niedziela, 19 lutego 2017

Samsara 2

Zdecydowanie źle trafiliśmy. Na całej farmie były tylko dwie grupy- my i jacyś czarni, którzy uciekli spod bomb. Oni nie mieli pozwolenia na pracę, więc właściciel mógł zrobić z nimi dosłownie wszystko. Zresztą od czasu do czasu ktoś z nich znikał i nikt o nic nigdy nawet nie zapytał . My Polacy stanowiliśmy tę drugą grupę. Teoretycznie byliśmy obywatelami UE ale zaraz po przyjeździe właściciel zabrał nam wszystkim paszporty i w ten sposób posiadł w pewien sposób również nas. Uciec z farmy jeszcze nikomu się nie udało. Pola były ogrodzone wysokim płotem z drutem kolczastym podłączonym do prądu a w wieżyczkach co 500 metrów czyhali na nas przez całą dobę wyposażeni w długą broń, specjalnie wyselekcjonowani strażnicy. Trafiali do celu z kilometra, o czym niejeden czarny się przekonał. W praktyce status czarnych uchodźców i nas w roli białych niewolników był ten sam. Jeszcze na początku naszego przyjazdu strażnicy starali się zachowywać jakieś pozory ale po jakimś czasie puściły im jakiekolwiek hamulce i zaczęli traktować nas gorzej niż zwierzęta. Bicie, głodzenie, przekleństwa i wreszcie wymyślne tortury stały się tak naturalne jak oddychanie. Upokorzenie bolało nas bardzo tylko na początku, po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się bo chcieliśmy żyć i wiedzieliśmy, że kontrakt kiedyś się skończy.

Kilka dni przed końcem naszego niewolniczego kontraktu miało miejsce dość osobliwe wydarzenie. Jeden z czarnych zniknął a drugi się zbuntował. Chodziły pogłoski, że buntownik to brat bliźniak tego co zniknął. Patrzyliśmy jak zbuntowany wykazuje skrajną pogardę wobec wszystkiego i wszystkich. Strażnicy bili go i kopali do nieprzytomności a on przyjmował to ze stoickim spokojem i obojętnością. Nie tylko nie dał się przymusić do pracy, ale przestał jeść i pić. Leżał niemy i bez ruchu w takiej pozycji, w jakiej go zostawili oprawcy i tylko oczy zasnute lekką mgiełką niczym u narkomana, zdradzały, że żyje.

W pewną niedzielę około północy obudziły nas krzyki i przekleństwa. Strażnicy, którzy wiedzieli już dobrze, że katowanie nie przynosi żadnego rezultatu, krzyczeli na czarnego,  żeby się zamknął. Ten zaś wpadł w trans. Tańczył, skakał, tarzał się po ziemi krwawiąc i tocząc pianę. Coraz to prężył się, jakby chciał dotknąć księżyca, żeby z kolei upaść, wierzgać i szarpać palcami piach. Jakby miotała nim  siła o wiele bardziej potężna i przerażająca niż cały ten beznadziejny świat, który nas zniewolił. Fascynujący  spektakl wydawał się nie mieć końca a my staliśmy zaczarowani i na ten czas zapomnieliśmy o wszystkim, wkraczając w rzeczywistość, której nie byliśmy w stanie pojąć. Odszedł nas ból, upokorzenie, żałość, tęsknota i gorycz. Kiedy czarny skończył się miotać, stanął normalnie tak jakby to zrobił każdy inny człowiek, spojrzał w stronę strażników a w jego  oczach zobaczyliśmy zwykłą ludzką świadomość. Wiedzieliśmy, ze ma w tej chwili bardzo dobre rozeznanie sytuacji i wrócił do przytomności i że przestał być duchem, demonem czy bogiem i że stał się zwykłym człowiekiem. Jednak głos, który z siebie wydobył był w jakiś sposób nieludzki, jakby stał się człowiekiem-demiurgiem.  Mamrocząc i pohukując, czasami świszcząc lub cedząc słowa przez zęby, najwyraźniej powtarzał to samo kilka razy niczym mantrę lub zaklęcie, po czym podszedł do studni i rzucił się głową w dół.

