poniedziałek, 29 lipca 2013

Pozory


Kraina była mała, ale w pewien sposób zamożna. Obfitowała w pracowitość ludzi, sielski spokój i gościnność. Obcy, który tam przybył miał problem, żeby wyjechać, bo gospodarze traktowali gościa tak, jakby sam bóg wstąpił w ich progi. Ludzie ciekawi świata częstowali czym chata bogata i słuchali opowieści. Nalewki, ratafie i wiśniowe wino wyciągano wówczas z piwnic, a wędzonki z pieców i strychów, coby tylko przybysz był syty, napity i zadowolony. Zdawało się, że żarty, przekomarzania i opowieści nigdy nie ustaną, aż przychodził ten moment, kiedy znużony do cna podróżny sam czuł potrzebę udania się dalej, pozostawiając za sobą szczególny czas beztroskiej szczęśliwości. Wydawało się, że ludzie żyją tu w błogim bezczasie i że nie dociera do nich nic ze zła tego świata. Dwie wielkie wojny przeszły gdzieś obok, w niezauważony sposób, jakby szatan skradał się po swoje żniwo cichcem, gdzieś indziej, bojąc się, że zobaczą go dobrzy ludzie i będzie musiał zamrzeć, umrzeć lub nawet skamienieć od tego ich spojrzenia.

Rozbitkowie wojen, uciekinierzy z nieszczęśliwych ziem, też tu nigdy nie trafiali. Nie wiedzieć dlaczego. Nieliczni, którzy próbowali poszukać w tym dziwnym miejscu schronienia przed złem, ginęli w bagnach lub błądzili do końca swoich dni w puszczy. Było w tym coś niezrozumiałego. Jakowaś magia chroniła przestrzeń Krainy przed złem, jako i przed jego ofiarami.
Kraina nie posiadała żadnych bogactw naturalnych, nie biegły tu żadne szlaki handlowe, nie miała też żadnych wartości strategicznych. Tętniła życiem poza granicami jakichkolwiek cywilizacji. Wędrowca na ogół ogarniało wrażenie, że znalazł się pośrodku Niczego, Bezczasu, pozbawiony jakichkolwiek sensownych punktów odniesienia. Zawieszony w czasie tracił poczucie upływu miesięcy i lat.
Nie było władzy ani szkoły. Ileż to się natrudzili różni konkwistadorzy, żeby pokonać zaklęte bagna lub tętniącą własnym życiem puszczę! Dzieci spędzały całe dnie na zabawach, a kiedy dorastały, w naturalny sposób uczyły się prostej pracy od swoich rodziców. Z ojca na syna, z matki na córkę.
Nie było też prawa. Kłótnie kończyły się ucztami, śpiewami i zabawą. Sędzią mógł zostać każdy, a i tak nigdy nie podważono żadnego wyroku.
Aż pewnego dnia szatan przestał bać się ludzi i spojrzał na Krainę. Jedyny raz, ale za to długo, przeciągle, z odwagą, złością. I w szczególnie natarczywy sposób, jakby oczekiwał spełnienia jakiegoś proroctwa. Albo tak sobie to tłumaczyli ludzie.
Byli tacy, co utrzymywali, że jakaś sprzeczka braci zakończona morderstwem sprowokowała lawinę zdarzeń, a byli też tacy, którzy początku dopatrywali się w gwałcie, jaki zadał czyjś syn córce kogoś innego, a może i nawet własnej siostrze. Jeszcze inni wspominali coś o chudych latach, nieurodzaju, głodzie, wyczerpaniu i coraz większej nerwowości dnia codziennego.
W czasie krótkim jak uderzenie kamiennej siekiery, rozpętało się piekło zagłady. Ludzie zaczęli dostrzegać między sobą nic nieznaczące dotąd różnice, które stały się stygmatem, znakiem przynależności do świata Innych. A znaczenie miało praktycznie wszystko: kolor oczu, włosy, osada, klan, płeć. Szczególnie płeć.
Ludzie stworzyli prawo silniejszego: słabszy musi wyzionąć ducha wcześniej i wycierpieć z powodu swojej słabości tak długo jak tylko będzie w stanie wytrzymać. A najlepiej dłużej. Inwencja ludzka w tym przypadku nie znała granic ani żadnych hamulców. Od początku rósł dług krzywd, który spłacić można było jedynie cierpieniem i krwią, zaciągając przy tym kolejny, jeszcze większy dług krzywd, cierpienia i krwi. I tak w kółko.
Ofiarami pierwszych tortur i mordów padły głupki wioskowe, proste umysły, które nie były w stanie ogarnąć zmiany, przemyślności zła ani uciec w odpowiednim momencie. Po nich przyszedł czas na naznaczonych fizyczną niemotą. W następnej kolejności ci, których można było w zbiorowej wyobraźni uczynić najbardziej obcymi, a z czasem obcymi na swój sposób: wędrowcy, o ciemnej karnacji skóry, obrzezani, z widocznymi znamionami na ciele, rudzi, łysi, z bielmem na oku lub jakkolwiek odstający od przeciętności. Urządzano im publiczne, długotrwałe  tortury, wydawać by się mogło, że bez końca, lecz zawsze kończące się śmiercią w mękach. W trakcie widowiska ludzie obstawiali zakłady, jak długo wytrzyma ofiara. Spektakle bólu i śmierci trwały czasem całymi tygodniami – kiedy zaś zbrakło obcych, przygłupów i naznaczonych, których można torturować i bezkarnie zabijać, klany zaczęły wycinać się nawzajem.
A była to wycinka totalna. Pochwyceni nie mieli żadnych szans na ujście z życiem i mogli tylko modlić się bezskutecznie o szybką śmierć, jeśli tylko ostały się w nich resztki wiary. Zresztą pochwycić wrogowi dawali się tylko ci, którzy odurzali się idiotycznymi nadziejami, zbyt słabi, żeby targnąć się na własne życie lub zaskoczeni we śnie, co nie zdołali uciec w niebyt. Mieli oni potem obserwować i doświadczać ludzkiego bestialstwa mieszkańców Krainy, opuszczonej przez boga i przeklętej przez szatana.
Żywi przeklinali życie. Swoje i innych. Wiedzieli, że prędzej czy później dostaną się w sprawne ręce silniejszego od nich oprawcy, więc już teraz brali odwet na żywych ciałach wrogów jako rodzaj zaliczki/zapłaty za swoje cierpienia w przyszłości.
Ciało i kobieta stały się cenne w makabryczny sposób.
Z tych wszystkich nerwów i tkanek oprawcy mogli wydobyć nieskończenie wiele cierpienia. Nawet nie wystarczyło historii i cierpliwości, żeby dotrzeć do głębszych pokładów. Było zatem szarpane, rwane, rozciągane, odcinane, kłute, piłowane, miażdżone, ćwiartowane i poniżane na miliony sposobów. Można było wydobywać z niego całe symfonie bólu, cierpienia i przekleństw. Nadszedł czas bestii, szaleńców i psychopatów, bawiących się słabością innych.
Kobieta zawsze słabsza. Idealna ofiara, bo nigdy nie miała szans w starciu z mężczyznami zahartowanymi ciężką pracą w polu lub puszczy. Miękkie ciała łagodnych kobiet stały się zabawkami dla degeneratów i tchórzy. Nic tak nie drażniło wroga jak niewolenie, tortury, gwałty i poniżanie jego kobiet – atak na najcenniejszą z własności.
Trzeba było zrobić wszystko, żeby nasienie nie znalazło gruntu. Żeby wróg nie miał z kim płodzić potomstwa, które mogłoby dorosnąć i chcieć odpłacić jeszcze okrutniej. Wypalić możliwość odrodzenia w dzieciach i wnukach. Wypełnić ludzi tak wielką rozpaczą, jaką może dać tylko świadomość, że pamięć i historia właśnie się kończą.
Ostatni mieszkaniec Krainy zmarł z powodu ran i wycieńczenia, próbując przedrzeć się przez bagna. Miał na rękach krew wielu ludzi i resztki nadziei, że za bagnami przyjmą go jako ofiarę cudem ocalałą z rzezi.

