niedziela, 6 września 2015

Dziki gon

Zawsze kiedy przychodziłem do biura ogarniał mnie lęk pierwotny. Dziki, przejmujący i wywracający wszystkie flaki na lewą stronę. Nie wiem skąd brałem w sobie tę szaloną odwagę, żeby codziennie, uparcie, przekraczać progi tej nazistowskiej instytucji. W środku czekał szef despota, który w chwilach zdenerwowania zamieniał się w piejący falset (czyli praktycznie przy końcu każdej rozmowy) oraz jego zastępca a mój bezpośredni przełożony- zawistny, mściwy i okrutny kutafon, który miał mnie za skończonego idiotę i najchętniej zatłukł by mnie przyciskiem do papieru, gdyby nikt nie widział. Nie raz widziałem, jak ostatkiem siły woli powstrzymywał się przed rzuceniem się na mnie i pobiciem. Generalnie to mógł przecież przewrócić się pewnego pięknego dnia i przygnieść mnie- drobnego chudzielca. Wystarczyłby jeden podskok jego opasłego cielska, żeby mnie zmiażdżyć- jestem pewien, że drobne kostki trzaskałyby niczym zapałki. 
Wkurzało mnie niemożebnie jego zamiłowanie do piwa, piłki nożnej i leniuchowania. Na każdym wyjeździe integracyjnych żłopał browara, leżał całymi dniami w hamaku i opowiadał o swoich marzeniach, w których był znanym piłkarzem. Charakterystyczne dla niego było to, że uskarżał się ciągle przed wszystkimi, jak dużo ma pracy jako szef działu i że nie życzy tego najgorszemu wrogowi, podczas gdy jego podwładni chętnie by się z nim zamienili i wszyscy jak jeden mąż, życzyli mu zdegradowania, żeby wreszcie mógł być rozliczany z efektów a nie  z samego piastowania stanowiska. Najwyraźniej jednak nasz Najwyższy szef nie miał możliwości usunięcia tego arcylenia ze stanowiska a może ów ancymonek miał jakiegoś haka na niego i tak trzymali się w patowo- patologicznym układzie.
Najgorsze było jednak to, że miał kolegę w centrali, który regularnie przyjeżdżał na szkolenia, podczas których wyżywał się na pracownikach,  co podpali mojemu szefowi i na mnie w szczególności. Byłem wyznaczany do każdego szkolenia i na każdym regularnie wyśmiewany, poniżany i gnębiony na tysiące sposobów. Czasami wydawało mi się, że ten gość specjalnie dla mnie wymyślał te wszystkie podłości i obrzydliwości. 

Tym razem dzień zaczął się gorzej niż zwykle. Portier powiadomił mnie już na dzień dobry, że moje biuro zostało przeniesione do piwnicy, bo pomieszczenie jest potrzebne na jakieś arcy-ważne zebranie i zadecydował o tym sam szef wszystkich szefów czyli Pan Falset. Wiedziałem, że kompletnie się nie liczyłem w tej rozgrywce i że mieli prawo zrobić ze mną co im się podoba, więc niespecjalnie mnie to zdziwiło, podobnie jak fakt, że miałem się przenieść do pomieszczenia niedaleko studzienki kanalizacyjnej. Pomyślałem sobie, że obydwu szefom sprawiło to dodatkową przyjemność. 
Nie wiedziałem, że ze studzienki wydobywa się odór przyprawiający o mdłości. Nie tylko nie można tu było pracować, lecz nawet oddychanie przychodziło z trudem, gdyż od tych zapachów sfermentowanych fekaliów  i zestarzałego moczu, połączonych z woniami innych jełczejących i rozkładających się wydzielin ciała robiło się naprawdę  niedobrze. Omal nie zwymiotowałem od razu po wejściu do mojego nowego biura. Wybiegłem zatrzaskując za sobą drzwi i wciągnąłem haust zawilgoconego piwnicznego powietrza. Wydało się rześkie niczym zefirek.

