środa, 26 grudnia 2018

Przepowiednia

Od niepamiętnych czasów rodzina była naznaczona piętnem przekleństwa. Z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie legendę, według której miał się kiedyś objawić Zbawiciel i przerwać klątwę.
Dzieci były uczone nadziei i hardości zarazem, żeby mogły się przeciwstawić najgorszym przeciwnościom losu.Bez tolerancji dla błędów, okazywania uczuć i bez litości wobec zaniedbań. Niestety skutkowało to powszechną nienawiścią i złością, którą potomstwo dziedziczyło w genach, wysysało z mlekiem matki  i niosło potem w świat, karmiąc nimi swoje nowe rodziny. To zadziwiające, jak ci ludzie mogli w ogóle przetrwać, wychowywani posród skrzących się złorzeczeń i przy świście bata. Może przed samorzezią powstrzymywała ich nadzieja na odkupienie a może beznadziejne i ateistyczne pogodzenie się z losem.
Dziadkowie  i rodzice w każdym nowym pokoleniu upatrywali Zbawiciela, lecz wciąż bezskutecznie. Ciągle się wszyscy na siebie obrażali, gniewali i podejrzewali o spiski a na koniec procesowali i wydzierali pazurami dziedziczone dobra. Oczywiście przy akompaniamencie wyzwisk i przekleństw.

 Mieszkańcy urządzili tu swoje prywatne Macondo, tak odległe od całego świata, rządzące się swoimi prawami, regulowane specyficznym poczuciem wstydu i zbudowane na hierarchii, zdefiniowanej przez ilość posiadanych morgów. Najbiedniejsi mówili o sobie, że są niezamożni a zamożni jawnie okazywali pogardę całemu światu ale najbardziej tym niezamożnym sąsiadom. Na miłość nie było miejsca. Morgi żeniono z morgami  a biedni dziedziczyli biedę.

Najmłodszy syn był od początku chorowity. Zresztą niewiadomym było czy powinien się w ogóle pojawić na świecie. Matka zaszła w ciążę już grubo po czterdziestce, co wydawało się kompletnym cudem w warunkach tradycyjnej wsi. W dodatku namawiana była ciągle, żeby "zepsuć", bo i tak przecież trudno będzie wychować dziecko starzejącej się kobiecie. A jak wcześnie osieroci to tylko trubel i nędzny żywot dla takiej istoty, pisany bólem, niedostatkiem i upokorzeniem a i pewny trubel też dla całej rodziny.

Naturalna dziecięca ciekawość wcześnie zaprowadziła go na skraj śmierci, kiedy przy żniwach w sierpniu, spragniony sięgnął po czerniejące się pięknie przy drodze jagody. Miał 4 lata i gdyby nie transfuzja, nie byłoby tych lat w jego życiu więcej.
Potem choroby regularnie, w zgodzie z porami roku, atakowały, toczyły i osłabiały, prowadząc aż do wyczerpania na granicę życia. Jednocześnie w tym drobnym chłopcu tkwiła jakś niesamowita ciekawość i zadziwienie odkrywanymi tajemnicami świata. Całe więc dnie i wiekszość nocy przepędzał w pokoiku na poddaszu, z kotami i gołębiami. Latem zaszywał się w trawach na łące, między kępkami drzew, przy strumyku, albo pomiedzy snopkami słomy, z książką i psem. Tak mijały dni, tygodnia a wreszcie lata.

Kiedy wyjechał, zaczął bardziej panować nad swoim zdrowiem a  organizm wyraźnie się wzmocnił. Im bardziej oddalał się w czasie od swojego dzieciństwa, tym bardziej i w przestrzeni od miejsca urodzenia. Co pewien czas dobiegały go wieści z domu niezgody, z których wynikało, że nic się nie zmienia w jego Macondo.
Zawsze wtedy myślał o przepowiedni, wyczekując znaków zwiastujących nadejście tego najważniejszego gościa, który byłby w stanie przemienić ludzi. I nigdy nic podobnego się nie zdarzyło, choć czekał przez całe życie.

A kiedy nadszedł czas życiowych bilansów, tuż przed śmiercią, po raz ostatni wrócił myślami do łąk, traw, drzew i strumyków. Wtedy po raz pierwszy pomyślał o sobie. Może był najmądrzejszy spośród tych ludzi. Być może on był predystynowany do odkupienia. Jednak czy z oddali na pewno widać lepiej? Może to sentyment krzywił właściwy ogląd. Równie prawdopodobne było przecież to, że wróciwszy, zostanie odrzucony, jako potomek biedaków, choćby był i zamożny, choćby w świecie coś zdobył i czegoś dokonał. W tamtej mentalności zawsze pozostałby synem biedaków, bez względu na aktualny status.

Zatem nie jemu przypadła rola zbawiciela. Ta społeczność nie była jeszcze gotowa. Możliwe jest też, że nigdy nie dojrzeje a przepowiednia kłamała, albo została zmyślona przez wioskowego głupka, albo... że po śmierci, przyjściu innych ludzi z nowymi ideami, bedzie dopiero kiedyś żyzna gleba gotowa na dobrą nowinę.

Tak czy inaczej- najlepsze, co mógł zrobić, to zbawić samego siebie poprzez salwowanie się jak najdalej- dokładnie tak jak zrobił- do innego kraju, odmiennej kultury, obcego języka, drugiego kontynentu.


niedziela, 25 listopada 2018

Wziemięwzięcie

Wczesne lata nie były właściwie przeżyte. Twarde warunki hartowały ciało i ducha, więc dzieci były nawykłe do myślenia, że mogą liczyć tylko na samych siebie. Najmłodsze, piąte o imieniu Hieronim było już przygotowane do tego, aby jak najszybciej wyprowadzić się z domu wiecznej niezgody, nieogrzewanego zimą i upoconego latem, który miał niezmiennie od niepamiętnych czasów status niedokończonej budowy.