Czas błyskawicznie pokrył szczątki ludzkie i zgliszcza domów miękkimi dywanami traw i mchów. Ludzie, którzy przybyli tu niedługo później zachwycali się puszczą, leśnymi źródełkami i ruczajami. No i tym rajskim spokojem bez śladu człowieka. 



 wersja polska http://lubimyczytac.pl/ksiazka/249968/21-pokreconych-opowiadan
książka dostępna od lipca 2014

deutsche Übersetzung (Irka)

Schein

wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

wtorek, 23 lipca 2013

Siedlisko

wersja polska w druku
książka dostępna od lipca 2014


Lebensraum (Übersetzung- irka)

wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

sobota, 20 lipca 2013

Symbiont

Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa to pies, który zagląda mi do łóżeczka. Miał na imię Diament, może dlatego, że stanowił wielką wartość dla naszej rodziny, a może dlatego, że oczy mu się świeciły jak para diamentów.
Jak byłem nastolatkiem, dowiedziałem się, że Diament nie odstępował mnie na krok, od momentu kiedy tylko zostałem wniesiony na dwór i w dodatku miał zwyczaj co chwilę zaglądać do kołyski, opierając przednie łapy o brzeg, wywalając wielki, czerwony ozór i wlepiając we mnie błyszczące oczy.
Nie mogę tego pamiętać, ale w dniu kiedy zacząłem raczkować, Diament wpadł pod przejeżdżający obok domu samochód i zginął na miejscu. Moje wspomnienia psiego pyska z wczesnego dzieciństwa połączyły się z imieniem i legendą zwierzęcia po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy zginął drugi pies – Rex. Ten zaś był wówczas moim najlepszym przyjacielem, z którym urządzałem sobie gonitwy w lesie i polowania na żaby oraz polne myszy. Latem wylegiwaliśmy się, zanurzeni w wysokiej trawie, zbożach lub kopach siana, bawiąc się źdźbłami i obserwując beztroskie pasikoniki, a zimą rąbaliśmy przeręble w pobliskich rzeczkach i jeziorkach. Wtedy lata były naprawdę upalne, a zimy srogie, z metrowymi zaspami i siarczystym mrozem.
Rex na co dzień był niewolnikiem i strażnikiem podwórka, przykutym do budy na grubym stalowym łańcuchu, takim jak przywiązywało się krowy na pastwiskach, przykręconym dodatkowo do szpili wmurowanej głęboko w ziemię. Stawał się królem, kiedy wciskałem mu się do budy, znajdując schronienie przed upałem bądź mrozem, czochrałem i drapałem go po brzuchu i za uszami, no i wreszcie, kiedy grasowałem z nim po okolicy, płosząc wróble i kawki. Do dziś jednak najbardziej wspominam dzień, kiedy cały żywy inwentarz obżarł się wiśniami pozostałymi po fermentacji wina. Gęsi i kury chodziły zygzakiem bez celu i sensu w różnych kierunkach, świnie urządziły sobie imprezę na środku podwórza i nie wróciły do chlewu na noc, a Rex tak się upił, że leżał na miejscu zbrodni i wymiotował przez kilka dni.
Moje dzieciństwo skończyło się, kiedy Rex spuścił się z łańcucha i wpadł pod kopyta uciekającego konia, próbując spełnić swój obowiązek strażnika i za wszelką cenę powstrzymać biegnące na oślep zwierzę. Kopnięcie w brzuch spowodowało, że umierał przez kolejne kilka dni i nikt nie potrafił mu pomóc. Wszyscy mieli nadzieję, że się z tego wyliże, tak jak wcześniej z zatrucia alkoholowego, ale nie było najmniejszych szans. Przyszło mi obserwować to powolne konanie z okna domu.
Zupełnie nie pamiętam kolejnego stróża zagrody. Wiem tylko, że był nad wyraz agresywny, jakby chciał wypędzić z domu albo co najmniej pożywić się mną.
Więc wyjechałem.
Przez długie lata sam byłem niczym kundel włóczący się po nie swoich miejscach oraz sypiający w przypadkowych łóżkach.
Przed emeryturą odłożyłem na skromne mieszkanie komunalne. To był istny cud, zważywszy na fakt, że nigdy nie udało mi się zdobyć porządnego formalnego wykształcenia ani też w konsekwencji – porządnej pracy. Mieszkanie, które z trudem dałem radę pokątnie kupić albo raczej załatwić prawo do jego użytkowania, było kompletną ruiną. Nie chodziło mi jednak o własność czy o jakąś perwersyjną radość posiadania, tylko o święty spokój i osobność do końca życia.
Kiedy lokator wziął kasę za „odsprzedanie” i podpisał ze mną umowę, która nie miała tak naprawdę żadnej mocy prawnej, mogłem odetchnąć wreszcie z ulgą, bo wiedziałem, że on już tu nie wróci. Miał honor biedaka, nieuzależnionego od alkoholu czy wąchania kleju, czego nie można było powiedzieć o większości mieszkańców tej dzielnicy, wystających całymi dniami, hordami w bramie, wyciągających pieniądze od przechodniów, nieustających w wieczystym czekaniu na kolejnego jelenia. Zamykając za nim drzwi, zauważyłem leżącą na szarym betonie przed wejściem kudłatą, czarną kulkę z czarnym noskiem i świecącymi oczkami. Tak właśnie patrzy na seniora/emeryta przeznaczenie. Żeby dom mógł być... żeby stał się prawdziwym domem, brakowało właśnie tylko psa. Zgarnąłem kępkę kłaków z betonu, cmoknąłem w nos i wziąłem na ręce, a następnie przeniosłem do starego nowego mieszkania. Z czasem urządziłem wszystko tak, żeby psiakowi było wygodnie, żeby mógł je traktować jak wielką psią budę.