Kiedy dochodziłem do siebie i zdołałem już nieco podnieść wzrok,  zobaczyłem mojego szefa z wykrzywionym uśmiechem, który bez żadnych ceregieli zaczął od wydzierania się na mnie za źle przystawioną pieczątkę na jakimś dokumencie. Im dłużej trwało to piekło, które mi zgotował, tym bardziej zaczęło do mnie docierać, że już zawsze będę w tej firmie czymś w rodzaju szmaty do pomiatania i poniewierki. Splunąłem szefowi w tę czerwoną, nalaną mordę opoja-pseudokibica i pobiegłem w stronę wyjścia, mając nadzieję, że będzie tak oszołomiony, iż nie zdąży zadzwonić na portiernię, żeby mnie zatrzymali strażnicy. 
Stukot butów o kamienną posadzkę pobudził czyjeś wycie. 
Zatrzymałem się i podszedłem do wielkich drewnianych drzwi na końcu bocznego korytarza, skąd wydobywał się ten skowyt. 
Zajrzałem przez judasza. 
Jakbym się przeniósł do  średniowiecza!
W środku zobaczyłem 3 ostatnio poniewieranych asystentów mojego szefa. Wyglądali dość mizernie, Leżeli na wiechciach słomy w jakimś magazynku przerobionym na loch.  Na kamiennej podłodze grasowały szczury a ciała więźniów, podobnie jak i wszystko inne w środku pokrywał mech, śluz i wilgoć-  ni to pot ni to woda.
Nie byli skuci. Wyczuli, że gapię się na nich i rzucili się na drzwi aż odskoczyłem z wrażenia.
Wtedy wpadł mi do głowy dziki pomysł na zemstę.  

Diabły, które miałem właśnie przed sobą, pałały żądzą krwi. W ich oczach można było znaleźć tylko czysty chaos i niepohamowaną żądzę destrukcji. Gdyby mogły to pewnie przegryzły by kraty, drzwi i moją tchawicę z tej ogromnej złości. 
Postanowiłem uwolnić Belzebuba!
Odsunąłem zasuwę, uchyliłem lekko drzwi zapraszając ich tym samym do działania i radośnie wybiegłem z pracy. 
Byłem pewien, że w ciągu godziny nie będzie w budynku żadnej żywej istoty ani samego budynku.