Nieustające kłótnie nader szybko przekonały go, że po maturze trzeba wyjechać jak najdalej i pozostawić agresywne nieokiełznane diabły samym sobie. Tego poniżenia i piekła na ziemi nie odbierał zresztą wówczas jako opresji, lecz jako naturalny stan rzeczy; los, co przecież nie może być moralnie naznaczony w żaden sposób.

Wyjeżdżając, oszukał poniekąd przeznaczenie. Wydawać by się mogło, że uniknął tego losu, który zgotowali mu swarliwi rodzice i rodzeństwo z piekła rodem, co to nie pozabijało się tylko dlatego, że rodzice później wzięliby na nich odwet i za pobicie na śmierć  odpowiedzieli niechybnie również zatłuczeniem.

Przez całe lata studiów i życia, dorobku, tułaczki i budowania,Hieronim odcinał się od przeszłości znaczonej rozpadającą się chatą. Od czasu do czasu wracał w rodzinne strony, żeby doświadczać śmierci ojca, matki, a potem rodzeństwa po kolei. Zresztą słowo doświadczać jest tu przesadne, bo w nieogrzewanym domu trudno było przecież o ciepłe uczucia. Albo rozpalone emocje albo lodowaty chłód. Stąd też i doświadczanie było jak przez mgłę. Jak przez pergamin.

Za każdym pobytem przyglądał się grobowi rodziców. Najpierw postawionemu na zapas- z jednym tylko ryciem w kamieniu, potem pęczniejącemu, bo i wyciętych napisów przybywało, wraz z każdą pogrzebaną i przywaloną osobą. Po cmentarzu rozsiane były również inne groby dalszej rodziny, które odwiedzał z rzadka. Nie tyle z sentymentu, którego przecież być nie mogło, co dla autodefinicji i chłodnej analizy rodzinnej przeszłości.

Podczas któregoś z pobytów doświadczył przedziwnego, obcego mu dotąd uczucia sentymentu. Zaczęło się to od grobu siostry Anielki, która zmarła niemowlęciem będąc, nie doczekawszy pierwszego roku, po zaledwie kilku miesiącach życia. Stojąc nad grobem wyobrażał sobie te lute zimy na wsi w zimnym domu, z których jedna przyniosła dziecku śmiertelną grypę, a ze skrawków różnych opowieści zbudował własny patchwork.  Była w  nim rozpacz matki, którą tak bardzo bolała utrata miłości jej życia i była wściekłość ojca, który wywlókł księdza z zakrystii i za pomocą gróźb wspartych uderzeniami pięści, zmusił do chrzczenia gasnącego ciała. Były wspomnienia matki płaczącej tygodniami, nawet po wielu latach, już w czasach jego dzieciństwa, jak również bezdenna otchłań jej oczu, w których od czasu do czasu błyskała tylko czysta nienawiść do świata i ludzi.
Od tego właśnie czasu grobowiec rodziców pociągał go coraz bardziej i bardziej. Można powiedzieć, że w pewien sposób fascynował, otoczony magiczną aurą, wołający. Apogeum tego wołania przypadło na czas, kiedy siostrzeniec postanowił przenieść grób Anielki i połączyć z pochówkiem reszty rodziny. Była to bolesna formalność, bo Hieronim uświadomił sobie, że po półwieczu, które minęło od śmierci siostry, jej prochy  ostatecznie zmieszały się z ziemią a kości w większości rozpuściły. Zwłaszcza dlatego tak szybko zanikły, że to kości niemowlęcia, więc mniej odporne na czas. W takich sytuacjach przenosi się tylko symbolicznie grudkę ziemi na nowe stanowisko a resztę przeznacza pod nowy grób.

Dłuższy czas rozmyślał o grabarzu kopiącym ten nowy grób na miejscu siostry. Jakie jest prawdopodobieństwo, że trafi na nierozpuszczone do końca szczątki.
Myślał też o tym jak bardzo i jak daleko udało mu się oddalić od rozpadającej się chaty, piekła rodzinnego i nienasyconego grobowca.  I o tym jak bardzo trzeba było się odciąć, żeby móc zacząć żyć. Chciał się pochylić nad płytą, bo wydawało mu się, że dostrzegł pęknięcie. Oparł stopę tuż przy brzegu i w jednej chwili zapadł się w jamę grobową, uderzając głową o brzeg płyty nagrobnej. Stracił przytomność a ziemia przysypała ciało wypełniając usta, oczy i nos. Odcinając dopływ powietrza i dusząc. Gasnąc, uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie wyjechał. Dół od zawsze czekał na niego tu właśnie w tym miejscu a on przez cały czas śnił sen o sukcesie i wolności.

