Dostałem zlecenie. Miałem pojechać do tego dziwnego i tajemniczego kraju zagubionego na drugim końcu świata w wysokich górach Azji. Ludzie wracali stamtąd kompletnie odmienieni ale nie chcieli nic mówić, trzeba więc było wybadać co się dzieje. Czyżby powstała jakaś nowa sekta i prała mózgi?
Na dobrą sprawę na temat kraju nikt niczego nie wiedział.
W gospodzie na skraju cywilizowanego świata dowiedziałem się tylko, że nie prowadzi tam żadna droga i że najlepiej wynająć przewodnika, bo samemu łatwo można pobłądzić. Od wynajętego przewodnika z kolei dowiedziałem się, że nie ma żadnej granicy i że mogę tam iść z nim zupełnie na własne ryzyko- bez żadnych obaw ale i gwarancji, ani co do tego, czy się dowiem czegoś przydatnego ani czy w ogóle wrócę. Właśnie dlatego nie było straży. Ludzie po przekroczeniu niewidzialnej granicy już na zawsze stawali się obywatelami nowej duchowej ojczyzny. Nawet gdy ją opuszczali.
Ja sam po znalezieniu się na nowym terytorium też doznałem swego rodzaju przemiany. Zdałem sobie mianowicie sprawę, że w gospodzie ktoś mi podprowadził aparat i portfel. Ktoś wbrew mojej woli, jeszcze na granicy cywilizowanego świata, pozbawił mnie ciężaru materialnych ograniczeń. Zastanawiałem się czym zapłacę za... cokolwiek.
Przewodnik poprowadził sobie tylko znanym szlakiem aż do 4 kwadratowych pawilonów o dachach pokrytych trawą i muślinowych ścianach, za którymi widać było poruszających się ludzi. Wybrałem niebieski pawilon po prawej. Zanim zdążyłem rozsunąć muśliny pojawił się naprzeciwko mnie radża, który dał znak, ze nie mogę wejść i że powinienem się oddalić.
Odwróciłem się w lewo i w tym momencie zobaczyłem jak z zielonych zboczy gór unoszą się ogromne poduszki ze śpiącymi turystami. Zatrzymywały się w połowie drogi między niebem a ziemią i lekko kołysały niczym olbrzymie dmuchane kołyski.
Kątem oka zauważyłem, że po przeciwnej stronie, tam skąd przyszedłem, coś się poruszyło. Las wyglądał jak olbrzymi człowiek rozłożony plackiem na niemal całym zboczu, z nogami obejmującymi górę u wierzchołka i nosem przy ziemi u podnóża, jakby wąchał łąkę na równinie. Las u podnóża góry, przy nosie olbrzyma, układał się w formę równie olbrzymiej kuszy. Czułem, że przyczajony Cyklop stanowi jakieś zagrożenie dla mieszkańców równiny- wyglądało tak jakby miał za chwilę użyć broni. Wtedy doznałem oświecenia- cyklop strzelał z tej kuszy ludźmi, wbijając ich w ziemię, bo to co mi się wydawało lasem było rzeczywiście olbrzymią kuszą. Szybko do niej dobiegłem i stanąłem na środku łuku, tuż obok strzemienia. Na gryfach po obu stronach uwijały się grupki radżów, kopiących doły. W nieregularnych odstępach czasu, raz z jednej a raz z drugiej strony, te same grupki radżów wskakiwały na gryf, który przy każdym uderzeniu w ziemię wyrzucał fontanny gleby w górę. W ten sposób dziury pod gryfami ciągle i ciągle się powiększały, nieuchronnie zbliżając moment całkowitej destrukcji kuszy.
Zastanawiałem się, kiedy Cyklop wstrzeli mnie w ziemię. Czy też może jednak radżowie zdążą uszkodzić łuk.
Czekając na to, co się wydarzy, obserwowałem miejscowych chłopów, którzy w swoich szatach wyglądali jak Żydzi skrzyżowani z buddyjskimi mnichami, w czymś w rodzaju chałatów, z rozwichrzonymi włosami, opętaniem w oczach i rozcapierzonymi szponami. Odprawiali dziwne rytuały taneczne wśród gęstych leśnych zarośli. Nic tu do siebie nie pasowało- "las" do gór, zarośla do tej wysokości, tańce do chłopów.
