środa, 29 lipca 2020

Nominat

Miałem sporo szczęścia. Wszedłem do budynku i w tym momencie na tablicy pokazał się mój numerek. Mogłem natychmiast wejść do pokoju, żeby zamówić i odebrać jednocześnie dokument. Gdzieś głęboko we mnie tkwił irracjonalny lęk przed urzędami i urzędnikami, pochodzący jeszcze z czasów PRLu, kiedy każde biuro i jakakolwiek władza były elementem systemu opresji.  Obawiałem się chyba, że ten powrót do dawnych czasów, kiedy urzędnik mógł wyrzucić za drzwi z powodu błahostki, jest całkiem możliwy. I choć było to już kilkadziesiąt lat temu, dla mnie działo się cały czas
Po wejściu zastał mnie dobrze znany widok. Dwóch urzędników siedziało na swoich miejscach i obsługiwało jednocześnie 2 stanowiska. Miejsce obok mnie było akurat nie wiedzieć czemu wolne, więc byłem chwilowo jedynym petentem. Urzędnik wziął do rąk moje wnioski (dla całej rodziny) i poprosił o dowód. Zapytałem o który, bo nie wiedziałem, który wniosek akurat ma w ręku. Jednocześnie w tym samym momencie położyłem przed nim wszystkie. "Jak to który?"- odparł zimnym, nerwowym, podniesionym głosem.  W tym momencie zauważył położone przed nim dokumenty i wrzasnął "A dlaczego posługuje się Pan nie swoim dowodem osobistym? To przestępstwo!" Po czym wziął do ręki mój dowód sprawdzając dane i zapytał już innym tonem- miłego, grzecznego urzędnika, służącego obywatelom o jakąś mniej istotną informację.
Zatkało mnie. W jednej chwili poczułem się właśnie jak w PRLu kiedy wydzierali się na mnie rurzędnicy, traktowali jak śmiecia a krawężnik był bobiem. Z trudem wykrztusiłem z siebie odpowiedź i zacząłem myśleć, co mam o tym mysleć.
Z takim bezczelnym zachwowaniem nie spotkałem się już od wielu lat nawet w najbardziej zepsutych instytucjach jak urząd skarbowy albo ZUS.
Urzędnik spokojnie wpisywał coś do komputera, jakby nigdy nic.
"Jeżeli to przestępstwo to powinien Pan zadzwonić na Policję" odparłem, powoli wracając do przytomności, kiedy zaczął ze mnie po trochu spływać PRLowski lęk chłopa pańszczyźnianego.
"Trzeba zadzwonić" odparł urzędnik tonem bardziej zbliżonym do groźby, nie przerywając swoich czynności.
"Więc niech Pan zadzwoni"- teraz już byłem pewny, że gada głupoty i że nie przeniosłem się jednak w czasie do chamskiego, ordynarnego PRLu.
"Trzeba zadzwonić"- powtórzył urzędnik, nadal nie przerywając pracy.

Przygotowywanie dokumentu jeszcze trawało kilkadziesiąt sekund.

W tym czasie zastanawiałem się, co zrobić albo powiedzieć.

Mogłem wdać się w dywagacje na temat roli urzędnika państwowego, ale jakiś czas temu służba cywilna została rozmontowana dokumentnie i nie można się było juz odwoływać do żadnej etyki pracy urzędniczej. Porażka.

Mogłem nic nie mówić i przełknąć traktowanie jak śmiecia. Porażka.

Mogłem też mu rozbić ten głupi krzesłem, na którym siedziałem, albo przynajmniej sprawić trwałe uszkodzenia. Miałem na to straszną ochotę. Jestem silny i szybki, więc nie byłoby z tym problemu. Gorzej z konsekwencjami- zatrzymanie, tłumaczenie się.  Ulżyło by mi, on by dostał na co zasłużył, ale ja bym poniósł jakieś tam konsekwencje. Choćby i niewielkie bo jestem psychiczny i mam na to papier, ale jednak. Satysfakcja ale i porażka.