Wszelkie wyjaśnienia były zbędne. Mieliśmy do czynienia z szamanem, który przez cały czas obmyślał sposób, jakby się zemścić na oprawcach swojego brata. Byliśmy świadkami jak nawiązał kontakt z zaświatami, żeby sprowadzić przekleństwo na katów, rzucić urok i na koniec złożyć siebie w ofierze. Nie było nam dane zobaczyć za życia, czy urok zadziałał, gdyż strażnicy, jak tylko dotarło do nich znaczenie tego co się wydarzyło i jak już się otrząsnęli ze zdumienia, zaczęli do nas strzelać jak do wróbli. Zrozumieliśmy w tym momencie, że krzaki pomidorów i oliwek użyźniają poprzednicy a kontrakt kończy się śmiercią a nie uwolnieniem jak nas przekonywano. Byliśmy zwodzeni na wiele sposobów.

Postanowiłem trochę zostać między ludźmi aby sprawdzić, czy klątwa się wypełnia. Nie było to jakoś szczególnie trudne. Wystarczyło śledzić czarnego gdy ten chodził za każdym strażnikiem dopóty, dopóki ten nie umarł. Postronnej osobie mogło się wydawać, że śmierć tych ludzi jest naturalną konsekwencją chorób, zdarzeń losowych, różnego rodzaju niewydolności. Ja jednak widziałem z jaką determinacją czarny chodzi za swoją ofiarą i jak tęsknie wypatruje ich zgonu.  To nie mógł być przypadek, choć okres oczekiwania na dojechanie osoby był odmienny w każdym przypadku.

Z czasem, jak wypełniała się jego misja, czarny bladł coraz bardziej i zanikał. Stawał się coraz bardziej przejrzysty. Jakby cień rozpływał się w powietrzu. Aż w końcu rozpłynął się zupełnie.

Tym co mnie trzymało w świecie, była ciekawość klątwy. Dziwił mnie więc fakt, że nie zaniknąłem razem z nim. Postanowiłem odwiedzić domy strażników ponownie i wtedy okazało się, że klątwa przechodzi na ich dzieci, wnuków, żony, braci, kuzynów i zatacza coraz szersze kręgi. Ludzie skakali sobie do gardeł, mordowali najbliższych, rzucali się pod samochody albo rozbijali głowy o ścianę. Wyglądało na to, że w końcu cała planeta zwariowała i nikt nie pozostanie żywy.

Wróciłem tam gdzie to wszystko się zaczęło. Usiadłem na brzegu studni i próbowałem znaleźć wytłumaczenie.

Wyzbyty pragnień miałem dość dużo czasu, żeby zatopić się w rozważaniach. Usiadłem pod drzewem i zacząłem medytacje.

Kiedy straciłem już jakiekolwiek poczucie czasu, zrozumiałem, ze czarny był Mesjaszem, który zstąpił ponownie, żeby dokończyć dzieła zbawienia. To, co mi się wydawało klątwą było w swej istocie naturalną konsekwencją niemożności wypełnienia misji. Musiałem  się pomylić w swoich pierwszych ocenach czarnego. Nie przeklinał, lecz ostrzegał. Nie chciał zemsty tylko wypełnienia, wykończenia, domknięcia.

Apokalipsa musiała przyjść w tej lub innej formie, bo była nieuchronna. I oczywiście potem nic więcej się nie wydarzy a mi przypadło tak już zostać na wieczność. Za to pojęcia takie jak dobro, zło, zbawienie, potępienie, odkupienie tracą sens jeśli nie mają punktów odniesienia, czyli ludzi.