czwartek, 6 sierpnia 2015

Towarzystwo Naukowe

Podczas przypadkowej rozmowy w jeszcze bardziej przypadkowym miejscu publicznym, ni stąd ni zowąd moja studentka zaproponowała mi dołączenie do ekskluzywnego towarzystwa naukowego miłośników Skody. Zgodziłem się pojechać z nią do wsi zabitej dechami, gdzie psy ogonami szczekają, z czystej ciekawości co z tego wyniknie. 
Już podczas pierwszego spotkania z prezesem, którym był znany profesor- postać goszcząca niemal codziennie na ekranach naszych telewizorów jako ekspert od wszystkiego, zauważyłem że chyba znalazłem się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Profesor okazał się być normalnym człowiekiem, który mówi zupełnie potocznym językiem, nie siląc się na mądrość i naukowość  w każdym przysłówku i partykule. Roztaczał przede mną wizje oszałamiającej kariery jaka wiąże się z przynależnością do Towarzystwa Naukowego, grożąc, że bez takich koneksji i znajomości habilitacja nie będzie możliwa i jednocześnie nie zdając  sobie sprawy, że ja osobiście zarówno jego, jak i towarzystwo, jak i całą tę wyprawę traktuję jako swoisty eksperyment. Dziwiłem się dlaczego ci możni i władni ludzie nie przesiedli się na bardziej ekskluzywne auta. Już po wyjeździe dowiedziałem się, że bycie miłośnikiem Skody wcale nie oznacza konieczności posiadania i jeżdżenia tym autem, lecz jest to tylko fasada, przykrywka i zmyłka dla postronnych, niewtajemniczonych osób. Coś pomiędzy ironią, pogardą a szalbierstwem w swej najgłębszej istocie. Tak głęboko ukrytymi, że tylko najbardziej wytrawni gracze intelektualni są w stanie je odkryć.  Wtedy- podczas spotkania myślałem, że to takie nieszkodliwe wariactwo, będące przejawem przywiązania do tradycji rodem z PRLu albo jakaś forma wyrzeczenia i umartwienia. O ja naiwny! Nie o wyrzeczenie tu chodziło tylko zwyrodnienie!
Po tym czarownym wstępie profesor przeszedł do meritum. Towarzystwo od czterdziestu lat, czyli od początku swojego istnienia, organizowało co roku wyjazdy na Białoruś dla elity swoich członków. Organizowało to może niewłaściwe słowo, bo wyglądało na to, że kompletnie nie wiedzieli jak to zrobić i dlatego mnie chcieli prosić o sprawdzenie czy wszystko jest w porządku. Razem z aktywem towarzystwa wzajemnej adoracji, tzn miłośników Skody, miał jechać chór wraz z dyrygentem- maestro wielce szanowanym przez najstarszych członków.  Maestro był tak poważany, ze nic już nie robił sam- nawet nie dyrygował  a sprawy administracyjne załatwiali dla niego inni członkowie. Jeden rzut oka na paszport maestro wystarczył, żeby stwierdzić dużą ilość karteczek- wiz, będących w różnym stopniu zniszczenia (podartych, wymiętych, odklejonych i odklejających się). Żadna z nich jednak nie była aktualna. Ku mojemu zdziwieniu- głośne stwierdzenie tego faktu nie wywarło na prezesie żadnego wrażenia. Z kamienną twarzą schował nabożnie paszport maestra do kieszeni tweedowej marynarki i poprosił, żebym odprowadził go na przystanek autobusowy. Była już północ i środek zimy ale nie chciałem sprawić przykrości swoją odmową, więc się zgodziłem. Mniej więcej w tym samym momencie izbę wiejskiej chaty zaczęli wypełniać członkowie towarzystwa, którzy chcieli odjechać z prezesem. Jako ostatnia wtoczyła się moja studentka, która na tle ich wszystkich wyglądała jeszcze dziwniej. Sama w nieokreślonym wieku (między 20 a 40 lat) w grupie 40 starszych mężczyzn, z wózkiem dziecięcym, bardzo głębokim, podniszczonym, sprzed ładnych kilkudziesięciu lat. 
Kiedy wszyscy opuścili izbę a ja podszedłem do wózka, zobaczyłem w nim półrocznego uśmiechniętego bobasa zatopionego prawie całkowicie w szarym i brązowym robactwie, wypełniającym wózek po brzegi, wylewającym się z niego i kłębiącym, tworzącym niemal jednolitą ruszającą się masę. Większość z nich stanowiły hybrydy żółwia z pijawką, ale były również żuki, pająki, żmije, karaczany, wije i karaluchy.  Wszystkie były sterylnie czyste i nie gryzły. Wyglądały jakby były żywego plastiku. 
Przy przystanku dziewczyna zatrzymała się. Blask księżyca oświetlił wnętrze wózka. Mała rączka chwyciła jakąś hybrydę. Dziecko rozgryzło biedne stworzenie i wepchnęło sobie do buzi drgające resztki odwłoka. 
Profesorowie otoczyli mnie i zaczęli się dziwnie uśmiechać. Krąg wokół mnie, dziecka i studentki zaczął się zaciskać a uśmiechy stawały się coraz bardziej demoniczne. Wreszcie zrozumiałem, że była to forma fizycznego i psychicznego nacisku, żebym zrobił coś bardzo konkretnego. Oczekiwali czynu, który by potwierdził mój związek z nimi, dzieckiem, studentką, robactwem. Sięgnąłem po jedyną różową glistę jaką wypatrzyłem w tym półmroku, rozgryzłem, przeżułem i połknąłem. Dziwne było nie to co zrobiłem w tej sytuacji tylko to, że kompletnie nie czułem obrzydzenia. Robak miał rzeczywiście plastikowy smak.
Z uśmiechem na ustach wszyscy jak jeden mąż wsiedli do autobusu,  nieświadomi faktu, że z granicy będą musieli wracać, bo nie mają wiz. 
Dziewczyna przed wejściem przekazała mi życzenie profesora, żebym pochodził po okolicy i pozbierał od wszystkich mieszkańców składki na towarzystwo. Byłem zmęczony, niewyspany i było mi wszystko jedno.
Pospiesznie wróciłem do chaty walcząc z zamiecią i położyłem się na jakiejś ławie pod oknem.
Kiedy się obudziłem, była pełnia lata. Ok 40 stopni. W kurzu i pocie poszedłem zbierać haracz.