Urzędnik podał mi komplet dokumentów.

Wyszedłem trzaskając drzwiami. Ani be, ani me, ani kukuryku. Jak z obory. Szybkim, energicznym krokiem opuściłem lokal i budynek, myśląc o tym, jakiej wścieklizny właśnie dostał ludzki pan żywcem wyciągnięty z PRLu.



środa, 15 lipca 2020

Inspirowane znajomością ze snu

Cały czas szukałem sensu, nie wiedząc o tym, że to najważniejsza aktywność. Że w kategoriach ostatecznych tylko szukanie sensu ma sens. Na początku, wypełniony radością beztroskiego koziołka, chłonąłem świat. Zbyt bezmyślny, bo pijany radością życia, czerpaną z czystego źródła, tarzałem się w smakach, zapachach, dźwiękach, obrazach. Zbyt bezmyślny, żeby pojąć.

Gdy trzeba było budować pozycję, też jeszcze nie byłem w stanie dostrzec istotnego, ukrytego przed niecierpliwymi, pod powierzchnią plewy i blichtru. Może nie byłem dość bystry, przenikliwy a może po prostu zbyt zajęty sobą i skoncentrowany na drobiazgach. Okruszkach niezbędnych by wieść mniej lub bardziej dostatnie życie. Im bardziej się na tych drobinach koncentrujesz, tym bardziej komfortowe życie wiedziesz. Ale umyka ci istota. Jesteś nażarty ale bezmyślny. Coś za coś.

Dopiero na starość zdałem sobie sprawę w co gram i z kim. A właściwie to w chwili umierania. Zresztą chwila jest tu swego rodzaju eufemizmem, bo ten czas właściwie rozciągał się paradoksalnie na tygodnie, miesiące, lata. A jakby dobrze policzyć, to przebłyski umierania pojawiały się nieregularnie prawie przez całe życie. Zawsze, kiedy spotykałem się z agresją, niesprawiedliwością czy bezinteresowną zawiścią. Można więc przyjąć, że w pewnien metafizyczny sposób umieramy/ lub jesteśmy zabijani przez całe życie. A nasi prywatni zbrodniarze pozostają bezkarni.

Teraz, kiedy pozbierałem te inne drobiny, mogłem wreszcie złożyć całość. Tą iskierką, która wywołała biograficzne poruszenie było zdjęcie kobiety, które pierwszy raz zobaczyłem we śnie. Na starej fografii z lat 70. ubiegłego wieku, z ząbkowanymi brzegami, widziałem twarz i ramiona starszej pani, o okragłej buzi, otoczonej blondlokami, uśmiechającej się szeroko, z niebieskimi oczami, z których wyzierał chłód nieskończonej odchłani, bezdennej pustki, urazy, resentymentu.  Wtedy jeszcze nie kojarzyłem tak dobrze. Dopiero kiedy obraz się pojawiał częściej- najpierw nieregularnie, jakby przypadkowo, potem z dokładnością szwajcarskiego zegarka, budząć mnie o północy, aż do natrętnych objawień nawet na jawie i w malignie- zdałem sobie sprawę, że jednak znam tę kobietę. Że kiedyś ją spotkałem na jakichś zajęciach z seniorami. Przypominało mi się początkowe rozżalenie i opór, który po fajerwerkach głupoty prostactwa fałszywych przyjaciół, zmienił się niespodziewanie w zrozumienie, współczucie, wybaczenie, czułość i komunię dusz.

Musiało znowu upłynąć trochę wody, żebym pojął, że za tą realną/ nie-realną kobietą, która zmarła jakiś czas temu a teraz tak ostentacyjnie domaga się atencji, stoi coś więcej. Zawoalowane zaproszenie w zaświaty.

