poniedziałek, 17 lutego 2014

Podróż duchowa

Podróż duchowa

Dostałem zlecenie. Miałem pojechać do tego dziwnego i tajemniczego kraju zagubionego na drugim końcu świata w wysokich górach Azji. Ludzie wracali stamtąd kompletnie odmienieni ale nie chcieli nic mówić, trzeba więc było wybadać co się dzieje. Czyżby powstała jakaś nowa sekta i prała mózgi?
Na dobrą sprawę na temat kraju nikt niczego nie wiedział.

W gospodzie na skraju cywilizowanego świata dowiedziałem się tylko, że nie prowadzi tam żadna droga i że najlepiej wynająć przewodnika, bo samemu łatwo można pobłądzić. Od wynajętego przewodnika z kolei dowiedziałem się, że nie ma żadnej granicy i że mogę tam iść z nim zupełnie na własne ryzyko- bez żadnych obaw ale i gwarancji, ani co do tego, czy się dowiem czegoś przydatnego ani czy w ogóle wrócę. Właśnie dlatego nie było straży. Ludzie po przekroczeniu  niewidzialnej granicy już na zawsze stawali się obywatelami nowej duchowej ojczyzny. Nawet gdy ją opuszczali. 

Ja sam po znalezieniu się na nowym terytorium też doznałem swego rodzaju przemiany. Zdałem sobie mianowicie sprawę, że w gospodzie ktoś mi podprowadził aparat i portfel. Ktoś wbrew mojej woli, jeszcze na granicy cywilizowanego świata, pozbawił mnie ciężaru materialnych ograniczeń.  Zastanawiałem się czym zapłacę za... cokolwiek.

Przewodnik poprowadził  sobie tylko znanym szlakiem aż do 4 kwadratowych pawilonów o dachach pokrytych trawą i muślinowych ścianach, za którymi widać było poruszających się ludzi. Wybrałem niebieski pawilon po prawej. Zanim zdążyłem rozsunąć muśliny pojawił się naprzeciwko mnie radża, który dał znak, ze nie mogę wejść i że powinienem się oddalić. 
Odwróciłem się w lewo i w tym momencie zobaczyłem jak z zielonych zboczy gór unoszą się  ogromne poduszki ze śpiącymi turystami.  Zatrzymywały się w połowie drogi między niebem a ziemią i lekko kołysały niczym olbrzymie dmuchane kołyski. 
Kątem oka zauważyłem, że po przeciwnej stronie, tam skąd przyszedłem, coś się poruszyło. Las wyglądał jak olbrzymi człowiek rozłożony plackiem na niemal całym zboczu, z nogami obejmującymi górę u wierzchołka i nosem przy ziemi u podnóża, jakby wąchał łąkę na równinie. Las u podnóża góry, przy nosie olbrzyma, układał się w formę równie olbrzymiej kuszy. Czułem, że przyczajony Cyklop stanowi jakieś zagrożenie dla mieszkańców równiny- wyglądało tak jakby miał za chwilę użyć broni. Wtedy doznałem oświecenia- cyklop strzelał z tej kuszy ludźmi, wbijając ich w ziemię, bo to co mi się wydawało lasem było rzeczywiście olbrzymią kuszą.  Szybko do niej dobiegłem i stanąłem na środku łuku, tuż obok strzemienia.  Na gryfach  po obu stronach  uwijały się grupki radżów, kopiących doły. W nieregularnych odstępach czasu, raz z jednej a raz z drugiej strony, te same grupki radżów wskakiwały na gryf, który przy każdym uderzeniu w ziemię wyrzucał fontanny gleby w górę. W ten sposób dziury pod gryfami ciągle i ciągle się powiększały, nieuchronnie zbliżając moment całkowitej destrukcji kuszy.
Zastanawiałem się, kiedy Cyklop wstrzeli mnie w ziemię. Czy też może jednak radżowie zdążą uszkodzić łuk.
Czekając na to, co się wydarzy, obserwowałem miejscowych chłopów, którzy w swoich szatach wyglądali jak Żydzi skrzyżowani z buddyjskimi mnichami, w czymś w rodzaju chałatów, z rozwichrzonymi włosami, opętaniem w oczach i rozcapierzonymi szponami. Odprawiali dziwne rytuały taneczne wśród gęstych leśnych zarośli. Nic tu do siebie nie pasowało- "las" do gór, zarośla do tej wysokości, tańce do chłopów. 
Zacząłem robić telefonem komórkowym zdjęcia tych wszystkich absurdów naokoło a po jakimś czasie przyłączyłem się do kopiących, mając nadzieję, że uniemożliwimy zemstę złośliwemu Cyklopowi, zanim ten nas wszystkich powystrzela. 
Kiedy poczułem się śmiertelnie zmęczony powlokłem się w stronę kolorowych pawilonów. Wczołgałem się do pierwszego z brzegu, padłem na poduszkę i zasnąłem. Poczułem jak powoli unoszę się do nieba. Nie mogłem się obudzić. Czułem się jak zaklęty w jakimś letargu a poduszka ciągle wędrowała ze mną w górę coraz wyżej i wyżej. Nagle zatrzymała się i zaczęła kołysać. Poczułem się jak dziecko w kołysce. Jak dorosły niemowlak, który z jednej strony doznaje całego wzruszenia tego świata i bardzo mu się chce płakać z tego powodu, a z drugiej strony dowiaduje się wszystkiego, co tylko może wiedzieć o sobie człowiek.
Szlochałem i rozpoznawałem siebie całymi tygodniami, zawieszony pomiędzy niebem a ziemią, aż osiągnąłem gotowość do odejścia. Poczułem konieczność powrotu do mojego dawnego kraju.
Zszedłem z chmur i podążyłem przed siebie.
Długo szedłem wyzbyty wszelkich potrzeb. Jadłem to, co znalazłem pod drodze i co nie było żywe. Tylko po to, żeby podtrzymać życie w sobie i kontynuować wędrówkę.