poniedziałek, 13 lutego 2017

zaniki

Im bardziej zagłębiałem się w księgi tym bardziej skomplikowany stawał się świat wokół mnie. W pewnym sensie było to normalne, bo czas poświęcany nauce i poznaniu rzeczy istotnych musiał być wygospodarowany kosztem czasu przeznaczanego na czynności osadzające nas w rzeczywistości zwykłych ludzi. Im więcej przestudiowanych ksiąg, tym bardziej wyraźnie objawiał się fakt, że większość codziennych starań prowadzi do utrzymania bardzo kruchej równowagi między bytem a niebytem, porządkiem a chaosem, pulsującym gorącym życiem i mrożącą otchłanią. Zawsze wydawało mi się, że ta krucha granica właśnie pęka i że za chwilę otworzy się puszka Pandory, z której wypełzną inkarnacje naszych najgłębiej ukrytych i najbardziej przerażających lęków, po czym bez zmrużenia oka i bez litości zniszczą nasz świat. My sami zaś będziemy musieli się przyglądać z poczuciem niemocy, przemieszanej nierówno z kompletnym zagubieniem i febrą drącą nas do głębi, jak cały dorobek i wszelkie wysiłki ulatują z dymem, spopielają się i obracają w nicość. Obawiałem się, że jak już pęknie ta krucha granica, to nie będzie komu obronić tego, co dla nas było najważniejsze, a co wydawało się największymi zdobyczami ludzkości: honoru, czci, pociechy, spokoju. Że nie zdołamy powstrzymać barbarzyńców gwałcących, mordujących, czyniących sobie pośmiewisko ze wszystkiego i wszystkich. Że nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się właściwie nikomu ani niczemu, co wypełznie z drugiej strony.

Zagłada była jednak innej proweniencji i zupełnie inny był jej charakter, jakże odmienny i niepodobny moim wyobrażeniom, choć przecież dla mądrego człowieka tak łatwy do przewidzenia. Oto któregoś dnia podczas zwykłej rozmowy z przyjacielem dostrzegłem, że po raz kolejny potrzebuję ułamka sekundy więcej niż zwykle, żeby znaleźć odpowiednie słowo do wyrażenia myśli. Zacząłem  się obawiać, że to pierwsze objawy Alzheimera i że będzie ze mną coraz gorzej z każdym dniem, aż do zaniku świadomości kim jestem i w jakim świecie żyję. Problemy z czasem rzeczywiście się pogłębiły. Potrzebowałem coraz więcej czasu, aby znaleźć odpowiednie słowo i zastosować właściwą konstrukcję zdania. Nawet w przypadku zwyczajnych słów i prostych konstrukcji. Nie była to jednak jedynie moja choroba lecz coś znacznie poważniejszego, rodzaj powszechnej epidemii- wielowymiarowej, rozległej i głębokiej. Wszechogarniającej.

Zauważyłem, że wielu innych ludzi ma ten sam problem. Zastanawiają się dłużej, niż powinni nad zwykłymi konstrukcjami  i prostymi słowami. Jakby na chwilę zapomnieli jak się wyrazić albo jakby bali się, że to słowo, które normalnie jest przez nich używane w takich sytuacjach, straciło właściwą wymowę i znaczenie. Wszyscy inni-  nie mający takich problemów z zacinaniem się, mówili szybko, coraz mniej wyraźnie, niechlujnie, popełniając co i rusz podstawowe błędy językowe.

Szybko i niechlujnie mówiący ludzie byli tak samo szybcy i nieporządni w swoich osądach i decyzjach. W pewien sposób ich język oddawał stan ich umysłu, jego miałkość i prostackość. Zaskoczeni a następnie przerażeni obserwowaliśmy jak deklarują oni wojnę z wszystkim, z czego byliśmy do tej pory dumni: prawem, wiarą, wspólnotą, prawdą, szacunkiem, tolerancją i mądrością. Przez  tysiąclecia obserwowaliśmy jak ciemność uderzała w podstawy człowieczeństwa na różne sposoby, czasem nadzwyczaj perfidnie i cynicznie, jak w przypadku krzyżowania chrześcijan i egzekucji Hypatii. Niekiedy ta ciemność zalewała świat- na przykład podczas wojen, ale zawsze przemijała, przegrywała, ustępowała i prędzej czy później nadchodziły czasy zwane złotym wiekiem. Tym razem było inaczej.

Słowa więzły nam w gardle a cyniczni szubrawcy i perfidni kłamcy, sprawni w mowie nienawiści, szybko wiedli na szafot. Deklarowali wiarę w baranka, sprawiedliwość i miłosierdzie, jednak nie było w nich za grosz miłości bliźniego a sprawiedliwa mogła być dla nich tylko zemsta za wymyślane ciągle na nowo krzywdy i upokorzenia. Widząc to wiedzieliśmy, że nadchodzi wydarzenie, którego ludzkość obawiała się od zawsze- koniec. Kiedy już wymordują nas, wezmą się za siebie nawzajem- brat brata a córka matkę. Otchłań nie przyszła  z zewnątrz, jak wcześniej przypuszczaliśmy, lecz od zawsze była w nas i czekała na odpowiedni moment. Na chwilę, kiedy będziemy na takim poziomie rozwoju cywilizacyjnego, że damy się ogłupić i dokonać samozagłady. Zostanie po nas może jedynie technologia, za mało zaawansowana, żeby nabyć świadomość i samodzielnie się rozwinąć. Dalece niewystarczająca, żeby przechować pamięć o swoich twórcach. Zresztą może nie warto, skoro byliśmy tylko emanacją otchłani, przeznaczeni do zagłady.