I wtedy ustały natręctwa. Jak ręką odjął. A ja zrozumiałem, ze te wszystkie cięgi były po to, żeby utracić trzymające mnie świata doczesnego więzi. Umieramy, kiedy nie możemy się pogodzić, kiedy nie wyrażamy zgody, kiedy mamy dość. To właściwe odejście ma miejsce, kiedy już wiemy, że nic tu po nas, w krainie opanowanej przez łotrów, w której najbliżsi będą musieli stanąć do boju bez wsparcia, bo abdykowaliśmy. Trzeba tylko bardziej nie pragnąć niż pragnąć. Niektórzy nazywają to obojętnością a inni nirwaną. Ja- odpuszczeniem.

niedziela, 5 lipca 2020

Niewyobrażalnie realne

Właściwie to nic się nie stało.

Po 5 godzinach sprawdzania pracy, gdzieś około 2.30 poddałem się ostatecznie. Praca nie nadawała się do poprawy. Od czasu do czasu dostawałem takie, które wyglądały dziwnie i szokująco, łamiące wszelkie standardy naukowości i lekceważące reguły języka polskiego. Ta jednak była szczególna.  Przysłana po raz 4. Zmieniona tylko tam, gdzie sam wcześniej zmieniłem, z potworami wygrzebującymi się z każdej strony, prawie z każdego zdania. Czasem przez kilka minut starałem się dociec, co autor miał na myśli, żeby zaproponować zmianę wyrazu, zdania, akapitu. Czegokolwiek. 5 godzin bólu, przeszywającego do głębi na widok gwałtu dokonywanego na języku, takiego bólu jak czytasz 'błont' albo 'muj". Jak nożem w mózg przez serce.
Kiedy już zdecydowałem o kapitulacji i wysłałem maila, potwierdzającego autorowi po raz kolejny, że praca się do niczego nie nadaje. Z ciężkim sercem zgwałconą wrażliwością poszedłem spać.
Następnego dnia dostałem życzliwy telefon od osoby trzeciej, aczkolwiek z kręgu tych dobrze zorientowanych i bliskich kręgu władzy, która poprosiła, żebym ... może... przekazał pracę komuś innemu.
Nie ma co dywagować. Dobrze się dzieje. Student, co nie jest w stanie samodzielnie sklecić zdania po polsku i nie wiadomo jakim cudem napisał maturę z języka ojczystego, może zostać przejęty przez kolegę straceńca, który chce się poświęcić. Super! Jest dobrze.

Szybko odezwały się jednak wyrzuty sumienia. Dlaczego kolega ma cierpieć? Skoro student przez kilka semestrów nie był w stanie napisać pracy dyplomowej po polsku to i u niego przecież w ciągu miesiąca nie napisze. A najwyraźniej nie wie on w ogóle, na czym polega język polski, jakimi regułami się rządzi. Pal licho błędy merytoryczne, mylenie Ameryk czy przekręcanie nazwisk najsłynniejszych filozofów ale języka nie da się nauczyć w ciągu kilku dni jak ktoś się nie nauczył przez 20 lat.....
Przesłałem kopię pracy koledze, żeby zobaczył skalę problemu, z czym przyjdzie się mierzyć, bo może nie zdaje sobie sprawy. Może po prostu żal mu sympatycznego studenta, albo ta obrona musi dojść do skutku ze względów... powiedzmy oględnie pozamerytorycznych... Nic nie powiedział.  Może sam został przymuszony, bo bardziej miły i koncyliacyjny...

