piątek, 28 czerwca 2013

Licencjat

Licencjat

Bardzo długo udawało się przesuwać termin obrony, choć nie ukrywam, że mogłam się obronić już 10 lat temu. Niestety jednak ciągle coś mi wypadało i w efekcie praca była pisana na kolanie, od niechcenia i przy okazji czegoś innego. Ale w końcu napisałam a Promotor nie miał nawet nic naprzeciw (między nami mówiąc- sądzę, że jej nawet nie przeczytał; a zresztą czy to ważne? przecież i tak jest z innej parafii i nie zna się kompletnie na tym o czym napisałam).
Jak tylko Promotor zaakceptował ostateczną wersję- przystąpiłam do działania. No i tu zaczęły się problemy. W Dziekanacie PANI sprowadziła mnie na ziemię, stwierdzeniem, że zostałam skreślona z listy studentów i muszę napisać specjalne podanie do Jego Magnificencji Prodziekana o przywrócenie na listę studentów. Niestety jednak dzisiaj tego nie załatwimy bo Jego Magnificencja Prodziekan wyjechał w podróż służbową i nikt nie jest w stanie powiedzieć kiedy wróci.... nawet sam Jego Magnificencja Prodziekan nie mógł tego powiedzieć wyjeżdżając, gdyż z potoku różnych być może, jednakoż, prawdopodobnie i zależy, nic konkretnego nie wynikało.
Trudno- pozostało mi tylko czekać i przychodzić codziennie pod drzwi Dziekanatu żeby sprawdzić, czy BÓG mój nie przybył.
Niespodziewanie jednak drugiego dnia BÓG się objawił a erynie i harpie z Dziekanatu, szarpiące mnie zwykle intelektualnie i regularnie moralnie wciskające w błoto, okazały się nadzwyczaj potulnymi eumenidami o słowiańskim serduszku. Cóż za cudna przemiana! Wszystko nagle stało się możliwe.
Przystąpiłam więc do dzieła. W niepamięć poszły bóle menstruacyjne, porzucenie przez ukochanego, zgaga i świerzb. BÓG raczył podpisać moje podanie i mogłam pognać do Instytutu. Tu czekała mnie kolejna niespodzianka, bo moje podanie mogło być przyjęte przez Instytut, jeśli zaakceptują je kolejno: dyrektor instytutu, zastępca dyrektora do spraw dydaktycznych, promotor (pełniący rolę obrońcy obrońcy z urzędu) i pani Ziuta.
OK
Rozpoczęłam mozolny proces zbierania podpisów, pieczątek, poświadczeń, zaświadczeń oświadczeń od różnych dyrektorów, zastępców, obrońców, opiekunów i ich znajomych. W akcie desperacji byłam już gotowa wziąć nawet odcisk łapki kota dyrektora instytutu i odcisk czerni nosowej psa pani Ziuty (nawiasem mówiąc cudowna maskotka instytutu- malutka psinka, którą pani Ziuta nosiła zawsze w torebce do pracy i która smętnie poszczekiwała na niesfornych studentów, którzy wiecznie czegoś chcieli; która poprzez ten smętny szczek wyrażała głęboki ból egzystencjalny Pani Ziuty- niczym pomniejszone jej /z reguły przeogromne/ ego czy też alter ego).
Kiedy już mi się udało pozbierać wszystkie podpisy i potwierdzenia i kiedy miałam zielone światło, żeby zarejestrować pracę licencjacką, poszłam po podpisy Promotora i Recenzenta- to już czysta formalność.
