zbędnego, gdy rozmowę przerywała nam znienacka przysiadająca się panna  i mówiąca tylko do niego, jakby mnie w ogóle nie było. Wtedy to ja stawałem się przezroczystym. Wiele lat później uświadomiłem sobie ten prosty fakt, że obaj byliśmy przezroczyści. Jemu dawano to odczuć cały czas, podczas kiedy ja doświadczałem tego tylko w takich szczególnych sytuacjach damsko- męskich.
Kiedy pierwszy raz się upiłem to właśnie z nim.
Uczciliśmy najpierw jego pełnoletniość, potem moją, potem odprowadziłem go do domu, a potem on mnie odprowadził, aż zdecydowaliśmy się rozstać nad ranem gdzieś w połowie drogi- kilka kilometrów od niego i kilka kilometrów ode mnie. Ostatnia rzecz jaką pamiętałem tej nocy to chwiejące się drzewa, niczym olbrzymy wyciągające do mnie konary, skąpane w chłodzie jesiennej słoty, i smagane biczami ulewnego deszczu, jak potop zalewającego wszystko i zamieniającego w błotnistą breję nawet myśli . Potem jeszcze przebłyski świadomości w tych chwilach, kiedy dotarłem do domu nad ranem i próbowałem upolować umykającą dziurkę od klucza, przemoczony, zmęczony do granic nieprzytomności, z psem wskakującym mi na ramiona, ręce, głowę i przewracającym swego pana na ziemię. Chwile wtedy wydawały się wiecznością. W końcu, kiedy myślałem już, że będę musiał spać na wycieraczce w tych strugach deszczu, kaszlący i z cieknącym nosem, wpadłem na pomysł, żeby palcem wskazującym lewej ręki trzymać dziurkę od klucza, a prawą ręką 'zjeżdżać' po mojej lewej aż do czubka palca. W ten sposób udało mi się trafić, wejść do pokoju i paść na łóżko twarzą do ziemi. W moje ślady poszedł pies. Położył się na mnie, niczym sfinks na worku ze złotem i warczał jak ktoś próbował podejść. Rano obudziło mnie zatrucie alkoholowe, które jak się potem okazało, trwało 3 dni, czyli kolejną wieczność.
Wtedy po raz pierwszy w życiu myślałem, że umieram.
On wrócił do domu mniej więcej tak samo, z tą jedynie różnicą, że na plecach, na samym środku, miał odciśnięty błotnisty ślad stopy.
Nie myślałem o nim często. Od czasu do czasu wracał we wspomnieniach nawet wiele lat po ostatnim spotkaniu ale więź (o dziwo!) nigdy nie  utraciła  swojej siły, podobnie jak wspomnienie wydawało się nie tracić swojej wyrazistości.

Wiele lat po ostatnim spotkaniu i wiele kilometrów od mojego domu rodzinnego, w mieście, które stało się częścią mnie, obudziłem się nagle w środku nocy z uczuciem, że ktoś siedzi na skraju łóżka i mi się troskliwie przypatruje, tak jakby chciał odgarnąć pot z czoła umierającego a jednocześnie czuł skrępowanie i wstrzymał ruch ręki w połowie drogi. Przewróciłem  się na drugi bok i nie zobaczyłem nikogo. Ciemność nie była ani mniej ani bardziej mroczna. Kiedy zasypiałem, miałem wrażenie, że ktoś chodzi po domu i czegoś szuka- bezszelestnie otwiera szuflady, przegląda kredensy, szafy i szafki, zagląda pod zlew i wannę.
Następnego dnia dostałem telefon od kuzynki, że mój przyjaciel wszedł pod nadjeżdżający pociąg i zginął na miejscu.
Już nigdy nie było pierwszego razu. Zostały same powtórzenia bez początku i bez końca. Pochodzące z nicości i nie wiadomo dokąd wędrujące repetycje.
Więź- co ciekawe- nigdy nie zniknęła, ani nawet nie osłabła. Umierałem z jej świadomością i przeszedłem z nią na drugą stronę.