piątek, 2 listopada 2018

Saksy

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy dopiero co skonała NRD, w zielonej krainie płynącej sokiem jabłkowym i obfitującej w ogóry kiszone na miliony sposobów, zwanej Spreewald, studenci z Polski masowo trafiali do pracy w roli robotników sezonowych. Z uczelni wprost na pola tworzącej się nowej niemieckiej rolnej klasy średniej.  I ku zadowoleniu obydwu stron.
Po wielu perypetiach, próbach zatrudnienia się w różnych miejscach, w sposób mniej lub bardziej zorganizowany i zapośredniczony, w jakiś przedziwny i nie do końca wyjaśniony sposób i ja dostąpiłem możliwości zarabiania prawdziwych pieniędzy, za które mogłem później utrzymać się przez cały rok na studiach.
W spokojnej wsi mieszkał sobie dobry gospodarz o nazwisku Bauer, który miał małą przetwórnię owoców. Prowadził ją ze swoją żoną, niebieskooką blondynką, której uroda jeszcze do końca nie przygasła. W tym niewielkim zakładzie Helmut Bauer zatrudniał nieliczny personel- raptem kilka osób- swoją dojrzałą,śliczną żonę Helgę, rudobrodego zięcia Kurta o spojrzeniu mściwego wikinga, nie do końca rozgarniętą sąsiadkę Minę w średnim wieku no i dwóch gastarbeiterów z Polski- Zenka i mnie.
Zenek był bardzo prostym człowiekiem, jednak nadzwyczaj zdolnym. Kiedyś przy winie wiśniowym (które też produkowało małżeńśtwo Bauer) opowiadał mi jak ciężko pracowali z żoną na to, żeby wydobyć się z nędzy głębokiego PRL-u i stanąć na nogi o własnych siłach. Jak to sprzedawali, co się tylko udawało sprzedać tuż po otwarciu granic i jak mu było szkoda każdej zarobionej marki do tego stopnia, że był w stanie biegać za polewaczką miejską po Berlinie, żeby się napić i nie tracić nic z tego, co udało się zarobić. Przecież szkoda każdej niemieckiej marki i każdego feniga! Praca u Bauera była dla mnie początkiem, przerwą w życiorysie, tymczasem i międzyczasem- dla niego zaś wydawało się, że jest spełnieniem marzeń i ukoronowaniem "kariery". Wówczas zadziwił mnie przede wszystkim tym, jak dobrze nauczył się mówić po niemiecku. Twierdził, że "tylko" przebywając i rozmawiając z Niemcami, praktycznie bez żadnych kursów, studiów, czy podręczników. 

Podczas pierwszego mojego pobytu u rodziny Bauerów, kiedy byłem jedynym Polakiem pracującym w zespole niemieckim, czułem się nadzwyczaj doceniony. Byłem jednym z nich. Nie miała znaczenia narodowość, pochodzeniem, wykształcenie i na dodatek wszyscy byli zachwyceni moją znajomością języka. Zbyt krótkie dni pracy były wypełnione powszednimi rytuałami: rozpalanie w piecu, przerwa na piwo, sprzątanie, układanie skrzynek, przerwa na śniadanie (kawa+ kanapki z żółtym serem i kiszonymi ogórkami), rozlewanie soków, mycie i beczkowanie ogórków, obiad, sprzedaż soków, butelkowanie, kolacja, sprzątanie. I tak dzień w dzień z wyjątkiem niedzieli. Tylko od casu do czasu zmieniała sie kolejność czynności. 

Kiedy przyjechałem w następnym roku, zaszły pewne zmiany. Przede wszystkim w obejściu kręcił się już Zenek, który był najwyraźniej w jeszcze lepszej komitywie z gospodarzami niż ja. Nie zmieniły się same rytuały, co trochę uśpiło moją czujność, jednak w miarę jak mijały kolejne dni zacząłem odkrywać coraz większą złożoność sytuacji.

Przede wszytkim Helmut stawał się praktycznie z każdym tygodniem coraz bardziej wybuchowy, arogancki, nieprzewidywalny, złośliwy i szukający zwady (nie wiadomo tak do końca z kim). Z drugiej strony dość często można było go zobaczyć, jak wcześnie rano, przed rozpaleniem ognia pod kotłami, albo późno wieczorem, kiedy w rozlewni nikogo już nie było- siedział na skrzynce, popijając piwo, mamrocząc coś do siebie i pochlipując. Widok dużego zwalistego Niemca, popłakującego w rękach był.... co najmniej dziwny. Zagadnięty przeze mnie pewnego razu Zenek wyjaśnił, że właściwie to cały dom jest w żałobie, ponieważ córka popełniła samobójstwo-Podcięła sobie żyły brzytwą, otruła się i powiesiła jednocześnie, co wskazywało na niesamowitą determinację.  Według Zenka przyczyną było przepracowanie, choć ja nie zaobserwowałem śladów szalonej gonitwy w celu wyrobienia wyśrubowanych norm. Ale mogłem się mylić.-Sytuacja mogła się przecież zmienić po tym samobójstwie, które położyło się cieniem na całej rodzinie. On najwyraźniej z wyrzutami sumienia, matka pełna niezgody i codziennie na cmentarzu, no i zięć, jak się później okazało, też chowający urazę.

Druga opowieść jaką mnie uraczył Zenek była związana z bardziej odległą przeszłością rodziny Bauerów. Małżeństwo było według niego typowym mezaliansem. Ona- piękna córka miejscowego bauera i szefa NSDAP, zakochała się w biednym, aczkolwiek pracowitym chłopcu, który mógł w posagu wnieść tylko swoją pracowitość. Chyba był akceptowany z musu, bo córka tak wybrała, ale bez radości w rodzinie, na chłodno.

Trzecia opowieść była związana z zięciem. Jego status w firmie był bardzo niejasny. Wyglądało na to, że jest kimś w rodzaju kierownika i decyduje o wszystkim, o czym nie może lub nie chce decydować Helmut. Kurt niewiele mówił i rzadko się uśmiechał- może raz na 2 miesiące. Pod koniec mojego pobytu Zenek opowiedział mi jak pewnego razu wściekły z jakiegoś błahego powodu Kurt rzucił się na niego z nożem a innym razem, kiedy juz zasypiał w pijackim odurzeniu, przysięgał, że pewnej nocy zdybie Helmuta gdzieś na odludziu w lesie i zabije za to, że zamęczył pracą swoją córkę.

Ostatnia opowieść dotyczyła Miny. Ta dobrotliwa, sympatyczna Frau, która jawiła mi się (podobnie jak Helga) jako ucieleśnienie stereotypów o  niemieckich kobietach (pulchniutkich niebieskookich blondynkach, których życie kręci się wokół trzech rzeczy Kinder+Kueche+Kirche, i które sprzątają w ramach rozrywki w każdej wolnej chwili). Właściwie w serii opowieści Zenka, serwowanych przy byle okazji kiedy tylko zostawaliśmy sami,  Mina jawiła się jako przebiegła żmija, która cały czas  knuje jak go oczernić w oczach szefa i która ciągle na niego donosi. 