Pierwszy wspólny spacer był dość traumatyczny. Wybraliśmy się nad rzekę, kiedy woda wzbierała. Za parę godzin miała wylać i utopić mieszkanie, wyganiając mnie i psiaka na pewien czas na koczowisko na działki. Nieporadny szczeniak eksplorował kępki trawy oblane wodą. Z jednej z nich zsunął się wprost w wir, który zaczął wypychać psiaka w stronę środka rzeki. Serce podeszło mi do gardła, oblałem się zimnym potem, a mięśnie nagle spięte zaczęły nerwowo drgać. Zastanawiałem się, czy nie rzucić się w tę mętną wodę. Wprawdzie nie potrafię pływać, ale może przy brzegu nie jest aż tak głęboko. Może udałoby mi się go chwycić, trzymając jedną ręką tej nędznej kępki trawy... Nie wyobrażałem sobie, że psiak 1. Mógłby się utopić 2. Z mojego powodu/nieuwagi/niedopilnowania 3. Zanim urósł i poznał życie. Ogarnęło mnie przerażenie, jakbym to ja sam miał za chwilę utonąć w brązowych, pieniących się kłębach mułu. Na szczęście na brzegu zauważyłem kij, który chwyciłem błyskawicznie i którym skierowałem psiaka w stronę brzegu. Parę metrów dalej dopłynął na tyle blisko, że mogłem go już spokojnie wyciągnąć.
Wydaje mi się, że to właśnie zdarzenie stało się początkiem specyficznej symbiozy czy też jakiegoś metafizycznego splątania losów, przyczyn, cierpienia i odkupienia. Właśnie wtedy przypomniałem sobie, jak kiedyś, będąc małym szkrabem, uczyłem się pływać. Wypłynąłem zbyt daleko i zacząłem tonąć. Pewnie musiałem wtedy wyglądać jak ten psiak, próbujący za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni, odganiający od siebie myśl, że za chwilę woda zaleje płuca i odbierze oddech. Porzuciłem wtedy pospiesznie te dziwaczne myśli. Zadowoleni obaj, że wszystko dobrze się skończyło, wróciliśmy do podmakającego mieszkania.
Ta dziwna myśl, czy też podejrzenie, nie umarła jednak. Raczej się przyczaiła w mojej głowie, zaległa gdzieś w podświadomości i tliła się jak niedopałek, co jakiś czas rozbłyskujący większym płomykiem, nie wiedzieć jak ani dlaczego. Wracała jak bumerang nieregularnie, a z każdym następnym powrotem silniejsza.
Jeden z takich najsilniejszych powrotów dziwnych myśli miał miejsce 3–4 lata później, kiedy psiak wszedł w fazę dorastania, burzy i naporu. Pokochał bieganie własnymi ścieżkami i uwielbiał znikać mi z oczu. Podczas jednego z takich spacerów pies nastąpił na szkło z rozbitej butelki po tanim winie i rozciął sobie łapę. Bardzo krwawił. Zastanawiałem się, czy nie wziąć taksówki, ale już widziałem w wyobraźni minę taksówkarza, któremu pchałbym się do samochodu z bryzgającym krwią zwierzęciem. Ściągnąłem koszulę, podarłem ją i otuliłem łapkę tak, żeby nie krwawiła. Wziąłem „młodzieńca” na ręce i poszedłem do miasta w poszukiwaniu weterynarza. Nie wiem skąd znalazłem w sobie tyle siły, żeby nieść te 12 kg żywej wagi przez całe miasto, ale zdaje się, że wtedy był to mój najmniejszy problem. Wróciło to samo przerażenie, które mnie zalało wcześniej, kiedy się topił. Niosła mnie rzeka adrenaliny płynąca w żyłach zamiast krwi. Zarówno wtedy, jak i teraz pies zachowywał stoicki spokój. Patrzył mi z bezgraniczną ufnością w oczy i traktował całą tę sytuację tak, jakbym miał zwyczaj ciągle nosić go na rękach.
Kiedy lekarz szył, zdałem sobie sprawę, że jako nastolatek też sobie rozciąłem dłoń między palcami, mniej więcej w tym samym miejscu co pies. Nawet kształt rozcięcia i głębokość rany były podobne. Ale nadal nie wiedziałem, co to oznacza, no i czy nie dokonuję jakichś absurdalnych nadinterpretacji.
Minęło kolejnych kilka lat, kiedy zaczęła mi puchnąć dłoń. Przeszedłem serię badań, ale lekarze nie byli w stanie z nich wyczytać nic sensownego. Był zresztą środek lata i ten najlepszy personel medyczny albo wyjechał na wakacje, albo był zbyt zajęty, bo musiał przecież obsłużyć również dodatkowych pacjentów. Zauważyłem, że mój pies też ma spuchniętą łapę i kuleje, najwyraźniej nie mogąc się na niej wesprzeć. Wizyta u lekarza ujawniła, że między poduchy wbił się kłosek. Lekarz rozciął skórę między psimi palcami. Pociekła gęsta, żółta flegma. Biedny psiak skręcał się z bólu i mdlał, kiedy zanurzone w ciele szczypce wwiercały się w poszukiwaniu źródła zakażenia.
Wróciliśmy do domu, lecz przez następne parę dni opuchlizna nie ustępowała. Rozciąłem więc szwy, spod których ciągle sączyła się gęsta, wonna ciecz. Udało mi się usunąć resztę kłoska, którą zaszył lekarz. Pies lizał sobie łapę przez następne dni, a moja ręka powoli traciła bolesną opuchliznę.
Od tej pory moje cierpienie i ból psa były z sobą jeszcze bardziej powiązane. Kiedy ja miałem bóle kręgosłupa i nie mogłem zwlec się z łóżka, mojego psa sparaliżowało całkowicie i trzeba go było leczyć w klinice. Moja astma przeszła z czasem na niego. Dla mnie czas się zatrzymał, on stawał się coraz bardziej niedołężny – najpierw ogłuchł, potem stracił wzrok i powonienie. Wreszcie zległ na swoim posłaniu w kącie i nie chce się już w ogóle ruszyć ani jeść, ani pić. Od tygodnia patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Apatyczny i obojętny na wszystko niczym Sfinks.
Nie wiem jak długo to potrwa i przed jakim cierpieniem próbuje mnie ochronić tym razem. Nie wiem od czego to odkupienie, ale obawiam się, że już wkrótce odejdzie do krainy wiecznych łowów, a ja zostanę sam i opuszczony będę musiał dokończyć swoje własne konanie. I nikt mi już w tym nie pomoże, bo nie będzie już tego, który mógłby udźwignąć taki ciężar. Tego, któremu bałem się nadać imię, a który – mam wrażenie, że zawsze był ze mną.