 
Dem Unbenannten
 
 
Erst zig-Jahre nach unserer letzten Begegnung stand mir plötzlich vor Augen das wahre Antlitz meines Jugendfreundes.
In diesem einen Augenblick sah ich ihn in seiner Ganzheit, sein Wesen, das alles was ich früher beim Namen zu nennen fürchtete, oder auch was gar nicht zu nennen möglich war.
Ich erinnere mich an das erste Mal, als ich ihn in der Schule, beim Unterricht, traf.
 
Ruhig und leise, geduckt und mit dem bedauerlichen Schicksal eines Sitzenbleibers gänzlich versöhnt.
In ihm wohnte eine ungewöhnliche Schüchternheit, eine Unterwürfigkeit, eine Leichtigkeit, eine Engelsruhe und ein sanftes schiefes Grinsen.
All dieses doch schwer zu ertragen, zumal dir jeder Lehrer sagt du wärst ein Idiot.
Gleichtzeitig zeichnete ihn ein Bildungs-Stigma aus, wodurch er, in den Augen seiner Kollegen, das Aussehen eines intelektuell unterentwickelten Troll’s hatte.
 
Am gleichen Tag hatten wir den selben Rückweg. Wir schwänzten die letzte Unterrichtsstunde und gingen die ein paar Kilometer zusammen, redeten über Alles und Nichts.
Er machte sogar einen kleinen Umweg um mich bis vor die Haustür zu bringen.
Damals erfuhr ich, zum ersten Mal, was das Wort “Rock” auf sich hatte.
 
Danach sprachen wir oft über Musik und gingen häufig den Weg zwischen Schule und Daheim gemeinsam.
Bis zum Schulwechsel.  Ich wechselte in die beste in meinem Einzugsgebiet, er ging in die schlechteste.
Diese Wegetrennung war eine alltägliche Sache wenn einer Arzt werden wollte und der andere das Abfallprodukt des PRL-Bildungssystem war.
 
Danach sahen wir uns zwar selten, meistens zufällig; auf dem Weg zur Stadt, im Zug auf der Heimreise, bei Bekannten, aber das spezifische Band das Menschen verbindet in ihrer Ablehnung, das blieb.
 
Weder er noch ich hatten jemals Angehörige, Freunde oder Verwandte auf die man zählen konnte. Es war geradezu umgekehrt – im Falle irgendwelcher Schwierigkeiten galt immer das gleiche Gesetz, daheim wie in der Schule – schuldig war immer der jüngere oder der schwächere.
 
Schon damals, in der Klasse, wurde mir bewusst, daß in ihm irgendein schwierig zu lösendes Rätsel schlummerte, eine Geheimnis, das ich nur erahnen aber weder erkennen noch benennen imstande war.
Denn was kann man auch über einen Menschen sagen, der in einem Tornado-Auge immer noch seelenruhig und furchtlos dasteht trotz das alles um ihn ins trudeln gerät..
 
Das Geheimnis das ihn umwehte, verursachte, daß alle – ohne Ausnahme – ihn wie Luft behandelten. Als wäre er aus Wasser oder Luft gewoben.
Der Mehrheit war dies vollkommen egal, die Schule war doch eh ein Fegefeuer durch das man irgendwie durch muss, und ein Nichts, das man dem obligatorischen Leben zufügte, konnte die allgemeine Bilanz von Unrecht und Furcht nicht ändern.
 
Diese Durchsichtigkeit störte aber die Mädchen, die imstande waren das tiefliegende Geheimnis zu erahnen, in ihrem Interesse an ihm, nicht.
Es betraf vor allem Mädchen die ihn zum ersten Male, und zufällig, trafen;  im Zug oder auf den Strassen einer fremden Stadt.
In ihren Augen sah man dann Faszination, als wenn in denen ein großer Magnet gewesen wäre.
 
Manchmal fühlte ich dann das besonderes Unbehagen eines Überflüssigen, vor allem als unser Gespräch plötzlich von einem Mädchen unterbrochen wurde, daß sich zu uns gesellte und das dann nur mit ihm sprach, als wäre ich überhaupt nicht vorhanden. Dann wurde ich durchsichtig.
 