Wprawdzie nasza dyscyplina została przez prześmiewców zaliczona do nauk równoległych, które dalekie są od światowych standardów uprawiania "prawdziwej" nauki, ale nawet przy obniżeniu maksymalnym standardów i wielkim przymrużaniu oczu, nie można puścić czegoś, co łamie reguły języka polskiego....
Istnieje jeszcze jedna ewentualność. Oto mój kolega będzie siedział teraz całymi dniami i zmieniał zdanie po zdaniu, tak, żeby to jakoś wyglądało. Kiedyś rozmawiałem o tym z innymi i oczywiście takich rzeczy nie powinno się robić, bo ani to samodzielna praca studenta, ani nasz obowiązek ani żadne wychowanie dla młodego, promowanego człowieka.
No dobrze- istnieje jeszcze jedna ewentualność. Student po zmianie promotora jednak ugnie się i nagle dostanie oświecenia oraz napisze (albo da do napisania) stosunkowo dobrą pracę, która może być poddana obronie. Mało prawdopodobne ale jakoś tam realne. Mało prawdopodobne, bo chyba nie po to uciekał ode mnie, żeby teraz zrobić coś, czego nie zrobił przez 2 lata... ale teoretycznie jest taka możliwość. Mało realna realność, jednak potencjalna.
Mimo wszystko teoretycznie istnieje jeszcze jedna możliwość- nowy promotor i dobrany poźniej przez niego recenzent to będą jakieś kompletne porażki intelektualne, których koślawe zdania nie będą w ogóle razić, bo ich własne standardy naukowe są dość niskie. Tej możliwości nie brałem w ogóle pod uwagę, gdyż znając publikacje kolegi, mogłem przypuszczać, że zna reguły języka i nie dopuści do obrony kompletnej żenady, której będzie się musiał wstydzić cały instytut. No i dobierze też raczej właściwego recenzenta, który dziadostwu nie przepuści, bo sam jest porządnym gościem. 
Wszystko to skłaniało do jednego podstawowego wniosku- student się nie obroni w tym rozdaniu a również istnieją duże szanse, że nie obroni się w ogóle.
No chyba, że te 2 lata po absolutorium jednak wykorzysta na intensywną pracę nad sobą i napisze coś wartościowego.

Nie wydawało mi się również możliwe, żeby zmienić promotora po zamknięciu sytemu elektronicznego, bo przecież wystawiłem już ocenę studentowi a później jeszcze Dziekan potwierdził moje obawy, kiedy go wprost o to zapytałem. Więc czeka mnie trudna praca nad charakterem i wychowaneim młodego człowieka oraz nad jego warsztatem naukowym prawdopodobnie przez kolejne 2 lata. Przypomniałem sobie moje przygody z magisterium, kiedy to broniłem pracę właśnie po 2 latach po ukończeniu studiów, bo mój promotor, światowej sławy specjalista w podjętej przeze mnie problematyce, chciał coraz więcej i więcej, aż zabrakło nam czasu. Początkowo się zmartwiłem, ale jak trzeba to trzeba. Poszedłem do pracy, na kolejne studia, nauczyłem się hiszpańskiego i po dwóch latach trochę wymusiłem na profesorze obronę, szantażując go, że już dłużej nie mogę i albo bronimy albo będę powtarzał piąty rok. Profesor zmniejszył oczekiwania a ja obroniłem bardzo dobrze pracę i z dużym bagażem doświadczeń mogłem pomyśleć wtedy o studiach doktoranckich.
Pewnie teraz też będzie podobnie, choć na doktorat raczej mój wychowanek nie będzie miał szans z takim stylem  i niegramotą.

I wtedy przyszła seria akademickich cudów.

Trochę przypadkiem dowiedziałem się od Dziekana, który przekonywał mnie, że zmiana promotora na tym etapie nie jest możliwa, o fakcie, że mój student jednak uzyskał pozwolenie od innego Dziekana, który go zastępował akurat wtedy, kiedy przyszło podanie (sic!).

Potem przypadkiem spotkałem dwóch kolegów, których spytałem czy wiedzą coś o przypadku studenta X, domyślając się, że mogą coś wiedzieć więcej, no bo ja przecież w sumie nic nie wiem- nikt ze mną nie rozmawiał o żadnych kulisach sprawy. Może wtedy bardziej bym zrozumiał o co chodzi. Okazało się, że jeden z kolegów jest recenzentem, ocenia pracę dobrze i w dodatku obrona odbędzie się pojutrze (sic!). Wtedy poczułem zawrót w głowie i lęk, jaki musi odczuwać zaszczute zwierzą, osaczone w kniei przez żądne krwi ogary. Bo teraz już chyba wszyscy byli przeciwko mnie i nawet nie wiem z jakiego powodu.