Zacząłem robić telefonem komórkowym zdjęcia tych wszystkich absurdów naokoło a po jakimś czasie przyłączyłem się do kopiących, mając nadzieję, że uniemożliwimy zemstę złośliwemu Cyklopowi, zanim ten nas wszystkich powystrzela.
Kiedy poczułem się śmiertelnie zmęczony powlokłem się w stronę kolorowych pawilonów. Wczołgałem się do pierwszego z brzegu, padłem na poduszkę i zasnąłem. Poczułem jak powoli unoszę się do nieba. Nie mogłem się obudzić. Czułem się jak zaklęty w jakimś letargu a poduszka ciągle wędrowała ze mną w górę coraz wyżej i wyżej. Nagle zatrzymała się i zaczęła kołysać. Poczułem się jak dziecko w kołysce. Jak dorosły niemowlak, który z jednej strony doznaje całego wzruszenia tego świata i bardzo mu się chce płakać z tego powodu, a z drugiej strony dowiaduje się wszystkiego, co tylko może wiedzieć o sobie człowiek.
Szlochałem i rozpoznawałem siebie całymi tygodniami, zawieszony pomiędzy niebem a ziemią, aż osiągnąłem gotowość do odejścia. Poczułem konieczność powrotu do mojego dawnego kraju.
Zszedłem z chmur i podążyłem przed siebie.
Długo szedłem wyzbyty wszelkich potrzeb. Jadłem to, co znalazłem pod drodze i co nie było żywe. Tylko po to, żeby podtrzymać życie w sobie i kontynuować wędrówkę.
Trwało to do momentu, aż zatraciłem sens. Wtedy zatrzymałem się i przestałem jeść.
Trwało to do momentu, aż zatraciłem sens. Wtedy zatrzymałem się i przestałem jeść.
Geistige Reise...
Ich erhielt einen Auftrag.
Ich sollte das seltsame, geheimnisvolle und am Ende der Welt verlorenes
Land, in den hohen Bergen Asiens, besuchen. Die, die das Land bereits besuchten,
kehrten gänzlich verändert zurück, wollten aber mit keinem Sterbenswörtchen
darüber reden. Also sollte jemand hinfahren und untersuchen, was denn los ist
und was es damit auf sich hat. Ob da wohl eine neue Sekte entstanden ist die
Gehirnwäsche veranstaltet?
Über dieses Land wußte keiner etwas.
In der Kneipe am Rande der zivilisierten Welt erfuhr ich, daß keine Strasse
in dieses Land hineinführt. Wolle man dieses besuchen, so mietet mam einen
Führer, sonst droht die Gefahr man ginge verloren.
Vom Führer erfuhr ich jedoch, es gäbe keinerlei Grenze, die in das Land
führt, ich kann riskieren da alleine mit ihm zu gehen, allerdings auf eigene
Gefahr und ohne Garantie, dass ich etwas nützliches erfahren würde oder dass ich
überhaupt zurück kehre.
Eben deshalb gibt es auch keine Grenzpfosten. Die Menschen, die die
unsichtbare Grenze überschreiten, bleiben bereits ab diesem Moment und für
immer, Angehörige einer neuen geistigen Heimat. Auch wenn sie das Land wieder
verlassen.
Selbst ich, als ich das neue Gebiet betrat, spürte ich eine seltsame Art
der Veränderung. Mir wurde leider bewusst, dass mir in der Kneipe mein
Fotoapparat und mein Geldbeutel gestohlen wurde.
Irgendeiner, noch in der zivilisierten Welt, hat mich, gegen meinen Willen,
von der Last der materiellen Einschränkungen, befreit. Ich überlegte, womit ich
denn in Zukunft zahlen sollte, egal wofür..
Der Führer führte uns duch einen, nur ihm bekannten, Weg, bis wir vier
viereckige Pavillons, erreicht haben. Die Dächer dieser waren mit Gras bedeckt,
die Wände aus Musseline, hinter denen man sich bewegende Gestalten sehen
konnte.
Ich wählte das blaue Gebäude rechts.
Noch bevor ich den Musseline-Vorhang öffnen konnte, erschien mir gegenüber
ein Raja, der mir Zeichen gab – ich dürfte da nicht hinein, ich möge mich
entfernen.