środa, 22 lipca 2015

Maska


Pierwsze spotkanie z miastem wydawało się zupełnie nierealne- jakby podróżny przeniósł się w czasie i wprost z klimatyzowanego przedziału pendolino wszedł do XVIIIwiecznej Republiki rządzonej przez wszechwładnego dożę, co cesarzom i papieżom był w stanie się przeciwstawić. Wszystko wydawało się zaczarowane i bajkowe, choć podobno to zupełnie realne miasto złodziei i bandytów morskich biegłych w sztuce tortur i zabijania. Miasto zbudowane przez wyrzutków i uciekinierów, którzy potem odpowiednią monetą płacili całemu światu, rabując, paląc, niszcząc i sprzedając w niewolę każdego, kto wpadł w ręce- w tym pielgrzymów do Ziemi Świętej.
Można było odnieść wrażenie, że przestrzeń miasta to kanały i stare pałace, między którymi chyłkiem czmychają uliczki, które z kolei same nie wiedzą dokąd prowadzą. Na szczęście już po kilkudziesięciu godzinach można było też odkryć pierwsze zasady tej pokręconej logiki dawnych budowniczych.
Podczas całego pobytu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że bez względu na porę dnia czy nocy, po tych wąskich uliczkach lub unosząc się kilka centymetrów nad wodą kanałów, przemykają dziwne cienie, niczym jakieś duchy zmarłych. Nie udało mi się ich nigdy zobaczyć, ale cały czas miałem świadomość ich ruchu, przenikania do naszej rzeczywistości, oddziaływania na wszelką materię. Gdy pojawiało się ich więcej, miałem wrażenie, że zaczynam się dusić, tak jakby wdech nie wystarczył, żeby dotlenić organizm. Od czasu do czasu uchwyciłem tylko jakiś ruch kątem oka, jednak kiedy zwracałem wzrok w tym kierunku- niczego ani nikogo już tam nie było. Wydawało się, że ktoś lub coś bawi się moją niepewnością. Z jednej strony wyglądało to jak halucynacja- z drugiej jednak wrażenie było zbyt silne, żeby je zignorować, pozostawiając mnie w ciągłej niepewności, co do tego czy jestem zdrowy psychicznie. Duchy miasta ostrzegały swoim zachowaniem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze  tylko przed czym.
Przyjaźnie nastawieni sprzedawcy, kelnerzy i zwykli mieszkańcy nie zdołali zatrzeć dziwnego wrażenia, że człowiek jest tu istotą nieproszoną. Małe diabełki wygłodniałe cierpienia ofiar od stuleci szalały mącąc  mgły nad kanałami i zagęszczając upocone powietrze na Pl. Św. Marka. Nie mogąc dotknąć żywych wkurzały się jeszcze bardziej.
Spacerując ulicami tego bajkowego miasta dostrzec można było wyraźny cień, rodzaj zagrożenia, zgnilizny, zarazy, rozkładu, śmierci, poniżenia, uwiedzenia i upodlenia. Ten cień psuł wszystkie miłe wrażenia. Podczas jednego z takich spacerów bez określonego celu, zobaczyłem na wystawie maskę doktora od dżumy, która idealnie oddawała swoim wyglądem istotę miasta. Piękna, groźna i przerażająca. Po jej założeniu człowiek przemieniał się w ptaka z ogromnym dziobem i w okularach, istotę z pogranicza życia i śmierci- nie do końca wiadomo czy mającą chronić przed przejściem na drugą stronę i odpędzać demony, czy wręcz przeciwnie- pogłębić przerażenie konającego i uczynić odejście nieszczęśnika jeszcze bardziej dramatycznym. 
Trzeciego dnia po powrocie do kraju poczułem się fatalnie. Na ironię zakrawał fakt, że w środku lata obudziłem się z wysoką gorączką i innymi typowymi objawami grypy. Czułem, że płonie każda komórka mojego ciała, jakby każde mitochondrium było rozpalonym ogniskiem, pełnym żarzących się węgielków.  Silne dreszcze powodowały, że ciało kurczyło się i podskakiwało na łóżku niczym kłuta igłą raz po raz larwa i tak też bolało jakby je ktoś przekuwał na wylot. Miałem wrażenie, że pot zmoczył łóżko, jakby ktoś wylał na nie kilka wiader wody. Zalewały mnie fale zimna i gorąca na przemian.
Kolejny dzień też nie przyniósł ulgi. Ciągle chciało mi się wymiotować a gardło i nos zaczęła zalewać gęsta flegma, trudna do odkrztuszenia, gdyż przywierała i nie chciała spływać, nie dawała się odkrztusić, wypluć ani połknąć. Zacząłem się obawiać, czy podczas krótkich drzemek nie zaleje mi całkowicie krtani, gardła i płuc, uniemożliwiając oddychanie całkowicie i bezpowrotnie. Oddech stał się płytki- co parę minut musiałem się podnosić i nabierać oddechu z całych sił, żeby się nie udusić, bo ciągle brakowało mi powietrza. Wieczorem pojawiły się ciemno-czerwone krosty a świt odsłonił różne odcienie czerni na moim ciele, które obrzmiewały, rozdymały się a następnie pękały. Z ran wypływała wodnista cuchnąca ropa, sączyła się krew i limfa. Rozrywaniu się ciała towarzyszył ból tak intensywny, że co chwilę traciłem przytomność. Każde pęknięcie przynosiło z kolei ulgę i krótki sen. Zacząłem modlić się o śmierć.
Wtedy też sięgnąłem po maskę doktora od dżumy. Położyłem ją na piersi. Gasnąc, resztką przytomności chwytałem ostatnie wrażenia. Kołyszący się pokój, morderczy upał, tłuste i cuchnące powietrze przyklejające się do opuchniętego ciała, rozpływającą się w powietrzu niczym fatamorgana maskę. Dopiero teraz dostrzegłem, że była wykonana z ludzkiej skóry- a dokładniej ze skóry zdjętej z umierającego na dżumę. Gdyby nie bardziej ziemisty odcień to zlałaby się całkowicie z powierzchnią mojego ciała, jakby wyrastała bezpośrednio spomiędzy żeber, dziobem do góry. Niczym obcy/ demon/ piskorz wyłaniający się bezpośrednio  z mojego brzucha.
Świat coraz bardziej się rozpływał, odkształcał i oddalał jednocześnie. Na granicy świadomości tliło się wrażenie, że im bardziej odpływam, tym bardziej nasilają się jęki, zawodzenia, piski i ... chrobotania.