środa, 17 lipca 2013

Przejażdżka

Był duszny, gorący, sierpniowy dzień. Temperatura dochodziła do 40 stopni. Minęło południe a autostopowicz ciągle wałęsał się po stacji benzynowej próbując namówić kogokolwiek na podwiezienie następne kilkaset kilometrów. Nie było sensu stać przy autostradzie z dwu powodów. Jeden to taki, że kiepskiej jakości asfalt się po prostu topił a stanie w jednym miejscu oznaczało powolne tonięcie w gęstej mazi.
Druga przyczyna była jeszcze ciekawsza. Kiedy biedna studencina stanęła pierwszy raz przy autostradzie próbując zatrzymać jakąś okazję, być może z wrodzonego pecha a być może na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, zatrzymała patrol policji. Brzuchaty i wąsaty policjant wysiadł z gnijącego i rozpadającego się Poloneza Caro i pouczył studencinę, roztaczając przed nią nieciekawe wizje mandatu w wysokości połowy stypendium. To była bardzo mało interesująca wizja i spowodowała, że studencina poczłapała niepewnym krokiem w stronę najbliższej stacji benzynowej, zgodnie z twardą sugestią wąsatego brzuchatka, co występował w przechylonej na bakier czapce z wielkim białym lotniskiem.
Jak tylko klekoczący i charkoczący polonez oddalił się, zdesperowana studencina nie mogąca złapać nic od paru godzin, zawróciła i udała się na miejsce ostatniego postoju, żeby dalej próbować szczęścia. Nadzieje nie trwały nazbyt długo i okazały się płonne, bo tenże sam polonez przejeżdżał właśnie w drugą stronę i wąsaty brzuchatek  nie omieszkał dostrzec studenciny, mającej sobie za nic twarde zalecenia przedstawiciela aparatu przymusu bezpośredniego. 
Rozpoczął się pościg. 
Ale nie jak w amerykańskim filmie. Studencina wiedziała, że z pełnym plecakiem nie ucieknie za daleko a wyrzucić wszystkie te skarby w postaci pogiętych aluminiowych turystycznych garnków i ciuchów roboczych i dresów i konserw, to byłaby przecież  strata większa niż największy mandat (chociaż prawdę powiedziawszy studencina będą w hierarchii rodzinnej gdzieś tam zaraz po psie, nie miała doświadczenia w kontaktach z przedstawicielami władzy, więc nie mogła wiedzieć ile naprawdę kosztują mandaty). Oczywiście zawsze pozostawała opcja kamikadze- rzucenie plecaka gdzieś w krzaki, żeby policja nie wywęszyła tak łatwo i cwał na oślep przez pola porośnięte ostami, dziką różą i innym dziadostwem, raniącym do krwi i wbijającym się w tkankę mięśni, rozrywającym skórę; potykając i przewracając się a może jak 'dobrze' pójdzie to łamiąc 'giry i pazury' (bardzo popularny zwrot w Poznaniu- studencina słyszała go regularnie jak matka częstowała nim na powitanie ojca wracającego nad ranem w stanie kompletnego upojenia alkoholowego, najczęściej utytłanego w błocie jak nieboskie stworzenie i pooblewanego jakimiś niezidentyfikowanymi cieczami).
No tak. Przyznajmy- nie były to dobre opcje. Raczej gorsza i jeszcze gorsza. Studencina wybrała więc inne rozwiązanie. Spokojny powrót na stację i oczekiwanie na przyjazd mundurowych, wierząc święcie w moc swoich świeżo nabytych na studiach kompetencji negocjacyjnych. Minęła chwila krótsza, nic można by było przypuszczać i panowie zaparkowali przy dystrybutorze paliwa (pewnie chcieli połączyć przyjemne z pożytecznym). Spokojnie skierowali swoje kroki w stronę wiadomego osobnika, który siedział sobie równie spokojnie na barierkach przy stacji i konsumował jabłko. Już z daleka można było się zorientować, że ten spokój osobnika jest sztywny, wystudiowany, udawany i najwyraźniej źle odgrywany. Całe ciało było raczej napięte jak struna dobrze nastrojonego fortepianu- w tym akurat momencie nastrojonego na jakąś sonatę Belzebuba albo inne szatańskie granie na nerwach.
Zbliżając się do rzeczonego osobnika, jeden z policjantów, czerwony z wściekłości na całej głowie niczym indyk, sięgał lewą ręką po mandatownik a prawą po dlugopis. Dochodząc do celu miał już wszystko w pogotowiu i zaczynał pisać. Drugi policjant- chudy, do niczego niepodobny, towarzyszył brzuchatkowi w tym marszu, w nieco ociężały sposób, powłócząc nogami,  z pewnym rozbawieniem na twarzy. Coś tu nie grało- pyknik był choleryczny a sangwinik... melancholiczno- ironiczny. Czyżby grali w dobrego i złego policjanta ale coś im się poprzestawiało? Czy to tylko gra wyobraźni sfrustrowanego studenta?
Bez żadnych wstępów ani  dyskusji, pyknik międląc pod nosem ciężkie przekleństwa, bynajmniej nieakademickie, zabrał się do metodycznego przepytywania z danych osobowych, przy milczącej asyście kolegi o głupawo- ironicznym uśmiechu zastygłym na twarzy. 
Studencina rozpoczęła długi i żmudny proces negocjacji, jednak wszystkie argumenty odbijały się od policjantów jakby były jakimiś opowieściami z mchu i paproci, a jedyną odpowiedź stanowiły serie pytań o dane osobowe. Kiedy brzuchatek zaczął tracić cierpliwość a studencina zdała sobie sprawę, ze mandat przyjdzie do domu rodzinnego, gdzie matka najpierw dostanie zawału a potem przyszykuje sobie długiego sękatego kija na powitanie syna marnotrawnego, co na mandaty traci ojcowiznę, wtedy to winowajca rzucił się najpierw do rąk przedstawiciela władzy, obśliniając go i zalewając siebie i jego łzami o wielkości grochu a następnie padł do stóp panów policjantów jęcząc i zawodząc na swój los przeklęty, krzywdę, głupotę i nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. Policjanci podnieśli osobnika i jęli go uspokajać, żeby już przestał, że nie zaaplikują mu dla nauczki i rozpamiętywania 24 godziny ścisłego aresztu i że gotowi są mu darować, żeby tylko się już uspokoił i żeby nie trzeba było wzywać pogotowia do człowieka w apopleksji (tak naprawdę chodziło im o to, żeby już przestał wyczyniać te fanaberie i nie robił im siary).