Pęczniejąca i gęstniejąca atmosfera musiała kiedyś pęknąć niczym wrzód i się wylać na nas wszystkich. Po paru ekscesach w rodzaju rzucania przedmiotami, sypania wyzwiskami i obrażania się wszystkich na siebie nawzajem, los przypieczętował ostateczne rozwiązanie, dzięki któremu nie musiałem się już dusić w oparach źle ukrywanej lub nawet jawnej złości wszystkich na wszystkich.

Pewnego ranka, kiedy butelkowaliśmy soki, jedno ze szkieł pękło i ostra tafla wbiła mi się głęboko między palce, kiedy próbowałem ją wyciągnąć ze zmywarki. Poczułem jak coś gorącego zalewa mi dloń.-To była moja krew, która chlusnęła na podłogę. Poczułem się nieco absurdalnie- jakbym był na wojnie i granat urwał mi rękę. Potem w ciągu kilku sekund poczułem mrowienie, mdłości, zakręciło mi się w głowie i omal nie zemdlałem. Odszedłem na bok, ściągnąłem szybko rękawice, rozerwałem rękaw koszuli i szybko zawinąłem dłoń. Przez parę minut czułem tak silne mdłości, że wahałem się między wymiotowaniem a omdleniem. Kiedy odszedłem od maszyny i owiał mnie wrześniowy poranny chłodny wiaterek, odzyskałem nieco energii do życia a serce przestało bić jak oszalały ptak.

W szpitalu fachowo zeszyto mi dłoń i pożegnałem się ze Spreewaldem już chyba na zawsze. Helmut odwiózł mnie do granicy a ja szczęśliwy, że przeżyłem, już bez pzeszkód wróciłem do kraju.

Wracając potem wielokrotnie myślami do rodziny Bauerów, zastanawiałem się nad możliwymi wymiarami tych wszystkich opowieści i intryg. Zestawiając z sobą dwa jakże różne pobyty, próbowałem dociec, czy to ja byłem tak naiwny i nie byłem w stanie dostrzec wielu rzeczy, czy też wyobraźnia Zenka przekraczała wszelkie granice w tych jego opowieściach. Nie wiem do dzisiaj co myśleć o tych licznych intrygach "dworskich" i zepsutych charakterach. Kto tak naprawdę kręcił intrygi a kto był przedmiotem intryg. Czy burza i napór były w tych poczciwych Niemcach, czy też przywiał ją do obejścia polski huragan. A może nie było wcale żadnej burzy, tylko ułańska fantazja. A może ... to tylko manipulacje cwanego gastarbeitera, który mógł najpierw tworzyć wrażenie a potem (a to ci dopiero niespodzianka!) może nawet podłożyć pękniętą taflę szkła w odpowiednie miejsce. Wszak każdy sposób jest dobry, żeby pozbyć się konkurenta do zasobnej sakiewki Bauerów, pełnej umiłowanych marek. 



środa, 23 maja 2018

Spotkanie na krańcu Europy

Spotkanie było umówione na godzinę 9.00 rano . Kiedy starszy pan wysiadł z samolotu w środku nocy i opuścił lotnisko, zorientował się, że ostatni pociąg metra odjechał przed chwilą,  autobus zaś ponad 2 godziny wcześniej. Nie zastanawiając się zbyt dużo, podszedł do taksówki i poprosił o kurs do centrum miasta, mając nadzieję, że taksówkarz nie zedrze z niego skóry.
To było dobre posunięcie. Auto podjechało prosto pod hostel a taksówkarz jeszcze starszy od starszego pana okazał się bardzo przyzwoitym człowiekiem.
Kiedy  podszedł do uchylonych zapraszająco  drzwi wejściowych, zorientował się, że hostel o pięknej nazwie Viridiana, powinien znajdować się gdzieś na 1 piętrze. Nie było takiego wskazania na domofonie jednak nazwa znajdowała się między nazwami różnych firm bez oznaczenia piętra (jako ostatnia widniała nazwa hostelu) a nazwą firmy z oznaczonym wyraźnie pierwszym piętrem i potem po kolei już były wskazane biura zajmujące kolejne piętra.

Starszy pan spojrzał na walizkę i stwierdził, że na pierwsze piętro może wejść bez windy. 

Niestety nie znalazł tam hostelu tylko jakieś biura. Zejście i ponowne studiowanie napisów na tabliczkach też nic nie pomogły. Zaświtała myśl, że może hostel znajduje się w jakimś przyziemiu, piwnicy albo w podwórzu? Ale nie widać było nigdzie ani żadnego zejścia do piwnicy, ani też wyjścia z klatki schodowej na podwórze. Tylko winda i schody w górę.
Starszy pan podszedł do domofonu i nacisnął przycisk. Po drugiej stronie włączyła się automatyczna sekretarka, która obwieściła, że wejście jest otwarte i jednocześnie dało się słyszeć brzęczenie sygnalizujące zdjęcie blokady drzwi, które i tak były przecież otwarte. Poza tym nie wydarzyło się nic więcej.
Ponownie wszedł na pierwsze piętro i sprawdził wejścia do biur a następnie wrócił na dół i nacisnął przycisk domofonu. Sytuacja się powtórzyła. Zrobiło się trochę kawkowsko.

Po kilku nieco nerwowych użyciach przycisku zjechała winda, ale nikt z niej nie wysiadł. Starszy Pan pomyślał chwilę i stwierdził, że może warto sprawdzić wyżej. Hostel rzeczywiście znajdował się na 2 piętrze.

Zostało mu jeszcze na tyle przytomności i adrenaliny, żeby sprawdzić dojazd do miejsca spotkania. Nie wydawało się to trudne a poza tym zawsze oprócz mapy będzie można posłużyć się też nawigacją w smartfonie.