Trwało to do momentu, aż zatraciłem sens. Wtedy zatrzymałem się i przestałem jeść.


Geistige Reise...
Ich erhielt einen Auftrag.
Ich sollte das seltsame, geheimnisvolle und am Ende der Welt verlorenes Land, in den hohen Bergen Asiens, besuchen. Die, die das Land bereits besuchten, kehrten gänzlich verändert zurück, wollten aber mit keinem Sterbenswörtchen darüber reden. Also sollte jemand hinfahren und untersuchen, was denn los ist und was es damit auf sich hat. Ob da wohl eine neue Sekte entstanden ist die Gehirnwäsche veranstaltet?
Über dieses Land wußte keiner etwas.
In der Kneipe am Rande der zivilisierten Welt erfuhr ich, daß keine Strasse in dieses Land hineinführt. Wolle man dieses besuchen, so mietet mam einen Führer, sonst droht die Gefahr man ginge verloren.
Vom Führer erfuhr ich jedoch, es gäbe keinerlei Grenze, die in das Land führt, ich kann riskieren da alleine mit ihm zu gehen, allerdings auf eigene Gefahr und ohne Garantie, dass ich etwas nützliches erfahren würde oder dass ich überhaupt zurück kehre.
Eben deshalb gibt es auch keine Grenzpfosten. Die Menschen, die die unsichtbare Grenze überschreiten, bleiben bereits ab diesem Moment und für immer, Angehörige einer neuen geistigen Heimat. Auch wenn sie das Land wieder verlassen.
Selbst ich, als ich das neue Gebiet betrat, spürte ich eine seltsame Art der Veränderung. Mir wurde leider bewusst, dass mir in der Kneipe mein Fotoapparat und mein Geldbeutel gestohlen wurde.
Irgendeiner, noch in der zivilisierten Welt, hat mich, gegen meinen Willen, von der Last der materiellen Einschränkungen, befreit. Ich überlegte, womit ich denn in Zukunft zahlen sollte, egal wofür..
Der Führer führte uns duch einen, nur ihm bekannten, Weg, bis wir vier viereckige Pavillons, erreicht haben. Die Dächer dieser waren mit Gras bedeckt, die Wände aus Musseline, hinter denen man sich bewegende Gestalten sehen konnte.
Ich wählte das blaue Gebäude rechts.
Noch bevor ich den Musseline-Vorhang öffnen konnte, erschien mir gegenüber ein Raja, der mir Zeichen gab – ich dürfte da nicht hinein, ich möge mich entfernen.
Ich blickte links und sah in diesem Moment, wie von den grünen Hängen der Berge hinauf sich grosse Kissen mit schlafenden Touristen, bewegen. Sie hielten in der Mitte des Weges, zwischen Himmel und Erde, an, und schaukelten sanft wie grosse Luft-Wiegen.
Aus den Augenwinkeln sah ich, daß mir gegenüber, von der Seite von der wir hergekommen sind, irgendetwas in Bewegung war.
Der Wald sah plötzlich wie ein riesiger Mensch aus, der flach am fast ganzem Hang lag, mit den Beinen die Bergzipfeln umfasste, die Nase am Fuß des Berges plattgedrückt, als wenn er die Wiesen im Tal riechen würde. Der Wald in der Nähe seiner Nase nahm die Form einer Armbrust an.