Kiedy odjechali mundurowi a studencina doszła nieco do siebie, rozpoczął się metodyczny obchód stacji benzynowej w poszukiwaniu kierowcy, który mógłby zabrać dodatkowego pasażera z plecakiem. Ludzie stosowali mnóstwo uników, żeby tylko odmówić. Jedni nie mieli miejsca, inni ubezpieczenia, jeszcze inni zaufania, albo pieniędzy (!) albo paliwa, albo ochoty czy przyjemności (niektórzy nie mieli nawet przyjemności porozmawiać, bo traktowali studencinę jak powietrze, nie odpowiadając na pytania, a zapłaciwszy za paliwo  ulatniali się w mgnieniu oka z placu). W końcu zmęczona całym dniem studencina przysiadła na barierce w tym samym miejscu gdzie rozpoczęła się była wcześniej walka o przetrwanie, zastanawiając się coraz bardziej intensywnie co dalej i czy wracać na przełaj do miasta, czy zrobić sobie posłanie z mchu, trawy i liści na pobliskim rżysku i przekimać do następnego dnia, żeby rozpocząć polowanie na kierowcę od nowa skoro świt. Oczywiście zaraz po zjedzeniu puszki sardynek w oleju z chlebomarchewką i załatwieniu potrzeb fizjologicznych w pobliskich krzakach, przez które nie zdecydował się przedzierać w dzikim rajdzie. 
Jego rozmyślania przerwał ryk Porsche wjeżdżającego na stację. Z samochodu wysiadł elegancki mężczyzna, o fantazyjnie przyciętym zaroście, przypominający trochę Rumburaka, wyglądający na dobrze zakonserwowanego pięćdziesięciolatka i.... skinął w stronę studenciny. Ten poczuł się jak Kopciuszek, albo Śpiąca Królewna, po którą przyjechał wymarzony książę, żeby ją zabrać do krainy wiecznej szczęśliwości, gdzie dobrze zorganizowane grupy gastarbaiterów obierają ogórki, zbierają maliny, kopią szparagi i zbierają tony winogron, kosząc przy tym niesamowitą kasę. A więc istnieją jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie, którzy sami (!) bezinteresownie (!) chcą pomóc innym w drodze do raju.
Studencina migiem wpakowała się do Porsche, a Rumburak ruszył z kopyta. Bardzo mu się spieszyło- właściwie to już był mocno spóźniony ale również gotów był (dosłownie) na  wszystko, żeby tylko jak najmniej się spóźnić.... żona wydzwaniała mu cały czas... tak w ogóle to był Polakiem mieszkającym zagranicą, nieco zniemczonym ale ciągle dobrze mówiącym po polsku i chcącym skręcić dobry biznes w starym kraju, zrobił tam niesamowitą karierę, bardzo dużo zarabiał nawet jak na warunki zagraniczne i mieszkał w centrum stolicy, gdzie mieszkania są najdroższe a on miał nawet dom, oprócz tego kupił jeszcze gospodę i zajazd i młyn w Polsce, które chciał przekształcić w hotele, pensjonaty o bardzo intymnym charakterze, żeby mógł przyjeżdżać ze swoimi przyjaciółmi z pracy i zostawać na parę dni na piknik, kulig, narty, ognisko, pieczenie baranów, żeby odpocząć po tej ciężkiej pracy, którą wykonują na co dzień i naprawdę bardzo mu się spieszyło ale koniecznie musiał odwiedzić ciecia w nowo zakupionej gospodzie, żeby ustalić z nim pewne szczegóły o których nikt nie powinien wiedzieć ale studencina może wiedzieć, bo od razu wystarczy spojrzeć na studencinę, żeby wiedzieć że to uczciwy facet i od razu rozumie innych uczciwych facetów, że oni ci faceci nie zawsze mogą być tacy uczciwi bo chcą dać zarobić swoim rodakom przecież ale jak się mają dzielić bogactwem  ze skarbówką, kiedy nie ma żadnego bogactwa tylko długi i kredyty, zaciągnięte na zakup tych polskich hacjend które przecież są do remontu a te kredyty trzeba przecież spłacać  i to on ze swojej ogromnej/skromnej (w zależności od interpretacji) pensji musi spłacać a po spłacaniu już ta pensja nie jest taka ogromna, ale on jest uczciwy i chciałby dać zarobić rodakom ale szuka takich na których mógłby polegać (w sensie przenośnym oczywiście (chichot), chociaż w sensie dosłownym jakby się jakaś fajna znalazła to też przecież musi przetestować jakoś towar do swoich hoteli (rechot).....
Studencinie w tym momencie zaczynało się robić niedobrze. Trudno powiedzieć z jakiego powodu dokładnie. Być może powodem było to, że cudny książę o pięknej fryzurze coraz bardziej przypominał złośliwą karykaturę Rumburaka. Stawał się coraz mniej książęcy a coraz bardziej szatańsko- rumburakowy w obrzydliwy sposób. Ale powodem mogły być  wcale nie rumburakowe pierdoły i pseudofilozofie, tylko zwyczajne nagłe zwroty auta, które szarpało się między 100 a 200 kilometrami na godzinę w porywach do 240. Studencina nigdy by nie przypuszczała, że po polskich dziurawych, krętych i źle oznaczonych drogach można nawet tak szybko jechać. A jednak! Szarpaniu auta, gwałtownym przyspieszaniom i hamowaniom towarzyszyły skręty wszystkich flaków. Studencina cały dzień nie jadła więc nie było czym wymiotować na szczęście, jednak wrażenie tańca okrężnicy z jelitem cienkim, żołądkiem wątrobą i skoki ciśnienia i tak były trudne do wytrzymania.
Być może te mdłości i odruchy wymiotne były powodowane jeszcze krętością górskich dróg. Pokrętna filozofia, pokrętne myślenie, pokrętne drogi, pokręcony charakter.... i skręcające się niczym robaki- jelita Studencina była już na granicy wytrzymałości, a  Rumburak schowany za kierownicą od czasu do czasu rzucał okiem w jej stronę, żeby się przekonać, że jeszcze wytrzyma i że jeszcze można go potorturować. Oczywiście o zatrzymaniu się nie było mowy. Nie może stracić ani minuty, bo za późno przyjedzie do domu i będzie miał problemy, żeby się wytłumaczyć przed nadzwyczaj  (nie wiadomo dlaczego) podejrzliwą żoną, tylko niech się nie waży wymiotować w tym nowiutkim Porsche!  Zaszczuta studencina walczyła z treścią żołądkową, która za wszelką cenę chciała opuścić swoje naturalne środowisko, uciec z żołądka, wyskoczyć, przedrzeć się, uwolnić! uwolnić i pobiec w dal na oślep... całkiem tak jak jej pan rozważał przed paroma jeszcze godzinami na widok policjantów. Studencina nawet bała się myśleć z czego ta treść żołądkowa, bo przecież nie z jedzenia, a jak tylko zaczynało się myślenie o tym co to może być to równocześnie zaczynały się jeszcze bardziej nasilać i tak silne torsje.