piątek, 10 lutego 2017

dom który czyni szalonym

dom który czyni szalonym

poniedziałek
zdecydowałem się, żeby zrobić to zlecenie dla uniwersytetu. wysłałem umowę do biura rektora

wtorek
rektor wezwał mnie, żebym osobiście złożył podpis. zajęło mi to cały dzień, bo najpierw musiałem uzyskać zgodę kanclerza a potem jeszcze znaleźć panią z działu kosztów, żeby kontrasygnowała dokument

środa
uniwersytet zaczyna weryfikować zakres kompetencji w mojej sprawie

tydzień później
dostałem informację, że umowa jest na niewłaściwym formularzu i muszę ją złożyć na nowo. musiałem powtórzyć całą procedurę rejestracji od nowa

dwa tygodnie później
dostałem telefon od szefowej działu kosztów, która poinformowała mnie, że nie może mnie znaleźć referentka pierwszego szczebla z księgowości

czwartek dwa tygodnie później
referentka pierwszego szczebla poinformowała mnie, że brakuje mi w umowie jako załącznika  opinii kierowniczki obiektu, w którym miałem wykonać usługę

piątek
kierowniczka wyjechała na projekt badawczy do Chin i nie będzie jej przez ponad miesiąc, w jej zastępstwie decyzję musi podjąć prorektor, który jest chory i przebywa na zwolnieniu.

poniedziałek
sekretarka rektora jest chora- nie ma kto przygotować prorektorowi dokumentu na właściwym formularzu.  mam sprawdzać codziennie, aż oboje będą zdrowi

wtorek
sytuacja się pogarsza. wszyscy są już chorzy w całym sekretariacie. Sekretariat został zamknięty i objęty kwarantanną.
udało mi się uzyskać podpis u samego rektora, który zastąpił w tej sprawie prorektora, który musiał zastąpić kierowniczkę.

środa
kanclerz nie wyraził zgody na finansowanie wkładu własnego uniwersytetu. mogę sprawę załatwiać dalej ale nie wiadomo czy uniwersytet nie wycofa się z umowy zupełnie

czwartek
trzeba kupić materiały, bo inaczej nie zdążę wykonać zlecenia dla uniwersytetu
nadal nie wiem czy kwestor zgodzi się na wkład własny uniwersytetu

piątek
rozmawiałem z rektorem. powiedział, żebym przystąpił do działania mimo braku zgody kwestora

poniedziałek
prorektor zobaczył moich pracowników na terenie obiektu. zapytał mnie o zgodę kierowniczki po czym nawrzeszczał, że nie uzyskałem ani jego zgody ani zgody rektora ani zgody referentki pierwszego szczebla. nie dał sobie wytłumaczyć, że mam już zgodę rektora. dodatkowo się nawywnętrzał, że w ogóle nie spełniam wymogów formalnych. dobrze, że nie wiedział o braku zgody kwestora

wtorek
portierka nie wpuściła moich robotników na teren obiektu. po interwencji rektora mogliśmy dokończyć prace

środa
kierowniczka działu kosztów zakwestionowała mi fakturę za materiały, bo nie było to załatwiane poprzez przetarg uniwersytecki ale na szczęście wystarczyło, że opisałem odpowiednio dokumenty na miejscu i wziąłem na siebie winę za niedopełnienie formalności

czwartek
 chciałem zdać sprawozdanie, ale w dziale kosztów spotkałem tłum studentów zagranicznych, którzy przyjechali w ramach programu Erazmus+ i właśnie próbowali coś rozliczyć

piątek
dowiedziałem się, że jakiś niecierpliwy student wysadził gmach główny uniwersytetu w zamachu samobójczym
nikt mi już niczego nie rozliczy
to inni zostali rozliczeni