Ich blickte links und sah in diesem Moment, wie von den grünen Hängen der
Berge hinauf sich grosse Kissen mit schlafenden Touristen, bewegen. Sie hielten
in der Mitte des Weges, zwischen Himmel und Erde, an, und schaukelten sanft wie
grosse Luft-Wiegen.
Aus den Augenwinkeln sah ich, daß mir gegenüber, von der Seite von der wir
hergekommen sind, irgendetwas in Bewegung war.
Der Wald sah plötzlich wie ein riesiger Mensch aus, der flach am fast
ganzem Hang lag, mit den Beinen die Bergzipfeln umfasste, die Nase am Fuß des
Berges plattgedrückt, als wenn er die Wiesen im Tal riechen würde. Der Wald in
der Nähe seiner Nase nahm die Form einer Armbrust an.
Ich spürte, dass der lauernde Zyklop wohl eine grosse Gefahr für die
Menschen bedeutete. Es sah aus, als ob der Riese gleich seine Waffe benutzen
würde. Dann habe ich es begriffen; der Riese schoss aus der Armbrust mit
Menschen, er bohrte sie mit ihrer Hilfe in den Boden.
Ich rannte zu ihr und drängte mich in die Mitte des Bogens, gleich neben
dem Steigbügel. An den Greifen, an beiden Seiten, beeilten sich Gruppen von
Raja’s mit dem ausheben von Gruben.
In unregelmässigen Zeitabständen, mal von der einen Seite, mal von der
anderen, hüpften die gleichen Gruppen der Raja’s auf einen der Greife, von dem
bei jedem Schlag in das Erdreich, eine Fontäne von Erde hochgeworfen
wurde.
Auf diese Art und Weise wurden die Löchter unter den Greifen immer grösser
und der Moment der Zerstörung der Armbrust näherte sich immer schneller.
Ich überlegte wann wohl der Moment kommen würde, dass auch mich der Zyklop
in den Boden rammen würde. Vielleicht aber gelingt den Raja’s bis dahin die
Zerstörung der Armbrust.
In Erwartung dessen was auf mich zukommen würde, beobachtete ich die
einheimischen Bauern, die in ihren Kluften, einer Art von Roben, aussahen wie
eine Kreuzung aus Juden und buddistischen Mönchen. Mit zerzausten Haaren,
Irrsinn in den Augen und gespreizten Krallen vollbrachten sie in dem
umliegenden Gestrüpp irgendwelche komischen Tanzrituale.
Hier passte nichts zueinander. Nicht der Wald zu den Bergen, das Gesträuch
zur seiner Höhe, die Tänze zu den Bauern.
Ich fing mit meinem Handy all diese Unsinnigkeit zu fotografieren.
Nach einer gewissen Zeit schloss ich mich denen an, die das Erdreich
ausgruben. Ich hatte die Hoffnung, dass wir gemeinsam die Rache des böswilligen
Zyklop verhindern könnten, noch bevor er uns alle töten würde.
Irgendwann fühle ich mich so erschöpft, dass ich mich mühsam zu den bunten
Pavillons hinschleppte.
Ich fiel auf das Kissen und schlief sofort ein. Ich spürte wie ich mich
samt dem Kissen gen Himmel bewegte. Trotz aller Mühe konnte ich nicht wach
werden. Ich fühlte mich von einer Lethargie gefesselt und das Kissen mit mir
schwebte immer höher.
Plötzlich blieb es stehen und fing an sich zu wiegen. Ich fühlte mich wie
ein Säugling in der Wiege. Wie ein erwachsener Säugling, der einserseits gerade
die gesamte Rührung der Welt erfährt und dem deshalb zum weinen zumute ist,
andererseits aber alles über sich als Menschen erfährt, das man so erfahren
kann.
Ich schluchzte und erkannte mich ganze Wochen lang, so hängend zwischen
Himmel und Erde. So lange bis ich die Bereitschaft zum Fortgang erreichte. Ich
verspürte die Notwendigkeit der Rückkehr in mein früheres Land.
Ich kroch von den Wolken herunter und ging gerade aus vor mich hin.
Ich ging lange, frei von allen Bedürfnissen. Ich ernährte mich von dem was
ich unterwegs finden konnte und nicht lebendig war. Nur damit ich mein Leben
erhalten konnte und die Reise fortsetzen konnte.
Dieses dauerte so lange an bis ich den Sinn dessen verlor. Dann blieb ich
stehen und hörte auf zu essen.