Taki obrót sprawy może świadczyć o tym tylko, że nie jestem dobrym promotorem i w przyszłości nikt mi nawet nie przydzieli już żadnego seminarium. O przydział się nie martwię, gorzej z opinią niemoty, demiurga, nieudacznika. Nie za dobrze to też świadzy o stosunkach w firmie a studenta nauczyliśmy właśnie kombinowania i omijania prawa. Wykorzystywania sytuacji i wymuszania działań. Bardzo to nieakademickie.

I wreszcie zajrzałem do systemu. Wystawiona przeze mnie ocena zniknęła, podobnie jak student z listy studentów mojego seminarium. Krew buchnęła w tętnice, tak, że podskoczyłem na krześle i omal nie wypadłem. Wyobraźcie sobie, że widzicie jak idzie na was nawałnica. I w następnej sekundzie jesteście już w jej środku. Zrobiło się czarno, ocean deszczu spada z nieba i was topi. Jesteście tylko świadomi jak walą w was pioruny, ale ich nie czujecie. Widzicie swoją śmierć. 

Co dalej?
Klincz. Pat.

Czy mogę zapytać dalej kolegów, co jest grane? Mogę. Ale raz już w międzyczasie próbowałem. I promotor i recenzent zareagowali agresją, z jaką do tej pory się nie spotkałem z ich strony. Chyba nie ma czego wyjaśniać, bo sobie już wyrobili własne opinie. Wiedzą czy nie wiedzą, przywiązani do swoich mikroświatów i swojej indywidualnej, osobistej, autoetnograficznej perspektywy epistemologicznej, wiedzą "lepiej" i nie chcą wiedzieć "gorzej". Mogę mieć jedynie nadzieje, że to nie jest element jakiejś większej gry i że nie chcą mnie wziąć pod obcasik, przecwelować, poniżyć, sponiewierać albo w inny sposób zdominować a potem pluć i śmieszkować przy byle okazji, jak to już raz nowy promotor łaskaw był okazać... przypadkiem ;-)

Czy mogę wytknąć wszystkie formalne zaniedbania i pójść na wojnę z całym światem walcząc o swoje? Efekt z dużym prawdopodobieństwem, graniczącym z pewnością, będzie taki, że narobię studentowi problemów. On i tak  nie jest w stanie pojąć tego wszystkiego, bo nie jest mną te 20 lat temu. Gdyby tak było, to poddał by się wyrokowi i pracował nad sobą a nie nad sytuacją. Koledzy raczej nastawią się przeciwko mnie. Wcale nie będę postrzegany jako ten, co pilnuje standardów, tylko ten, co zwrócił się przeciwko nim pierwszy i który odkrywa to, co powinno zostać zakryte. Jako ten, co w złym świetle stawia swoich. Administracja, nawet jeśli udowodnię jej zaniedbania, tym bardziej poczuje się urażona w swej feudalnej dumie i wszystkie moje żale spłucze odpowiednimi procedurami do szamba opinii wysokiej rangi urzędników, w zastępstwie których decyzje mogą podjąć zawsze inni wysoko postawieni urzędnicy.

Lepiej zapomnieć i modlić się o zapomnienie.

Właściwie to nic się nie stało. Zły śpi spokojnie... Jak się zbudzi to nas zje.