Promotor jednak był już nieuchwytny do końca tygodnia i nikt nie wiedział gdzie go znaleźć- a był dopiero poniedziałek. Dzwoniłam- nie odbierał, wysłałam smsy- nie odbierał, wysyłałam maile- nie odpowiadał. Mogłam przypuszczać, że nie czyta poczty, nie traktuje mnie jako istotę, która godna jest otrzymać odpowiedź albo... że pożegnał się już z tym światem/ nie pracuje na uczelni (śmierć i wyjście poza mury jest praktycznie równoznaczne; jedyna różnica polega na tym, że opuszczenie murów Akademii to agonia wydłużona dla uczonego).
Kiedy już cudem udało mi się upolować mojego Promotora i zdobyć upragnioną zgodę, poszłam do Recenzenta. Ten jednak odmówił przyjęcia pracy, ponieważ nie zdąży przeczytać na przewidywany termin obrony.
Zadzwoniłam do Promotora- tym razem odebrał. To cud!!!!!!!!!!! Doradził mi zmianę terminu i poszukanie nowego Recenzenta. Ale musi się na to zgodzić Przewodniczący komisji, Dyrektor instytutu i pani Ziuta. Dyrektor instytutu, który właśnie mnie mijał i pani Ziuta, która właśnie zamykała ósmy zamek w drzwiach sekretariatu (widziałam to dokładnie kątem oka).
Wybiegłam za umykającym Dyrektorem instytutu. Na próżno- mignął mi tylko za rogiem wchodząc bramę a kiedy podbiegałam do bramy- minął mnie wielki czarny terenowy samochód z Dyrektorem w środku. Mogłam się jedynie rzucić pod koła, żeby go powstrzymać, ale pewnie nie zdążyłby zahamować i zostałaby po mnie tylko mokra plama,  miazga z krwi i kości.
Z wywieszonym ozorem pobiegłam na powrót do Sekretariatu. A gdzie tam! Zamknięte na głucho a po Pani Ziucie został jedynie intensywny zapach duszących perfum.
Cholera jasna! Obrona miała być nazajutrz. Oblał mnie zimny pot, gdy uświadomiłam sobie, że  jutro Przewodniczący Komisji dostanie na biurko protokoły, na których będzie moje nazwisko i wstawi mi lampę z obrony licencjatu za niestawienie się. Niechybnie przegram walkowerem. I nic nie będzie można zrobić. Tyle starania i pieczątek na nic.
Następnego dnia czekałam jeszcze przed otwarciem Sekretariatu. Dość szybko udało mi się dopaść wszystkie potrzebne mi osoby.
Teraz pozostał drobiazg- umówić nową datę obrony i znaleźć nowego Recenzenta. Zadzwoniłam znowu do Promotora. Znowu cud!
Promotor umówił nowego Recenzenta i nowy termin. Zgłosiłam to do Sekretariatu. Oczywiście Pani Ziuta nie wierzy studentom (w tle usłyszałam smętny szczek Giganta) i musiała obdzwonić kogo tylko można żeby potwierdzić zmianę terminu i komisji.
Udało się. Dostałam nowy blankiet do wypełnienia.
Teraz powinno wszystko pójść jak z płatka. Tylko muszę ustalić w jakim dniu Promotor, Przewodniczący Komisji i Recenzent będą się mogli spotkać, żeby mogła się odbyć obrona. To równanie z dwoma niewiadomymi- drugą jest postać recenzenta, który zgodzi się przeczytać pracę i który nie będzie właśnie na wakacjach w Grecji albo innym Egipcie.
Tylko muszę znaleźć dobry termin.
Tylko muszę znaleźć recenzenta.
I tylko muszą się wszyscy zgodzić.
Powinno pójść jak z płatka.