Biznes z cieciem został załatwiony migiem. W zasadzie to było 7 minut rozmowy albo raczej rozliczania z tego czy cieciowi udało się załatwić jakieś panienki do hotelu. Te 7 minut nie wystarczyło, żeby studencina doszła do siebie i znowu zaczęły się drogowe szaleństwa połączone z próbami uwolnienia treści żołądkowej. Po drodze Rumburak zabrał dwie chichrające się ciągle i paplające nastki, które nie omieszkał intensywnie wypytać o chęć pracy dla międzynarodowej sieci hoteli, oferującej im ogromne możliwości rozwoju intelektualnego i językowego, bo musiałyby pracować z samymi gośćmi zagranicznymi. Kiedy już obydwie strony porozumiały się co do charakteru pracy i pakietu usług jakie będzie potrzebowała  ta zagraniczna 'klijentela',  nastolatki grzecznie odmówiły, bo wybierają się na studia, natomiast zaoferowały z ochotą pomoc swojej koleżanki, która była znana w całej okolicy, że takiej pracy się nie boi a nawet chętnie za darmo by oferowała niezbędne usługi.
Studencina zaczęła czuć lekki paraliż lewej strony ciała i  zaczęła się w tym momencie modlić o przetrwanie. Kątem oka widziała badawcze spojrzenia rzucane od czasu do czasu przez Rumburaka w trakcie tej nadzwyczaj miłej konwersacji ale wyglądało na to, że kierowca oceniał bardzo wysoko możliwości przetrwania swojego pasażera, albo być może chciał zobaczyć co się stanie jak pasażer nie wytrzyma- czy zwymiotuje na tę piękną skórzaną tapicerkę, czy się zamęczy. A jeżeli się zamęczy to jak będzie taka śmierć z zamęczenia wyglądała. Wszytko wskazywało na to, że Rumburak bardzo dobrze się bawi obserwując cierpienia swojej ofiary. 
Auto zatrzymało się na chwilę z piskiem opon i  nastki wysiadły, podśmiechując się ze swojej puszczalskiej koleżanki. Samochód błyskawicznie przekroczył 200 i minął policjanta, który nie zdążył wybiec zza drzew na pobocze z lizakiem w ręku. Zobaczyliśmy jak podnosi rękę do góry w tej samej chwili, gdy go mijaliśmy. Wyglądało to dość groteskowo- ruchy policjanta wydawały się jakieś spowolnione. Jak na filmie. 
Byli w połowie drogi ale z drugiej strony na autostradzie, więc powinno być lepiej. Treść żołądkowa przestała się szarpać niczym wróbel w klatce obijający się o ścianki. Paraliż nie ustępował. Atak przyszedł z innej strony- pasażer poczuł narastające parcie na pęcherz. Paraliż ścisnął bardziej,  przechodząc z czasem w bardzo bolesny, coraz bardziej bolesny skurcz. Mówienie stało się niemożliwe. Rumburak ciągle lustrował granice ludzkiej wytrzymałości. Cóż- najwięksi eksperymentatorzy lubią  wiedzieć jak  zachowują się organizmy żywe poddane presji psychicznej bądź fizycznej. Jak daleko sięga ich wytrzymałość? Co się dzieje po przekroczeniu progu wytrzymałości? Jak wygląda konanie, śmierć, reakcja na różne rodzaje bólu, tortury? Co się stanie jak odetniemy głowę? Jak długo organizm będzie dawał oznaki życia? Czy można przeszczepić całe kończyny? Niestety to mogli odkryć tylko  ci naprawdę najwięksi eksperymentatorzy, którzy dzięki swojej bezcennej wiedzy byli w stanie potem nawet uniknąć tych absurdalnych oskarżeń o zbrodnie wojenne. Żeby się dowiedzieć tego, co oni wiedzieli Rumburak musiałby przekroczyć granicę, której nie chciał przekroczyć. A zresztą ta wiedza, płynąca z obserwacji siedzącego obok studenciaka, była dla niego źródłem wystarczającej satysfakcji. Taki studenciak to doskonały przedmiot eksperymentu. Żeby zabić albo coś amputować i przeszczepić- trzeba by było się pobrudzić. Kosztowałoby zbyt wiele wysiłku samo zacieranie śladów. Ktoś mógłby go szukać. A tak wystarczy że widać jak mocuje się ze samym sobą i jakież to słodkie będzie jak przegra przegra tę nierówną walkę. A przegra na pewno- nawet jeśli wygra to przegra. Bo jak wygra, tzn. wytrzyma, to wygra tylko ze samym sobą, ale przegra za to z eksperymentatorem, bo tak czy inaczej dostarczył mu już przecież przedniej rozrywki, graniczącej z uczuciem mistycznym, tak trudnym do osiągnięcia.A jak puści to przegra sromotnie i z kretesem- będzie można go połajać, wyrzucić z samochodu, oskarżyć, kazać zapłacić albo i w inny sposób wykorzystać tę sytuację.
Kiedy dojechali na miejsce a student wytoczył się, przytrzymując pojazdu, Rumburak wyszedł i wyciągnął z bagażnika plecak. Położył go delikatnie na poboczu jezdni i podszedł z szerokim przyjacielskim uśmiechem do swojego pasażera. Nieco jowialnie, ściskając i potrząsając jego dłonią, niby mimochodem zwrócił się do niego z pytaniem czy to on nie chciałby zostać szefem remontowanego hotelu, z którego cieciem rozmawiali. Jednocześnie dobrze byłoby zastanowić się nad jakimiś koleżankami z akademika, które chciałyby tam popracować, czy to sezonowo czy na stałe. Taki inteligentny chłopak na pewno ma wiele koleżanek. Trzeba tylko porozmawiać. Zostawi swoją wizytówkę. Student przyklęknął i oparł dłonie na ziemi. W jednej chwili trysnęły z niego płyny ciała. Gorzkie, słone, słodkie i kwaśne. Żółte, zielone, brązowe, i bezbarwne. O przeróżnej konsystencji. Jakby ktoś nagle szybkim gwałtownym ruchem wycisnął człowieka-cytrynę.
Samochód ruszył z piskiem opon. Rumburak nie mógł patrzeć na takie obrzydliwości. On przedstawiciel wyższej kultury- nie mógł sobie pozwolić na coś takiego. Jak mógłby wrócić do swojego sterylnego świata? W świecie zachodnim nie ma takich rytuałów oczyszczenia, które pozwoliłyby mu oczyścić się do końca.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Kot Aleksandra