środa, 1 lipca 2020

Karawana

Podróż trwała już tak długo, że zapomnieliśmy skąd wyruszyliśmy i dokąd zmierzamy. Jeżeli ktokolwiek widział w tym sens, to stracił go z pewnością po ostatnim ataku obdartych desperatów- niedobitków z innych karawan, cudem ocalałych po licznych atakach dzikich plemion penetrujących okolice.
Wydawało nam się teraz, że wyruszyliśmy w bezdenną pustkę, podróż bez końca, bez horyzontu, bez punktów orientacyjnych, w bezczas i na dodatek bez rozumu.
Im bardziej tonęliśmy w tej brudnoszarej, lepkiej nicości, tym bardziej zauważaliśmy drobne szczegóły, które przekonywały nas, że toczy się tu życie i nieustanna walka przedziwnych wszechświatów, wypełnionych najprzeróżniejszymi stworzeniami. Boskimi i nieboskimi. Albo nawet diabelskimi. Bo pustynia uśpiona w dzień, ożywała w nocy, jakby chiała odbić sobie tę dzienną martwotę i zmartwychwstawać regularnie, ciągle i ciągle.
Odczuwaliśmy coś w rodzaju lęku, pomieszanego z podziwem i perwersyjnym poczuciem masochistycznego szczęścia, słysząc nocną muzykę piasków i śpiewu stworzeń nocy. Może to był legendarny syreni śpiew i nie miał nic wspólnego z morzem, chyba że tylko z morzem piachu. Mogło to być również tchnienie przeklętego Boga, zeźlonego własną nieporadnością i karzącego gatunek dla zasady, żeby się wyżyć, czy cholera wie po co.
Coraz bardziej obdarci, coraz bardziej wyzuci i coraz bardziej obojętni na ból, pijani pragnieniem i wyczerpani uporem, zbliżaliśmy się do granic wytrzymałości. Powłócząc nogami, usmarkani, obślinieni, oklejeni brudem i potem, śmierdzący wszystkimi możliwymi obrzydliwościami, zbliżaliśmy się do ostatniego oddechu, takiego co niczego nie kończył i miał stać się początkiem kolejnego etapu. Takiego, który mogą przekroczyć tylko byty niematerialne- dusze, myśli, intencje, Erynie.
Dzieło wieńczyła jatka... tzn w większości. Kilka osób padło po drodze i wypluło ostatni oddech prosto w piasek. Większość, która pozostała w jednej chwili postradała zmysły. Potknięcie czy uderzenie zadziałało jak iskra padająca na sierpniowe siano. Ludzie rzucili się na siebie. Ci, co przeżyli i tak umarli z wyczerpania. A dalej popełzły i popłynęły same upiory. Korowód śmierci ludzi pijanych umęczeniem mógłby iść tak dalej w nieskończoność przez wszytkie pustynie tego świata, gdyby nie to, że inne światy też potrzebowały coraz to nowych meczenników podróży, przypadkowych pasażerów, przenikających w różnych wcieleniach i formach ciągle nowe czasoprzestrzenie. A może nawet ciągle te same, zamknięte w jednym wielkim samozapętleniu, odczuwane jako nowe tylko dlatego, że odbierane przez nowe wrażliwości.

piątek, 17 stycznia 2020

Niepamięci

Zdarzało mi się to już wcześniej. Dość regularnie od pewnego czasu. Najczęściej wtedy, gdy tak głęboko pogrążyłem się w myślach, że zapomniałem o całym świecie. Najczęściej też podczas jazdy: pociągiem, tramwajem, autobusem lub podczas prowadzenia auta. 
W tym ostatnim przypadku było najgorzej, bo kiedy budziłem się z letargu i wracałem do rzeczywistości, nie od razu byłem w stanie uchwycić związek między mną a światem. Potrzebowałem nieco czasu, żeby się zorientować, gdzie jestem i dokąd jadę. O ile miejsce i to kim jestem, byłem w stanie zidentyfikować dość szybko, o tyle cel podróży zwykle zdawał się ulotny przez kilka a nawet kilkanaście minut. Rozsądnym rozwiązaniem zdawało się zatrzymanie na poboczu i wyczekanie momentu, kiedy powróci świadomość, ale znacznie wygodniejsze było płynięcie w strumieniu innych aut, otulony mglistym i złudnym poczuciem nadziei, że pamięć szybko powróci.  I jak do tej pory zawsze wracała. Zawsze zanim pojawiła się konieczność zmiany kierunku. Trzeba było tylko pokonać niewygodne poczucie zagubienia, skoncentrować się i cierpliwie poczekać. 