poniedziałek, 24 czerwca 2013

Podejście


wersja polska 
książka dostępna od lipca 2014


Podejście
Konduktor powolnym krokiem zmierzał w stronę budynku Państwowej Dyrekcji. Nie wiedział nic o pogmatwanej strukturze stanowisk starszych radców, nadradców, adiunktów, specjalistów i innych. System zależności, układów i powiązań był chyba zaprojektowany przez samego szatana albo i gorzej – być może nawet przez jakiegoś człowieka, zapijaczonego planistę. Niewiedza konduktora w tym przypadku działała przeciwko niemu, ale on o tym też nie wiedział, bo przecież wiedzieć nie mógł. Tak więc niewiedza była częścią jego zawodu, jestestwa... można powiedzieć, że sensem bytu, ba!, nawet częścią definicji, która ważniejsza jest od bytu!
Wszystko w konduktorze było znużone, od munduru, który tylko z daleka wyglądał dobrze (z bliska widać było całe powycierane płaty materiału), poprzez poszarzałe oczy, niedbały ruch i wreszcie umysł zamknięty w klatce ograniczeń mentalnych, wytłuczony przez regularny stukot kół o szyny, dudniący nawet w jego snach. Znużenie stało się jego drugą cechą definicyjną.
To wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie sąsiedzi – wiecznie głodni, przychodzący do domu zeżuleni i zeszmaceni do końca, przypominający raczej jakieś monstra z horrorów, żywe trupy – odczłowieczeni, bez krzty moralności. Był w stanie przetrwać wszystko, ale nie widok głodnej żony i córeczki, które zobaczył skulone w kącie i wtulone wzajemnie w łachmany, zrobione z podartych mundurów z przydziału, odarte z resztek żywności, patrzące wielkimi wygłodniałymi i przerażonymi oczami, niczym owce zapędzone przez stado wilków. Wyglądały jakby były ostateczną wieczerzą, po której cała sfora dostąpi wniebowzięcia, a być może i uczłowieczenia. Nie mógł przecież pozwolić sobie na oglądanie dalej takiego widoku. Kłóciło się to z jego prostym wyobrażeniem ojca chroniącego swój dom i rodzinę. Ten widok degradował w nim to, co było pierwotne wobec niewiedzy i znużenia – prasubstancję człowieka/opiekuna.
Zima była w tym roku łagodna, ale i tak przecież „odwieczne prawo natury mówi, że w zimie musi być zimno”, co oznacza, że nawet najbardziej łagodna zima jest okrutna dla ludzi niemających na ogrzewanie, jak rodzina konduktora. Zimno, głód, zeżulenie... odczłowieczenie, beznadzieja... czego trzeba więcej, żeby poczuć bezsens i pustkę... może jedynie spojrzenie bezrozumnego, wyleniałego, trzęsącego się psinulka czy kocura przechery, żywiącego się od miesięcy wypadniętymi z gniazd pisklętami i polną myszą. Trzaśnięcie drzwi wyrwało je z zawiasów – nic dziwnego, bo chata w ruinie. Stary poniemiecki dom powinien być zburzony już dawno, bo nie było czego już remontować.

Powolny krok nadspodziewanie szybko zaprowadził go przed gmach... Było jeszcze tylko kilka metrów i ostatnie niebezpieczeństwo w tej miniodysei – portier mógł go wziąć za włóczęgę i pogonić. Na szczęście człowiek w dyżurce, w tym śmiesznym pseudomundurze z napisem SECURITY, prawdopodobnie drzemał po nieprzespanej nocy wyciągnięty na krześle, z rękami założonymi za głowę i nogami na blacie biurka. Przecież takiemu inwalidzie (bo tylko inwalidów przyjmowano od wielu lat do ochrony obiektów) też się należy coś od życia. Choćby ta nerwowa, przerywana trzaskaniem drzwi, drzemka.
Kiedy znalazł się na wysokości dyżurki, dostrzegł w przepastnych czeluściach korytarza, że z naprzeciwka nadchodzi drugi strażnik.... ten drugi mógł być sprawniejszy, bo przecież poruszał się... stanowił niebezpieczeństwo, jego ruch przeczył trochę absurdalnej zasadzie zatrudniania inwalidów w ochronie... mógł uniemożliwić plan... mógł powstrzymać....
Trzeba było działać szybko.
Konduktor odwrócił się w stronę dyżurki i wrzasnął, wydając nieartykułowany dźwięk w stronę stróża w dyżurce, jednocześnie lewą ręką wyciągając z kieszeni munduru niewielką butelkę, wylewając jej zawartość na siebie, z prawej wyciągając zapalniczkę i podpalając. W tym momencie ujawniła się ostatnia właściwość konduktora – suchość. Kiedy tylko płomień dotknął płaszcza, pożarł całość z zawartością, jakby to była bryła siarki.
Oczom stróża ukazał się niezwykły widok – jakaś postać rozbłysnęła niczym supernowa i spopieliła się w ułamku sekundy. Został smród siarki, kupka popiołu i mgiełka. Skamieniały z wrażenia stróż spadł z krzesła, wyrżnął nosem w posadzkę i do tego potłukł się moralnie.
Do dziś nikt nie wie, o co chodziło konduktorowi i co miał zamiar zrobić po przejściu. Nikt też nie wie, czy jego podejście nie udało się, czy to, co zrobił to było właśnie to podejście. Czy było to za czymś czy przeciwko czemuś? Osobiste czy rodzinne? Czy też może chodziło o podwyższenie płacy minimalnej? A może to po prostu przedziwny sposób na podkreślenie i zdefiniowanie. Albo raczej redefiniowanie.
Jedno jest pewne – popielec nie zaburzył w najmniejszym nawet stopniu naturalnie nienaturalnego procesu tasowania stanowisk między super-, mega- i transadiunktami.