Naprzeciwko mojego biurka znajdowały się przeszklone drzwi. Zobaczyłem tuż za nimi mojego domowego (!) kota. Siedział nieruchomo, łypiąc na mnie oczami, w których było zrozumienie nieskończoności wszechświata, małych ludzkich podłości i kompletnie chaotycznej nieprzewidywalnej przypadkowości cierpienia. Chłodne, puste oczy kota były niczym lustro, w którym odbijałem się z całą tą moją niepewnością, konformizmem, psim ułożeniem  i zniewoleniem. 
Refleks na szybie drzwi, i kot znikł tak szybko jak się wcześniej był pojawił - w ułamku sekundy. Jednocześnie przez ten właśnie ułamek sekundy można było dostrzec w samym centrum na szybie oko Horusa i kolejny ułamek sekundy później pod sufitem obłoczek jakiejś błękitnej mgiełki, powoli rozpływający się pod powierzchnią całego niemalże sufitu zimnego  korytarza biurowca.
Spojrzenie kota przebiło mnie na wylot niczym metalowa szpila. Uświadomiłem sobie kim albo raczej czym naprawdę jestem. 
Co do swojej pozycji w biurze nie miałem żadnych wątpliwości już wcześniej, ale kot ją wyeksponował. Spowodował, że stała się 'znacząca', nazywalna, bardziej rzeczywista i że nie dało się już tego faktu zagrzebać w pracoholizmie. Pustka kocich oczu przez moment spoglądała we mnie a ja spoglądałem w tę otchłań,  doświadczając w tym samym momencie zmultiplikowanej, zapętlonej pustki nad pustkami.
Moja pozycja w biurze była ... dwuznaczna albo lepiej byłoby powiedzieć wieloznaczna. Personel pomocniczy był dumny, że traktuję ich jak równych sobie i wiedzieli dobrze, że o nikim nigdy nawet nie pomyślałem źle. Ceniłem bardzo ich pracę, bo bez nich byśmy utopili się we własnych odchodach i śmieciach. Bardzo też podziwiałem ich zaangażowanie i poświęcenie. Szczególnie to ostatnie w dzisiejszych czasach trudno było uzyskać od kogokolwiek. 
Współpracownicy podziwiali mnie jeszcze bardziej i zastanawiali się, jak jestem w stanie pogodzić z sobą tak wiele funkcji i robić efektywnie tak wiele rzeczy. Wiedzieli też, że od tego na ile ja sam będę mocny w naszej korporacji i ceniony przez przełożonych, na tyle ich pozycja również będzie się stabilizować. Dyrektor oddziału, który był najwyżej w dostępnej mi hierarchii, zapraszał mnie często na obiad i zawsze miał dla mnie czas, bo dobrze wiedział kim jestem i co udało mi się osiągnąć. Podczas tych obiadów żelaznym punktem programu było wielogodzinne oglądanie wielopoziomowego ogrodu bonzai i rozwodzenie się nad historią każdej roślinki, wystawianej na podziw przybyłych gości. Nad każdym niemalże cięciem i drutowaniem, nawożeniem, podlewaniem, kształtowaniem i umiarkowanym wzrostem. Na początku byłem pod wrażeniem, z czasem jednak stało się to czymś w rodzaju bezwstydnego rytuału, nieco obleśnego, a na pewno żenującego- coś jak publiczna lustracja narządów płciowych gospodyni domu.
Cieszyłem się jednak jego uznaniem- należało więc brać udział w tych zboczonych rytuałach, przed wyjściem przyklejać sobie uśmiech i grzecznie przemieniać w dziecięcego perwersyjnego podglądacza, udając niezdrowe zainteresowanie nagozalążkowością, workami wodnymi, korzeniem i rozmnażaniem. 
Hierarchia  w firmie była tak rozbudowana, że między mną a szefem oddziału znajdował się cały szereg (albo raczej pion) mniejszych i większych, na ogół nieszkodliwych dla mnie führerków, z wyjątkiem jednego szczególnie groźnego, którego mógłbym porównać tylko do uwiązanego w moim gabinecie niedźwiedzia. Wchodząc do biura- nigdy nie masz pewności, czy łańcuch wytrzyma, i czy bestia nie powali cię jednym machnięciem łapy, robiąc z twojego ciała krwawą miazgę rozgniecioną na biurku, wymieszaną z papierami i rozbryzganą na całej powierzchni pomieszczenia- ścianach, suficie, lampach, podłodze, oknie, szklanych drzwiach. Często wchodząc wyobrażałem sobie takiego misia o bezmyślnych oczkach, dla którego życie kogoś innego stanowi nic nie znaczący incydent. Jak życie natrętnej osy, która przeszkadza w zażeraniu się miodem czy konfiturami- nie dość że nie możesz wygrzebać słodkości ze słoika czy plastra to jeszcze takie małe wredne lata koło ciebie i cię wkurza w nieprzyzwoity sposób swoimi staraniami.