Zbyt krótki sen nie przyniósł wypoczynku. Sute i smaczne śniadanie nieco wynagrodziło trudny poprzedniego wieczora. Kończąc posiłek starszy pan zwrócił uwagę na świsty i pohukiwania wiatru oraz smaganie deszczu w okiennice. Na szczęście nie był to jego pierwszy pobyt w Portugalii więc wydawało się, że jest odpowiednio przygotowany na kwietniowy deszcz i zimno.

Droga do metra zajęła kilka minut, więc lekki deszczyk nie wydawał się przerażający. Po wyjściu z metra coś się jednak nie zgadzało. Niestety mapa została w pokoju a na ekranie smartfona nawigacja pokazywała dziwny kierunek.

Starszy pan podszedł do stojącego obok i przyglądającego mu się mężczyzny, chcąc zapytać o drogę. Ten nie był w stanie określić właściwego kierunku, mimo, że pytanie dotyczyło jednej z największych ulic w Lizbonie.

Wrócił do stacji metra i jeszcze raz spróbował określić właściwy kierunek na ekranie smartfona.

Nie pomogło.

Zapytał kolejnej osoby. Ta pospiesznie wskazała na ulicę po przekątnej i pomknęła dalej.
Starszy Pan wyszedł poza teren metra, przechodząc przez kilka skrzyżowań ze światłami. Po każdym przejściu deszcz wzmagał się coraz bardziej aż  chlusnął strugami, niczym rzeka. 

Omal nie upadł. 

Pospiesznie schronił się przy wejściu do restauracji a następnie cały skulony wyciągnął smartfona i zaczął jeszcze raz sprawdzać kierunek na mapach google. Udało się odczytać, że jest tylko 20 minut pieszo do celu a zegarek wskazywał 8.10. Chwilę trwało zanim udało się wyznaczyć na nowo kierunek i trasę. Po kolejnej chwili wydawało się, że deszcz nieco zelżał, choć nadal lało jak z cebra. Chyba to była właśnie ta chwila, kiedy należało zdecydować o szukaniu taksówki lub zmierzaniu pieszo do celu.

Starszy pan wybrał pójście pieszo. Zawsze to będzie szansa na zobaczenie Lizbony nie tylko z okien autobusu i poza turystycznym centrum.

Po 30 minutach okazało się, że smartfon pokazuje niewłaściwy kierunek. Nic się nie zgadzało- ani nazwy ulic ani ich ułożenie. Na domiar złego deszcz zaczął się nasilać, aż znowu z nieba polały się strugi, jakby ocean chciał potopić ludzi.

Starszy Pan był już cały przemoczony. Rozgrzany organizm buchał gorącem a  deszcz dla kontrastu-ziębił. Wychłodzenie organizmu tuż tuż a zegarek wskazywał już tylko 10 minut do spotkania.
Brnąc w strugach deszczu, postanowił w końcu znaleźć jakąś taksówkę. Niestety wyglądało na to, że trafił na osiedle położone na krańcach miasta, z domkami rodzinnymi, bez urzędów, sklepów i biur. Przez pewien czas kręcił się po ulicach, starając się zorientować gdzie tak naprawdę się znajduje. Im więcej jednak chodził tym bardziej był zdezorientowany, przemoczony i zmęczony. Czuł coraz wyraźniej, że opada z sił i za chwilę już nie będzie mógł zrobić ani kroku. W końcu schował się w jakiejś bramie, nie wiedząc co dalej. Już nawet nie można było odczytać ekranu smartfona.Nie wiedzieć czemu- albo to portugalskie słońce było zbyt mocne albo bateria była już bliska wyczerpania.

W tej beznadziejnej sytuacji nawet jakaś taksówka przemknęła, ale uciekła zanim zdążył się zorientować i przejrzeć kurtynę deszczu zalewającego oczy.

Zobaczył jakieś auto wyjeżdżające z garażu. Jego rozpaczliwe machania w ostatniej chwili zauważyła pani siedząca za kierownicą. Pytania zbywała czarującym uśmiechem, nie licującym z beznadzieją sytuacji. Biegłym angielskim z amerykańskim akcentem wyjaśniła, że nie ma pojęcia jak się nazywają poszczególne ulice ani nawet na jakiej się teraz znajduje. 

Bezsensowne spotkanie i paplanina pogłębiły jeszcze  i tak już potworne wrażenie chaosu, absurdu i końca wszystkiego. Jakby to nie apokaliptyczny ogień piekielny miał unicestwić ziemię, tylko biblijny potop.

Kiedy już nie można było nic wymyślić, a nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i drżenie ciała zwiastowało krańcowe wyczerpanie organizmu, starszy pan udał się w kierunku najbliższych drzwi i zadzwonił. Wydawało się, że z drugiej strony coś zaszurało budząc na chwilę nadzieję, jednak efekt z tego znowu był żaden.

Zadzwonił ponownie i po raz kolejny dało się słyszeć poruszenie z drugiej strony drzwi. Po chwili  uchyliły się. Stał tam inny starszy pan, który przekręcił głowę w sposób charakterystyczny dla niedosłyszących i wyczekiwał.  Przybysz starał się możliwie szybko i krótko wyjaśnić swoją sytuację, wylewając jednocześnie całą gorycz i upodlenie. Gospodarz kiwał głową ze zrozumieniem i widać było, że cały czas się nad czymś zastanawia. Kiedy skończył się potop słów, zelżały też strugi deszczu. Gospodarz zaczął w zawiły sposób tłumaczyć drogę do celu. Wynikało z tego, że dystans jest wciąż znaczny. W tym czasie strumienie potopu zaczęły zalewać ziemię po raz kolejny coraz bardziej intensywnie.

Starszy pan spojrzał wymownie. Gospodarz odczytał właściwie wzrok zbitego psiaka oraz postawę ciała, uśmiechnął się i obiecał dostarczyć starszego Pana na umówione spotkanie.