Vorhaben (Übersetzung: irka)


wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

English translation (kenzen)

The Approach

The Conductor walked slowly towards the State Directorate building.

He knew nothing of its baffling hierarchy of Senior Advisers, Super
Advisers, Associates, Specialists, and The Rest. This system of
connections, arrangements and dependencies was undoubtebly spawned by
the Devil himself - or worse, by some maniacal, intoxicated planner.
The Conductor's ignorance of this system was against him, but he was
ignorant even of his own ignorance, for how could he know? Ignorance
therefore formed a part of him, of his very existence ... one could
even say of his sense of being. It even defined him ... and definition
is more important than existence!

Everything about the Conductor was weary, from his uniform - which was
passable from a distance, but close up revealed worn patches - to his
pale, colourless eyes and slouching gait - and his weary mind,
imprisoned in a mental straitjacket, deadend by the constant clash of
wheel on rail, drumming even in his sleep. Thus, weariness was his
second defining characteristic.

All this could have been bearable if it wasn't for his neighbours -
constantly hungry, tattered and totally degenerate, resembling
zombies, the living dead .... dehumanised and without a shred of
morality. He could take anything, but not the sight of his famished
wife and daughter, hunched and huddled in a corner, in the ragged
tatters of old uniforms, smeared with scraps of food and staring with
ravenous saucer eyes, like sheep cornered by a pack of wolves. They
seemed to him like some kind of Last Supper, after which the pair of
them would be lifted up to Heaven and somehow re-humanised. He
couldn't bear to look anymore. It clashed with his own simple image of
himself as father and protector of his home and family. The sight
degraded something primordial within him, in regard to his ignorance
and weariness  -  the protoplasmic role of man / protector.

Winter that year was mild. But the eternal law of Nature is that
winter should be cold, so even the mildest winter is cruel to those
who, just like the Conductor's family, have nothing to heat with.
Cold, hunger, despairing hopelessness and dehumanisation  .... what
more could add to this feeling of meaningless emptiness? Perhaps the
mindless stare of a trembling, new-born puppy, or of a sly tomcat, who
for months has been feeding off field-mice and fallen fledgelings. The
 door slammed fell and off its hinges. No surprise there, because the
place was a ruin. The dilapidated old house, abandoned by the Germans,
should have been erased long ago, not least because there was nothing
left to repair ....

His slow step led him inexorably towards the edifice. Just a few
metres more and he would face the last obstacle in his mini-Odyssey -
the porter, who might possibly take him for a tramp and chase him
away. Luckily, the man on duty - in his ridiculous Ruritanian uniform,
with the inscription SECURITY - was dozing, probably after a sleepless
night, stretched out on a chair with his feet on the desk and his
hands folded behind his head. For many years only invalids had been
employed as security guards, but they too probably deserve something
out of life .... if only a nap, occasionally interrupted by the
irritating slamming of a door.

As he came level with the snoozing guard, he noticed a second guard,
approaching him along the cavernous corridor .... and this one was
moving, so he was evidently fitter [his movement gave lie to the
absurd principle of employing only invalids in security] .... and he
posed a threat. He could scotch the Conductor's plans ...

swift action was necessary ....