Ten miś o bezmyślnych ślepkach był gdzieś tam w hierarchii wyżej, nie bezpośrednio nade mną ale nie przepuścił okazji, żeby się do mnie nie przypiąć jak kleszcz, zawsze kiedy tylko taka okazja się nadarzyła.  Tępe, przymglone nienawiścią oczka, osadzone w twarzy jełopa, rozbłyskiwały kiedy pojawiał się tylko pomysł upokorzenia. A pomysłów takich miał wiele i ciągle pojawiały się nowe: a to wysłał maila i udawał, że nie dostał odpowiedzi, co kończyło się ostrą, publiczną reprymendą, a to umówił się na spotkanie i nie przyszedł, wmawiając mi, że to ja pomyliłem godziny, co kończyło się kolejną ostrą publiczną reprymendą, a to nie odbierał telefonów ani maili  a potem miał pretensje, że za późno go powiadomiłem, co kończyło się zwykle jeszcze większą ostrą i publiczną reprymendą, a to  w dyskusji publicznej nie odpowiadał w ogóle na moje pytania czy propozycje, jakbym był powietrzem, albo jakby mnie tam w ogóle nie było, albo jakby mnie nie słyszał. Śliski jak piskorz, potrafił tak budować sytuacje, że nikt nigdy nie wiedział czy to on wykorzystuje stanowisko, czy to ja jestem kompletnym idiotą w relacjach z nim. Nigdy nie było świadków ani nic co można by przedstawić na piśmie jako dowód. 
Wcześniej dziwiłem się, jak ten gość mógł zrobić doktorat z psychologii i zająć taką wysoką pozycję w firmie. Później zrozumiałem, że w takim kraju jak nasz, gdzie dopiero co skończyła się wojna, gdzie były masowe groby wypełnione zamęczonymi w torturach, na psychologię szli przede wszystkim psychopaci, żeby mogli dalej znęcać się nad innymi ofiarami, w nieco bardziej perfidny sposób. Z czasem nabrałem też pewności, że gdzieś potajemnie musi prowadzić własny gabinet 'terapeutyczny', z którego ludzie wychodzą większymi wrakami psychicznymi niż byli przed 'terapią'.
Zawsze gdy go mijałem, widziałem w tych ślepiach zimną nienawiść w czystej postaci. Obserwowałem z jakim trudem, w  zasadzie resztkami woli, powstrzymuje się, żeby się na mnie nie rzucić i nie przegryźć mi tchawicy. Było całkiem realne, że pewnego dnia nie uda mu się zapanować nad emocjami i już nie wyjdę z biura żywy.
Podejrzewałem że jego nienawiść jest typowa dla lenia, który z definicji nienawidzi się zmęczyć i wszystkich tych, dla których zmęczenie pracą jest stanem naturalnym. Stanowiłem dla niego niewygodny dowód na to, jak dużo można zrobić w życiu, co samo w sobie było już niebezpieczne. Ktoś kiedyś może przyjść i zapytać go co osiągnął oprócz doktoratu z psychologii.
Pewnie sobie zadajecie pytanie dlaczego nie można było rozwiązać inaczej tej sytuacji. Firma dobrze płaciła. W sytuacji, kiedy po ulicy kręciły się od czasu do czasu jakieś bandy degeneratów-byłych żołnierzy i partyzantów, które często zaciukały przypadkowego człowieka, albo psa- z powodu chwilowego braku człowieka na podorędziu, to było jedno z niewielu bezpiecznych miejsc, na dodatek dobrze pilnowane przez oddziały milicji. Często też dochodziło do potyczek między naszą ochroną a maruderami. Firma, dzięki współpracy z UE, sprzedawała przede wszystkim bezpieczeństwo i prestiż, a każdy pracownik mógł korzystać z darmowego dostępu do tych rzadkich dóbr, w zasadzie w nieograniczonej ilości.
Mnie z kolei nie można było wyrzucić i to nie ze względu na dobre relacje z szefem wszystkich szefów, tylko dlatego, że byłem dobry w tym co robię. Do tego byłem pracoholikiem. To budziło oczywiście tylko jeszcze większą złość misia zwierzoczłekoupiora, ale zdawał sobie on doskonale sprawę z tego, że jesteśmy skazani na wieczny pat. No może nie aż tak wieczny- powiedzmy dopóki będzie trwała firma, albo dopóki któryś z nas nie umrze, albo dopóki on jest w stanie się powstrzymywać przed zagryzieniem mnie. Dopóty właśnie będę trwał w środku pustki, oświecony i bezsilny, w sąsiedztwie wszystkowiedzącego kota, bezmyślnego misia, z nieuchronną perspektywą regularnego praktykowania ogrodowych perwersji aż do granic obrzydliwości.

wtorek, 9 lipca 2013

Geografia subiektywna

Geografia subiektywna

wersja polska w druku


deutsche Übersetzung (irka)

Subjektive Erdkunde
 
wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Znaki

Znaki


wersja polska w druku

deutsche Übersetzung (irka)

 Zeichen

wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Przebudzenie

Przebudzenie

wersja polska w druku

deutsche Übersetzung (irka)

Erwachen

wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.