W pokoju było przejmująco zimno. Usiadłszy, czuł jak spływa po nim woda, pot, zmęczenie, rezygnacja. Charakterystyczne, przyjemne osłabienie, graniczące z omdleniem, zawsze było sygnałem, ze organizm żrą drobnoustroje a grypa lub przeziębienie wylęgnie się w ciągu dni i zaatakuje bezlitośnie. Niestety trzeba było tak wytrzymać cały dzień. Dwie ostatnie aspiryny wystarczyły na jeden raz. W hotelu raczej nie miał tego typu lekarstw, bo liczył  jednak trochę na wysokie temperatury a nie ulewę i słotę. Teraz sobie to uświadomił właśnie, że nie był wcale tak dobrze przygotowany jak mu się wydawało. Właściwie to nie był wcale przygotowany.

Po spotkaniu wrócił szybko do hotelu i próbował się osuszyć. Zdjął wszystko z siebie, włączył ogrzewanie, które dało zaledwie kilka stopni ciepła, wylał wodę z butów i wyżął skarpetki. W ostatniej chwili, tuż przed atakiem febry, wskoczył pod kołdrę i skostniały przedrzemał do rana.
Rozgrzał się dopiero przy śniadaniu, gdzie było pod dostatkiem wrzątku.

Drugi dzień spotkania minął już bez niespodzianek, choć niedosuszone ubrania bardziej ziębiły niż chroniły przed zimnem.

Zasypiając wieczorem, zastanawiał się, czy było warto upierać się, żeby iść w strugach deszczu zamiast zamówić po prostu taksówkę. W tym wieku to może być ostatnia grypa w życiu- taka, która je zakończy. Przygotowanie do wyprawy okazało się ułudą a drobna decyzja obnażyła głupotę albo chwilowy brak rozsądku, co na jedno wyjdzie w ostatecznym rozrachunku. Jeśli z tego powodu jednak przyjdzie mu umrzeć, to nie zdoła się już uwolnić do samego końca od natrętnej myśli, że prawdziwą przyczyną śmierci była głupota, od której zawsze tak bardzo chciał uciec i którą pogardzał, jak niczym innym na świecie.