Ich spürte, dass der lauernde Zyklop wohl eine grosse Gefahr für die Menschen bedeutete. Es sah aus, als ob der Riese gleich seine Waffe benutzen würde. Dann habe ich es begriffen; der Riese schoss aus der Armbrust mit Menschen, er bohrte sie mit ihrer Hilfe in den Boden.
Ich rannte zu ihr und drängte mich in die Mitte des Bogens, gleich neben dem Steigbügel. An den Greifen, an beiden Seiten, beeilten sich Gruppen von Raja’s mit dem ausheben von Gruben.
In unregelmässigen Zeitabständen, mal von der einen Seite, mal von der anderen, hüpften die gleichen Gruppen der Raja’s auf einen der Greife, von dem bei jedem Schlag in das Erdreich, eine Fontäne von Erde hochgeworfen wurde.
Auf diese Art und Weise wurden die Löchter unter den Greifen immer grösser und der Moment der Zerstörung der Armbrust näherte sich immer schneller.
Ich überlegte wann wohl der Moment kommen würde, dass auch mich der Zyklop in den Boden rammen würde. Vielleicht aber gelingt den Raja’s bis dahin die Zerstörung der Armbrust.
In Erwartung dessen was auf mich zukommen würde, beobachtete ich die einheimischen Bauern, die in ihren Kluften, einer Art von Roben, aussahen wie eine Kreuzung aus Juden und buddistischen Mönchen. Mit zerzausten Haaren, Irrsinn in den Augen und  gespreizten Krallen vollbrachten sie in dem umliegenden Gestrüpp irgendwelche komischen Tanzrituale.
Hier passte nichts zueinander. Nicht der Wald zu den Bergen, das Gesträuch zur seiner Höhe, die Tänze zu den Bauern.
Ich fing mit meinem Handy all diese Unsinnigkeit zu fotografieren.
Nach einer gewissen Zeit schloss ich mich denen an, die das Erdreich ausgruben. Ich hatte die Hoffnung, dass wir gemeinsam die Rache des böswilligen Zyklop verhindern könnten, noch bevor er uns alle töten würde.
Irgendwann fühle ich mich so erschöpft, dass ich mich mühsam zu den bunten Pavillons hinschleppte.
Ich fiel auf das Kissen und schlief sofort ein. Ich spürte wie ich mich samt dem Kissen gen Himmel bewegte. Trotz aller Mühe konnte ich nicht wach werden. Ich fühlte mich von einer Lethargie gefesselt und das Kissen mit mir schwebte immer höher.
Plötzlich blieb es stehen und fing an sich zu wiegen. Ich fühlte mich wie ein Säugling in der Wiege. Wie ein erwachsener Säugling, der einserseits gerade die gesamte Rührung der Welt erfährt und dem deshalb zum weinen zumute ist, andererseits aber alles über sich als Menschen erfährt, das man so erfahren kann. 
Ich schluchzte und erkannte mich ganze Wochen lang, so hängend zwischen Himmel und Erde. So lange bis ich die Bereitschaft zum Fortgang erreichte. Ich verspürte die Notwendigkeit der Rückkehr in mein früheres Land.
Ich kroch von den Wolken herunter und ging gerade aus vor mich hin.
Ich ging lange, frei von allen Bedürfnissen. Ich ernährte mich von dem was ich unterwegs finden konnte und nicht lebendig war. Nur damit ich mein Leben erhalten konnte und die Reise fortsetzen konnte.
Dieses dauerte so lange an bis ich den Sinn dessen verlor. Dann blieb ich stehen und hörte auf zu essen.