Tym razem było jednak inaczej. Przede wszystkim utknąłem w tej mojej regularnie narzucającej się niepamięci. Kiedy część świadomości połączyła się z ciałem, pamiętałem już tylko siebie od tej właśnie chwili wybudzenia. I tak jechałem przez miasto, nie mając seledynowego pojęcia dokąd. Nieco przyjemne poczucie zagubienia zaczęło się zmieniać stopniowo w lęk i coraz wyraźniejsze, a wreszcie przytłaczające przerażenie, wypełniające lędźwie, trzepoczące się niczym motyle w biodrach, pośladkach i podbrzuszu. Nieustępliwe, szamoczące się, promieniejące w stronę ramion, płynące niczym fluid w stronę mózgu, skroni, czoła, ściskające obręcz barkową i tłumiące oddech. Jakby kowal wyciskał miech.

Lęk narastał wraz ze świadomością, że wciąż mijam kolejne skrzyżowania, nie mogąc przypomnieć sobie dokąd jadę. Może już przejechałem a może powinienem skręcić właśnie teraz. No i co będzie jak już utknę na dobre w niepamięci? Jakie ważne obowiązki nie zostaną wypełnione? Jak bardzo niemiłe będą dla mnie konsekwencje? Bo że będą fatalne to nie ma wątpliwości. Kto jeszcze ucierpi i jak bardzo?
Po pewnym czasie zacząłem odczuwać fizyczną pustkę w głowie. Brak części mózgu. Jakby ktoś wyrwał. Nieobecność części mnie. Tę pustkę wypełniło odczucie powiewu strumienia zimnego powietrza. Uczucie podobne do podmuchu w odsłonięty nerw zęba lub przedmuchiwania przez zatokę i dziurę w szczęce. Przedziwne doświadczenie czegoś fizycznego i niezwykłego, czego mało kto w życiu był w stanie doświadczyć. Takie, które zbliża do śmierci i niebytu, choć wszystko jeszcze zdaje się być żywe i funkcjonalne. Jak zdekapitowana głowa, która jeszcze widzi i słyszy ale już nie ma nad niczym kontroli i może tylko niepotrzebnie notować w gasnącej świadomości i poczuciu odchodzenia w niebyt. 

Gdyby porzucić te wszystkie wątpliwości, co do wydarzeń, które być może nigdy nie nadejdą, to byłby to rodzaj nirwany. Stan kompletnego, świńskiego i nieświadomego szczęścia, w którym wystarczy być i odczuwać. Z zaspokojonymi wszelkimi pragnieniami podstawowymi. 
Szczęście dziecka, które jeszcze nieświadome trudów dorosłego życia; prostego człowieka, co nie rozumie i nie chce rozumieć; pijaka nadętego ciepłem i mocą; gastarbeitera na socjalu. Nieświadomego, nieuczestniczącego, nieinteresującego się, nieaktywnego konsumenta, nażartego i opitego niczym świnia. Zaobroczonego i zafutrowanego. Nurzajacego się w świecie, lecz zanurzonego w kondomie błogości, który oddziela od prawdy i bólu. 

Tak by mogło być, gdyby nie narastające przekonanie graniczące z pewnością, że tym razem już sobie nie przypomnę i że utknę w niepamięci na zawsze, nie będąc w stanie rozpoznać bliskich i nie mając szans na pożegnanie się z najpiękniejszymi chwilami życia. Nie wiedząc, czy w ogóle były jakieś chwile warte wspomnień.