sobota, 17 marca 2018

Taksówkarz

Turcy palili i pili herbatę w oczekiwaniu na taksówkę, siedząc na werandzie hotelu. Odnosiłem wrażenie, że główny organizator znał wszystkich najważniejszych w mieście- od właściciela hotelu, z którym wymieniali się uprzejmościami, aż do gubernatora prowincji, u którego zdażyliśmy być w odwiedzinach, pomimo tego krótkiego pobytu.  
Pod hotel podjechało nowe, drogie auto. Jego widok nie mógł budzić zdziwienia, gdyż (jak stwierdził kiedyś nasz gospodarz) w tym niezamożnym mieście czymś zupełnie normalnym było posiadanie drogich i nowych aut, bez względu na status materialny właściciela. Zaskoczeniem za to okazał się sam taksówkarz, choćby z tego względu, że wyglądał na starszego od swojego samochodu o jakieś 80 lat. 
Chcieliśmy się już z bagażami pakować do samochodu, kiedy powstrzymał nas gospodarz. Jego młodszy asystent poszedł z właścicielem do auta a my dowiedzieliśmy się, że trzeba ustawić nawigację. Czynność trochę trwała- w sam raz tyle, żeby wypić kolejną pożegnalną herbatę i wypalić kolejnego papierosa. 
Pożegnaliśmy się, zapakowaliśmy i auto ruszyło. Przekonaliśmy się już podczas konferencji, że mieszkańcy miasta odczuwają chłodną wiosnę (12-14 stopni) jako bardzo zimną i podgrzewają się intensywnie. Podczas konferencji przyszło nam się nieraz rozbierać jak do rosołu, z powodu dmuchającego na nas gorącego powietrza elektrycznych podgrzewaczy. Nie inaczej było i tym razem. Starszy pan ustawił temperaturę na 30 stopni a my sciśnięci na tylnym siedzeniu niczym sardynki szybko zaczęliśmy odczywać senność. 
Obudził mnie pot ściekający po plecach. Wyobraziłem sobie, że lada moment będę musiał wysiąść cały mokry i wyjść na chłodne powietrze. Przeziębiony i zakatarzony, walczący z grypą przez cały pobyt, miałem jak w banku zapalenie płuc. Zacząłem się zastanawiać, co mogę zrobić. Nie mogłem zdjąć kurtki, bo za bardzo byliśmy ściśnięci- nie mogłem się nawet skręcić, żeby chwycić za rękaw- mogłem tylko rozpiąć kurtkę ale to nie wystarczało, żeby mnie przestały zalewać strugi potu. Nie mogłem prosić o wyłączenie ogrzewania, bo taksówkarz nie mówił w żadnym znanym mi języku i nie bardzo się domyślał, o co może nam chodzić. Nie mogłem również opuścić szyb, bo deszcz chlustałby mi prosto w twarz. Wyglądało na to, że jesteśmy skazani na turecką łaźnię. 
Obserwując drogowskazy, liczyłem kilometry do miasta, w którym znajdował się hotel- pierwszy cel naszej podróży, gdzie mieliśmy zostawić włoskich przyjaciół i skąd mieliśmy się udać na lotnisko. 
W mieście taksówkarz zatrzymał się na swiatłach. Opuścił szybę i zwrócił się do stojącego obok motocyklisty. Najwyraźniej nawigacja okazała się niewystarczająca i musiał spytać o drogę. Do wnętrza samochodu napłynęło nieco chłodnego powietrza. Pasażerki zaczęły się wybudzać a siedzącemu z przodu Włochowi cudem udało się porozumieć z taksówkarzem, który wyłączył ogrzewanie i uratował nas w ten sposób od całkowitego roztopienia. 
Dwie przecznice dalej skręciliśmy w błotnistą drogę, wijącą się między blokami mieszkalnymi. Nie wyglądało na to, żeby prowadziła ona do jakiegokolwiek hotelu. Taksówka przejechała ok. 100 metrów zwalniając coraz bardziej, aż w końcu zatrzymała się. Taksówkarz wysiadł i zaczął chodzić w różnych kierunkach. Wreszcie przechodząca dziewczyna najwyraźniej wskazała mu właściwą drogę. Przejechaliśmy dalej kilkaset metrów, klucząc między blokami i sytuacja się powtórzyła. Tym razem jakiś sklepikarz wskazał na budynek za rogiem po drugiej stronie ulicy. Przejechaliśmy kolejne kilkadziesiąt metrów i stanęliśmy przed jakimś gmachem. Taksówka stanęła, blokując wyjazd z bramy. Taksówkarz wyszedł po raz kolejny i zaczął sprawdzać wejścia do garaży, szukając  właściwie nie wiadomo do końca czego. Wreszcie stanął bezradny i zafrasowany. Zaczęliśmy chóralnie pokazywać, żeby objechał budynek dookoła, ale zupełnie nie reagował. Prześlizgnął się po nas wzrokiem, jak po jakichś nieszkodliwych idiotach ściśniętych, wymachujących gorączkowo wewnątrz trochę większego akwarium i rozglądał się dalej bezrozumnie. Wreszcie najwyraźniej sam doszedł do wniosku, że nie od rzeczy będzie objechanie budynku dookoła, wsiadł w taksówkę i podjechał od frontu, który okazał się być po przeciwnej stronie. 
Pożegnaliśmy się z przyjaciółmi, starszy pan przyjął z rozbrajającym uśmiechem i wyraźną wdzięcznością przyjął banknot a następnie pojechaliśmy dalej. Po kolejnej godzinie jazdy autostradą dostrzegliśmy następne oznaki niepewności w zachowaniu taksówkarza. Najpierw zatrzymaliśmy się przy zjeździe z autostrady. Kierowca przystanął na pół minuty, po czym wybrał drogę prosto. Po kilku kilometrach zjechał na stację benzynową i tam upewnił się co do właściwego kierunku. Przy włączaniu się do ruchu zdziwiło mnie kolejne wahanie. Wyglądało jakby taksówkarz nie dowierzał pracownikowi stacji albo nie potrafił właściwie ocenić odległości nadjeżdżającego pojazdu. Jedno i drugie było wysoce niepokojące. 
Pół godziny później dojechaliśmy do czegoś w rodzaju ronda. Drogowskaz pokazywał nazwę miejscowości, przy której umieszczono symbolicznie samolot. Chyba mogliśmy odetchnąć, chociaż nie byłem do końca pewien, czy nazwa lotniska się zgadza. 
Taksówka znów zacząła zwalniać, aż zatrzymała się tuż przed drogowskazem sugerującym skręt w prawo. Kierowca zastanawiał się ok. minuty i wjechał na rondo, ignorując drogowskaz. Bardzo powoli okrążyliśmy skrzyżowanie i  równie wolno potoczyliśmy się w stronę lotniska. Kilkaset metrów dalej znajdowało się kolejne "rondo" i kolejny drogowskaz, pokazujący drogę na wprost, z nazwą lotniska oraz symbolem samolotu. 
Kierowca zatrzymał się po raz kolejny. Pomyślał chwilę, skręcił na rondo i ustawił się po przeciwnej stronie, jakby chciał wrócić do poprzedniego ronda. Nie wytrzymałem. Próbując zwrócić uwagę kierowcy, wysiadłem z taksówki, przeszedłem przez całe skrzyżowanie, zbliżyłem się do drogowskazu i zacząłem dawać znaki kierowcy. I dokładnie w tym właśnie momencie uświadomiłem sobie, że to nic nie da. Kierowca przecież wcześniej nie zwracał uwagi ani na drogowskazy ani na uwagi ludzi- żył jakby w swoim świecie i to on sam siebie musiał przekonać, że jedzie we właściwym kierunku. Inni mogli tylko potwierdzać jego przypuszczenia ale nie byli w stanie w żaden sposób zmienić tego, co sobie umyślił. Wróciłem do taksówki, ciesząc się, że nie odjechał beze mnie i że nic w nas nie przywaliło na tym niby rondzie między niby autostradami. Pogodzony z losem wsiadłem do auta. 
Taksówkarz majstrował coś przy GPSie. Wreszcie znudzony, czy też zniechęcony ruszył. Przystanął przed pierwszym rondem i zaczął je obserwować. Ja zacząłem w tym czasie obserwować zegar. Wprawdzie do odlotu były jeszcze ponad 2 godziny ale ani nie byłem w stnaie określić jak daleko jesteśmy od lotniska ani też w którą stronę pojedziemy. Tak czy inaczej- nie bardzo widziałem wyjście z tej sytuacji. Kilkaset metrów od ronda widziałem jakieś zabudowania ale taksówkarz i tak zignorowałby jakiekolwiek moje sugestie i zrobił co mu się będzie podobało. 
Po jakimś czasie on sam chyba zauważył światła  w oddali. Przejechał przez skrzyżowanie i podjechał do kolejnej stacji benzynowej (jak się okazało). NIe prostą asfaltową drogą lecz przez błotniste wertepy, jak poprzednio w mieście.
Po krótkiej rozmowie wrócił przez rondo do miejsca, z którego wcześniej zawrócił i pojechał dalej prosto już bez zastanawiania się.
W ciągu 10 minut dotarliśmy do wiaty ze strażnikiem w środku. Ten w ogóle na nas nie zwracał uwagi, dopóki kierowca nie zatrzymał się i po raz kolejny wdał w pogawędkę, najpewniej na temat kierunku jazdy. Nie trzeba było znać języka, żeby wiedzieć co odpowiedział strażnik. Droga była prosta i miała tylko jeden pas. Nie było żadnych alternatyw oprócz możliwości powrotu. Przejechaliśmy kilkaset metrów w stronę coraz bardziej wyłaniającego się, dobrze oświetlonego lotniska. Taksówkarz zatrzymał się przed rozwidleniem. Droga prosto prowadziła do magazynów i zbiorników. Łuk w lewo prowadził prosto w stronę lotniska. Po kolejnych rozważaniach taksówka pojechała prosto  w stronę magazynów. Dojechaliśmy do bramy a kierowca wyszedł i chciał sprawdzić czy może nawet wejść. Zawrócił jednak szybko jak tylko zobaczył kłódki i łańcuchy, co go przekonało, że nie uda mu się sforsować zabezpieczeń. Pojechaliśmy dalej po łuku w stronę lotniska. Taksówka zaczęła zwalniać przed pierwszym ładnie oświetlonym wejściem z napisem ARRIVALS. 
Nie mieliśmy już siły protestować. Kierowca zadowolony  z siebie wysiadł i zaczął wyciągać nasze bagaże z samochodu. W momencie kiedy sięgałem po pieniądze podeszło do nas trzech żołnierzy z bronią maszynową i rzucili coś gniewnie w stronę starszego pana. Ten dostał nadzwyczajnego przyspieszenia, błyskawicznie wrzucił nasze rzeczy do bagażnika i pobiegł, żeby usiąść za kierownicą. Wsiedliśmy również i przejechaliśmy kilkaset metrów dalej- do wejścia z napisem Departures. 
Zabraliśmy bagaże, zapłaciliśmy i mogliśmy odetchnąć spokojnie. 