wtorek, 11 lutego 2014

Szwędacze


Z nosem rozpłaszczonym na wrotach starej, zmurszałej, rozpadającej się stodoły, przez szparę w deskach obserwowałem świat na zewnątrz do chwili, aż w blasku księżyca zamajaczyły cienie ludzi zmierzających w moim kierunku. Tak szybko jak tylko może się poruszać dziewięcioletni szkrab, wdrapałem się na siano i wpełzłem między dach a mur, w niewielki załom w szczycie, idealny punkt obserwacyjny.
Obok mnie leżały małe, niewidome jeszcze i nieporadne kocięta, pomiaukujące cichutko. Za późno było już, żeby zmienić miejsce ukrycia, bo właśnie jeden z cieni kopnięciem roztrzaskał wejście i wrzucił do środka ludzki worek. Strzał przez chwilę wzmocnił blask księżyca sączący się przez dziury w dachu, a worek upadł na gliniane klepisko.
Cień wślizgnął się do środka, a za nim został wepchnięty człowiek ze szpadlem, który wyrżnął jak długi. Zanim się podniósł z kolan, niewielka przestrzeń wypełniła się innymi cieniami w płaszczach i garniturach. Ten, co leżał i ci w garniakach wyglądali na ludzi z innego świata. Mężczyzna ze szpadlem był od nas ze wsi – tylko u nas nosili takie kaszkiety, ale nie byłem w stanie rozpoznać kto to. Po ruchach mogłem tylko zgadywać, że to prawdopodobnie jeden z braci Kuksów, mieszkających na samym końcu.
Chłop zaczął uderzać szpadlem w klepisko, próbując dokopać się do ziemi. Najwyraźniej chcieli ukryć tu zwłoki.
Przed nosem przeleciało mi kocię, które plasnęło o ziemię. Cienie zaczęły strzelać na ślepo, a kule świstały.
Nagle wszystko ucichło. Wtulony w szparę między murem a dachem marzyłem o tym, żeby stać się niewidzialnym albo chociaż żeby zamienić się w jedno z tych kociąt. Czułem zbliżającą się śmierć i tak bardzo nie chciałem już widzieć, co się wokół dzieje. Nie chciałem też widzieć, jak zza muru powoli wyłania się cień i jego ślepia świecą kilkanaście centymetrów od mojej twarzy. Kątem oka widziałem, jak mierzy mnie, testuje, sprawdza, czy żyję, co wiem, kim jestem i próbuje dobrać się do zakamarków duszy. Ten wzrok mnie przeszywał, a ja nie miałem dokąd uciec. Czułem ten rodzaj lęku, który mrozi i powoduje torsje, jakby człowiek był chory. To był taki lęk, który pojawia się wtedy, gdy sytuacja jest beznadziejna i kiedy jest pewne, że to, co najgorsze zdarzy się już za chwilę. Taki lęk powoduje, że dusza ma gorączkę, a w żyłach czujesz jad zamiast krwi. Wtedy odłączyłem się od swojego drżącego i zestrachanego ciała. Uniosłem się nad sobą i zajrzałem w oczy cieniowi, który cały czas mi się przyglądał. Nie znalazłem tam nic oprócz Struny, która zareagowała na moje spojrzenie i drgnęła. Oczy cienia natychmiast zmieniły kształt – stały się soczewkowate jak u gada, a jego głowa odruchowo odsunęła się do tyłu na kilka centymetrów. Wystarczyło, żeby stracić równowagę. Cień spadł i przygniótł kociaka. Przylgnął do klepiska i zastygł.
Znowu zaczęli strzelać, tym razem celując w moim kierunku i wychodząc powoli na zewnątrz.
Ja też wypłynąłem, żeby oglądać, jak uwijają się, podkładając ogień pod zmurszałe drewno wrót. Kiedy płomienie lizały budynek, ja mogłem spokojnie odejść w świat. Już nigdy nie poczułem bólu ani cierpienia. Od czasu do czasu dopadała mnie ta specyficzna choroba – lęk, drżenie i pocenie się duszy. Zupełnie bez powodu i nieregularnie. Podobnie jak utrata świadomości. Nie potrafię powiedzieć, czym byłem poza ciałem. Może tylko samym czuciem z rozchwianą tożsamością.
Pod stodołą znajdowało się prymitywne szambo – jedyna droga ucieczki. Odchodząc, nie mogłem widzieć ciała, które oddzielone kontynuowało biologiczne trwanie. Ześlizgnęło się po drabinie i niezauważone przez nikogo, bo osłonięte płomieniami, dymem i półmrokiem czerwcowej nocy, zanurzyło się w śmierdzącej brei, a następnie przepłynęło na zewnątrz.
Ciało również utraciło zdolność odczuwania, a jego świadomość wydawała się wiecznie przyćmiona. Tak jakby ktoś przygasił światło i bodźce zaczęły docierać w połowie. Umysł przestał się rozwijać i pozostał już na zawsze na etapie dziecka. Pozbawione duszy ciało stało się niepełnosprawne intelektualnie, niezdolne do przekraczania niewidzialnych barier. Myśli obijały się o ścianki ciasnego umysłu i o siebie nawzajem, niezdolne do zbudowania dłuższych ciągów logicznych.
W pewien sposób ja i moje ciało zostaliśmy w tej stodole już na zawsze. Mieliśmy w sobie ciągle świadomość miejsca, a wydarzenie z czerwcowej nocy wycisnęło na nas piętno jak na krowach. Na zawsze zostaliśmy już niewolnikami stodoły, morderstwa, kocioaborcji i smrodu.