Viele Jahre später wurde mir die einfache Tatsache bewusst – wir beide waren durchsichtig.
Er spürte dies die ganze Zeit und ich erfuhr es nur in den speziellen Situationen mit den Mädchen.
 
Meinen ersten Rausch erlebte ich mit ihm.
Erst feierten wir seine Volljährigkeit, dann meine, danach begleitete ich ihn nach Hause, anschliessend er mich, irgenwann entschieden wir, am frühen Morgen und mitten auf der Strecke, uns zu verabschieden, einige Kilometer von seinem, und einige Kilometer von meinem Zuhause.
 
Das Letzte an was ich mich aus dieser Nacht erinnere sind schwankende Bäume, die wie Reisen ihre Äste nach mir streckten. Rundum tobten die Herbsstürme, es regnete in Strömen und verwandelte alles in einen dicken Matsch, sogar die eigenen Gedanken.
 
Dann noch einige kurze Lichtblicke von Bewusstsein, als ich am frühen Morgen daheim angekommen bin und versuchte das Schlüsselloch zu finden. Durchnässt, agespannt bis zur Besinnungslosigkeit und mit einem Hund der mich ansprang und zum Boden warf.
Die Augenblicke kamen mir wie Ewigkeiten vor.
 
Endlich, als ich schon dachte ich müsse in diesem Regen auf dem Türvorleger übernachten, hustend und mit einer triefenden Nase, kam mir die rettende Idee, mit dem linken Zeigefinger das Schlüsselloch zu orten, und mit der rechten Hand einfach entlang der Linken bis zum Zeigefinger herunterzufahren. Mit dieser Methode traf ich endlich in das Schlüsselloch, betrat das Zimmer und fiel mit dem Gesicht auf das Bett.
Der Hund tat es ähnlich, er legte sich auf mich wie eine Sphinx auf einen Goldsack und knurrte sobald jeman nur in unsere Nähe kam.
Früh weckte mich eine Alkoholvergiftung auf. Wie sich hinterher herausstellte, dauerte diese 3 Tage, also eine weitere Ewigkeit.
Ich dachte, zum erstem Male in meinem Leben, ich müsse sterben.
 
ER kam nach Hause in einem ähnlichen Zustand, mit einem Unterschied – am Rücken, genau in der Mitte, hatte er einen schlammigen Fussabdruck.
 
Ich dachte selten an ihn.
Ab und zu kehrte er in meinen Erinnerungen zurück, sogar noch viele Jahre nach unserem letzten Treffen.
Unsere Verbundenheit (welch ein Wunder!), verlor aber nichts an ihrer Kraft, auch die Erinnerungen verloren nichts an ihrer Klarheit.
 
Viele Jahre nach unserem letzten Treffen und viele Kilometer von meinem Zuhause entfernt, in einer Stadt, die inzwischen ein Teil von mir wurde, wurde ich plötzlich, mit dem Gefühl jemand sässe auf meiner Bettkante und schaute mich fürsorglich an, wach. So, als ob dieser einem Sterbenden den Schweiß von der Stirn wischen wollte, und gleichtzeitig aber in der halben Bewegung, vor Verlegenheit, hielt.
Ich drehte mich um, sah aber niemanden.
Die Dunkelheit war nicht mehr und nicht weniger düster.
Als ich beim Einschlafen war, kam es mir vor, daß jemand durch das Haus geistert und nach irgendetwas auf der Suche war. Geräuschlos wurden die Schubladen geöffnet, der Küchenschrank besichtigt, die Schränke, Schränkchen, jemand schaute unter das Waschbecken und die Badewanne..
 
Am nächten Tag rief mich meine Cousine an und berichtete, mein Freund hätte sich vor einen fahrenden Zug geworfen. Er verstarb an der Stelle.
 
Es gab nie wieder ein Erstes Mal.
Es gab nur noch Wiederholungen ohne Anfang und ohne Ende.
Sie stammten aus dem Nichts und es ist nicht bekannt wo diese Wiederholungen hinwanderten..
 
Unsere Verbundenheit – und das ist das Interessante – verschwand nie, sie schwächte auch nie ab.
Ich starb mit desem Bewusstsein und schreitete mit diesem auch auf die Andere Seite.