Pierwszy widok jaki ujrzałem po przebudzeniu to kaczy łeb. W nogach mojego łóżka siedziała sobie spokojnie dzika kaczka, wpatrująca się we mnie intensywnie i przechylająca od czasu do czasu dziób to w jedną to w drugą stronę, niczym lekarz diagnozujący stan chorego. Po jej lewicy siedział lew- miniaturka, który najwyraźniej musiał tu być, żeby wypełnić przeznaczenie ale najwyraźniej wbrew swej woli  i zupełnie nie interesował się moim losem. Po prawicy siedział szczur, odprawiający łapkami dziwne magiczne rytuały, gładzący od czasu do czasu pyszczek i skrzeczący po arabsku ni to modlitwy ni to zaklęcia.
Wokół ciała krzątały się moje zwierzaki- trzymiesięczny szczeniaczek, którego tuż przed wyjazdem przydomowiłem i który od początku miał zatroskany wzrok istoty, która wie oraz kotka u kresu życia, która przeniosła się do piwnicy, bo  gardziła szczeniakiem. Te dwa tak różne i skłócone stworzenia najwyraźniej współpracowały. Lizały mi rany a ja wracałem do życia. Szczeniak od czasu do czasu, w przerwach w lizaniu, podbiegał do maski i rozrywał ją metodycznie na coraz mniejsze strzępy.
Wtedy właśnie utwierdziłem się w przekonaniu, które wcześniej kołatało się na granicy mojej świadomości ale nigdy nie zostało zwerbalizowane. Może po prostu cały czas bałem się konsekwencji, jakie by wynikałyby ze świadomości tego faktu i panicznie bałem się nazwać rzecz po imieniu. Tak czy inaczej uświadomiłem sobie już w pełni, że zarówno koty jak i psy są inkarnacjami aniołów, zesłanymi na ziemię, by chronić nas przed nami samymi.