EN



Nightwalkers


With my nose pressed up against the door of the rotting old ramshackle barn, I was watching the world outside through a chink in the planks, when by the light of the moon I noticed human shadows looming in my direction. As quick as it’s possible for a nine year-old nipper to move, I climbed up onto the hay and crept into a small gap between the top of the wall and the roof, an ideal observation point.          
A tiny kitten, still blind and helpless, lay beside me miaouwing softly. It was too late to change my hiding place, for at that very moment one of the shadows kicked open the door and pushed a human-shaped sack into the middle of the barn. A shot momentarily intensified the moonlight streaming through a gap in the roof, and the sack fell to the clay floor.
The shadow slid inside, and behind him a man with a spade, with which he began striking the ground. By the time he got up the small space had been filled with other shadows in suits and overcoats. Both the man on the ground and the men in suits looked like people from another world. The man with the spade was from our village because he wore the typical cloth cap, but I didn’t recognize him. Judging by his movements I could only guess that it was probably one of the Kuks brothers, who lived at the far end of the village.
The man began hitting the ground with the spade in an attempt to dig a hole. They obviously wanted to hide the body.
The kitten flew past me and jumped to the floor. The shadows began shooting blindly, bullets whistling everywhere.
Suddenly everything fell silent. Crouched between the wall and the roof, I wished I could become invisible, or at least transform myself into one of the kittens. I sensed approaching death, trying very hard to ignore what was going on around me. I also tried to ignore one of the shadows, as he slowly emerged from behind the wall, his twinkling eyes just a few inches from my face. Out of the corner of my eye I could see him weighing me up, testing me, checking if I was alive and if I had seen anything, trying to reach the inner recesses of my soul. His gaze transfixed me, and there was no means of escape. I felt the kind of fear that freezes you and causes a sickening nausea. It was the kind of fear which grips you when the situation is utterly hopeless and you know that the worst is about to happen. Your soul becomes feverish and venom flows in your veins instead of blood. I disconnected myself from my frightened, shaking body. I rose above myself and looked the shadow in the eye. He was watching me all the time. I saw nothing in him but some kind of chords, which reacted to my gaze and began to vibrate. The shadow’s eyes became glazed like those of a reptile and his head instinctively retreated a few inches. It was enough for him to lose his balance. The shadow fell, crushing the kitten. He clawed at the floor briefly and then expired.
The shadows started shooting again, this time in my direction, as they slowly retreated outside.
I floated out after them to watch as they disappeared, having set fire to the rotting wooden barn door. When the flames were licking around the building I could go peacefully on my way. I never felt any pain or suffering from then on. Occasionally I was seized by this peculiar sickness … a sweating, shivering terror in my soul. It came upon me irregularly and without reason. The same with the loss of my consciousness. It’s impossible to describe what I was outside my body. Perhaps only my consciousness remained, and my identity had vanished into smoke.
There was a primitive privy under the barn, the only means of escape. As I left I couldn’t see my disconnected body, which continued its own biological survival. It slid down the ladder, unseen under a screen of smoke and flames and the June dusk, sank into a stinking pulp and then flowed outside.
The body also lost all sensitivity and its consciousness seemed forever dimmed, as if somebody had switched off the light, and impulses reached it only partially. Its mind ceased to develop and remained forever that of a child. Deprived of a soul, the body became intellectually incapacitated, unable to cross the invisible barriers of reasoning. Thoughts ricocheted off the walls of the restricted mind and off each other, unable to create any logical chain of thinking.
In some sense, my body and I remained in the barn forever, although we never returned to it. We were branded like cattle, always conscious of that place and the events of a June evening. We remained forever slaves of the barn, the killing and the stink.