W samolocie był czas na zastanowienie się. Starszy Pan najprawdopodobniej nie był zawodowym taksówkarzem, tylko podprowadził auto synowi lub wnukowi. Nie mógł być  kierowcą, bo nie miał odpowiednich nawyków-nie korzystał ani z mapy ani z GPS, nie potrafił ocenić właściwie odległości, ignorował znaki i drogowskazy. Może nawet był analfabetą. 

Może tym bardziej zasłużył na suty napiwek.


poniedziałek, 5 lutego 2018

Wesele

W dużym pokoju na piętrze trwały przygotowania do zaślubin. Co chwilę wchodzili lub wychodzili z niego Praktykanci, czyniący cały harmider jeszcze większym, pomimo braku jakichkolwiek kompetencji, starający się za wszelką cenę pomóc w opanowaniu wszechogarniającego bałaganu. Gdzieś na granicy świadomości odnotowałem, że przemknął cień Syna. 

Dźwięk klaksonu zasygnalizowal, że mamy dostawę. Do pokoju weszło dwóch ludzi niosących w dłoniach zapieczętowane przezroczyste kule. W tej większej  znajdował się bezkształtny Smok, w mniejszej zaś równie amebowata Minerwa.  
Obydwa stworzenia były niezwykle niebezpieczne. Uwolnione, w jednej chwili przemieniłyby w trociny i miazgę zarówno każdy przedmiot jak i wszelki żywy organizm. Efekty ich pracy wyglądały w równym stopniu przedziwnie, co przerażająco: części ciała połączone na trwale z kamieniem, drewnem lub przedmiotami, tkanki zwierzęce i ludzkie przemieszane, w postaci zawiesiny, wtryśnięte w materię nieożywioną albo zawieszone w powietrzu. 

Poprosiłem o zniesienie dostawy do przestronnej piwnicy z ogromnym basenem, zajmującym 2/3 powierzchni. Położyliśmy pojemniki na podłodze i zaczęliśmy się zastanowiać jak można zabić Smoka i Minerwę. Dostawca odjechał, przygotowania na piętrze trwały w najlepsze a my myśleliśmy. Podobno te organizmy były niezniszczalne,  ale nawet nie mieliśmy szans się o tym przekonać, wiedząc, że otwarcie kul będzie ostatnią czynnością w naszym życiu. 

Z nieba zaczęły spadać artefakty. Rozpływały się w powietrzu, topniały spływając i wsiąkały w ziemię. Podejrzewaliśmy, że to sprawka Smoka, który nawet w więzieniu miał zdolność przemiany świata. Artefakty zatem w żaden sposób nie mogły być drogą do rozwiązania zagadki życia i nieśmiertelności. 

Nagle i niespodziewanie  zamigotał ekran telewizora. Włączył się obraz i wyszedł z niego Syn, goły jak święty turecki. Wyglądał na jakieś 17 lat. Jak gdyby nigdy nic, przeparadował nam przed nosem i wspiął się rączo po schodach na parter. On też nie mógł nam w żaden sposób pomóc, aczkolwiek w głowie zaświtała mi niejasno niczym pierwsza jutrzenka, pewna myśl. Niepewny w kształcie pomysł, który dopiero co zaczął się wyłaniać z nicości. 

Przysiadłem na brzegu basenu i zanurzyłem stopy w krystalicznej wodzie odbijającej refleksy błękitnawo- szarego światła. Praktykanci stali wciąż bezradnie niezgrabni. Pogubieni w tym wszystkim, nie mający seledynowego pojęcia, co się święci. Nie mogli mi w niczym pomóc. 

Pogładziłem się po łysinie i ściągnąłem usta. Językiem trafiłem na chwiejący się ząb. Rozmyślając nad rozwiązaniem, podważałem i podważałem, aż dał się wyciągnąć.  Językiem zbadałem dokładnie powstały krater. Przykucnąłem i zlustrowałem kuliste, przezroczyste więzienia. Smok przylgnął do ścianki od strony basenu, wyraźnie zainteresowany wodą. A może chciał od czegoś uciec? Po przeciwnej stronie niż basen stała kula z Minerwą. Ta z kolei skłębiła się po stronie Smoka.

Zerwałem pieczęcie z pojemników, wyciągnąłem zatyczki i przystawiłem kule otworami do siebie. Smok i Minerwa połączyły się a następnie implodowały. 

Spadające artefakty zastąpił śnieg. Tak biały, że aż niebieski. Płatki topniały w powietrzu zanim dotknęły ziemi.

Wesele się rozpoczęło.