DE

Herumtreiber
Mit einer, an das Tor einer alten morschen und baufälligen Scheune, plattgedrückten Nase,
beobachtete ich die Welt ausserhalb, so lange, bis ich im Schein des Mondes
Menschenschatten sehen konnte, die Straff in meine Richtung eilten.
So schnell, wie es nur ein Neunjähriger konnte, kletterte ich auf einen Heuhaufen und kroch
in ein Wandknick zwischen Dach und Mauer, einem perfekten Beobachtungspunkt.
Neben mir lag ein Katzenwurf, die Kleinen waren noch blind und hilflos und miaukten leise
vor sich hin.
Für die Suche nach einem anderen geeigneteren Versteck war es bereit zu spät, da in diesem
Augenblick einer von diesen Schatten es schaffte, das Tor mit einem einzigen Fußtritt zu
bersten und einen menschlichen Sack, in das Innere der Scheune, reinzuwerfen.
Der Schatten rutschte langsam hinein, hinter ihm schob sich ein Mann mit einem Spaten
hinein, den er in den Scheunenboden hereinstach.
Noch bevor sich dieser von den Knien aufrichtete, füllte sich der kleine Raum noch mit
anderen Schatten, in Mänteln und in Anzügen. Sowohl der, der lag, als auch die in Anzügen,
sahen aus wie Ausserirdische. Nur der Mann mit dem Spaten war einer von uns aus dem Dorf,
denn nur bei uns trug man solche Kappen, aber ich konnte nicht erkennen wer es war. Nur an
seinen Bewegungen konnte ich vermuten, daß es wohl einer von den Kuks-Brüdern, diese
wohnten Am Ende unseres Dorfes, war.
Der Mann fing an mit dem Spaten den Scheunenboden aufzureissen um an die Erde zu
kommen. Anscheinend wollten sie hier die Leiche verstecken.
Vor meiner Nase flog plötzlich eines der Kätzchen vorbei und platschte auf den Boden.
Die Schatten fingen an blind zu schiessen, die Kugeln pfiffen nur so um meine Ohren.
Plötzlich stand alles still. Eingeschmiegt in den Spalt zwischen Mauer und Dach wäre ich
gerne unsichtbar oder wäre weingstens einer dieser Kätzchen, geworden.
Ich spürte meinen nahen Tod und wollte das alles was um mich geschah, überhaupt nicht
sehen. Ich wollte auch nicht diesen Schatten sehen, der plötzlich hinter der Mauer erschien
und seine leuchtenden Augen ein paar Zentimeter von meinem Gesicht auftauchten. Aus den
Augenwinkeln sah ich wie die Augen mich abtasten, prüfen ob ich lebe, was ich weiss, wer
ich bin und in die entferntesten Winkeln meiner Seele eindringen. Dieser Blick ging durch
mich durch und ich konnte nirgendwo wegrennen. Ich spürte diese Art von Furcht die eiskalt
durchgeht, die das Erbrechen verursacht, als wenn der Mensch krank wäre. Das ist so eine Art
von Angst, die nur dann erscheint wenn die Lage aussichtslos ist und wenn es sicher ist, dass
das Schlimmste gleich auf dich zukommt. So eine Furcht ist die Ursache, daß die Seele fiebert
und in den Adern Gift statt Blut rinnt.
In diesem Augenblick trennte ich mich von meinem zitterndem und ängstlichen Körper. Ich
erhebte mich über mich selber und schaute dem Schatten, der mich durchgehend beobachtete,
in die Augen.
Ich fand da nichts außer einer Saite, die auf meinen Blick reagierte und zuckte. Die Augen des
Schatten veränderten sofort ihre Form, sie wurden linsenartig wie bei einem Reptil, und der
Kopf verschob sich um einige Zentimenter nach hinten.. Es reichte um das Gleichgewicht zu
verlieren. Der Schatten kippte um und erdrückte das Kätzchen. Er klebte an dem Boden der
Tenne und erstarrte.
Wiederholt wurde geschossen, sie zielten in meine Richtung, verliessen aber langsam den
Raum.
Ich schwamm auch hinaus um zu schauen wie eilig es ihnen ist und wie sie Feuer unter die
morschen Scheunentore legen. Als die Flammen die Mauer streiften, konnte ich in aller Ruhe
in die Welt gehen. Ich habe nie mehr einen Schmerz verspürt und auch kein Leiden. Nur dann
und wann überfiel mich die spezifische Krankheit; Furcht, Zittern und Schwitzen an der
Seele. Ohne Grund und unregelmässig. Ähnlich wie eine Bewußtlosigkeit. Ich kann nicht
sagen was ich außer dem Körper war. Vielleicht nur ein Bewußtsein mit einer wackeligen
Identität.
Unter der Scheune befand sich eine einfache Senkgrube – der einzig mögliche Fluchtweg. Als
ich wegging konnte ich den Körper nicht sehen; dieser getrennt setzte fort seine eigene
biologische Dauer.
Er rutschte von der Leiter herunter und unbemerkt von allen, weil durch die Flammen, den
Rauch und das Halbdunkel einer Juni-Nacht bedeckt, tauchte in den stinkenden Brei und
schwamm so nach Außen.
Der Körper verlor die Fähigkeit des Fühlens und sein Bewußstsein schien für die Dauer
gedimmt zu sein. So, als ob jemand das Licht dimmen würde und die Reize wirkten nur zu
50%. Der Geist hörte auf sich zu entwickeln und verblieb für immer auf dem Stand eines
Kindes. Der Seele beraubt wurde er behindert, unfähig unsichtbare Schranken zu
überschreiten.
Die Gedanken prallten von den Wänden des begrenzten Geistes und seiner selber ab, unfähig
zum Aufbau längerer logischer Züge.
Auf diese Weise verblieb ich und mein Körper für immer in dieser Scheune, obwohl wir da
nie wieder zurück kehrten. Wir behielten in uns immer das Bewußtstein des Ortes. Und die
Ereignisse der Juni-Nacht zeichneten uns wie eine Brandmarke die Kühe. Wir verblieben für
immer Sklaven der Scheune, des Mordes, Abtreibung der Katzen und des Gestanks.

niedziela, 2 lutego 2014

Półsen

wersja polska w druku
książka dostępna od lipca 2014

Halbschlaf (irka)


wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.