The Conductor turned to the duty guard, yelling inarticulately.
Simultaneously, with his left hand, he took a small bottle from his
uniform, poured the contents over himself, and with his right hand
pulled out a lighter and set fire to himself. At that precise moment,
the Conductor's final characteristic was revealed - aridity. As the
flame touched his coat it was instantly consumed, together with it's
contents, as if he was made of sulphur.

The guard witnessed an incredible sight  - the shape before him blazed
and burnt itself out in a split second, like some supernova. All that
remained was a smoky, sulphurous stink and a small heap of ash.
Dumfounded, the guard fell off his chair and banged his nose on the
parquet, bruising his dignity in the process.

To this day nobody knows what was going on inside the Conductor's
head, nor what he was trying to achieve. Nobody knows whether his
approach was successful, or whether what he did was indeed his
approach. Was it in favour of something, or against? Personal or
family? Perhaps it was about raising the minimum wage? Or maybe it was
simply his strange way of emphasising and defining ... or rather
re-defining,

One thing's for sure - the Conductor's ashes didn't in the minutest
degree interfere with the un-natural process of jockeying for position
between Super, Mega, and Ultimate Associates.

niedziela, 23 czerwca 2013

zwyczajne dni

Zwyczajne dni


Nikt nie wie dokładnie jak umarła babcia. Mówią, ze ludzie umierają ze starości ale to nie prawda- zawsze jest jakiś powód. Zawsze coś odmawia posłuszeństwa i przestaje funkcjonować.... Po prostu pewnego dnia rano wstaliśmy i zobaczyliśmy ją na fotelu z półotwartymi ustami jakby spała "na kosz do śmieci". Komizm określenia nie współgrał z powagą sytuacji, ale skojarzenie było nie do odparcia.... tyle tylko, że w tej sytuacji nie było śmieszne a jakieś takie mroczne, jakby przez usta babci wyzierała i spoglądała nam prosto w oczy otchłań, nicość, niebyt, mrok czy inny Mordor. Ja z siostrą w obliczu tego faktu staliśmy się tylko małymi bezsilnymi nieletnimi trolami, które muszą posprzątać, bo tego oczekuje od nich sytuacja.
Dzień zupełnie niepodobny do niczego ani nie wyróżniający się kompletnie niczym- szary, brudny, jak szmata do podłogi, ani deszczowy ani słoneczny, pełen gęstego nasyconego czymś powietrza, którym trudno było oddychać.
Ten niebyt babci wydawał nam się jakiś taki papierowy, niedotykalny- jakby sama babcia była z papieru... nic związanego z obrzydliwością czy wstrętem wobec martwego ciała... spojrzeliśmy sobie z siostrą w oczy i już było wiadomo- trzeba spalić papierową babcię... no bo co innego możemy zrobić? To dosyć higieniczne pozbycie się problemu. Baliśmy się, że wkrótce ciało zacznie się rozkładać a tak przynajmniej rozwiążemy problem przed jego pojawieniem się. Stare kamienice mają duże kaflowe piece a te piece mają ogromne paleniska- nie było problemu z kremacją, tylko w pewnym momencie musieliśmy wziąć pogrzebacz i zawinąć papierowe płaskie ciało wpół, tak że całość zgięła się w pasie i bambosze znalazły się za głową. Zwyczajne działanie czysto techniczne, łączyło się w tajemniczy sposób w nas, gdzieś w głębi z jakimś przerażeniem, strachem, niepewnością i drżeniem w takim kierkegaardowskim rozumieniu... takim sięgającym do trzewi, którego nie można się pozbyć od urodzenia do końca swoich dni... To taki rodzaj bojaźni, jak popełnisz jakieś przestępstwo albo wykroczenie i gonią cię, żeby ukarać a ty jesteś w 90% pewien, że nie uda ci się uciec i że kara będzie straszna.... Tutaj nie wiem sam czy chodziło o karę za grzech, ciałopalenie, czy karę za to, że jest się w ogóle człowiekiem i za to, że jesteś żywy. ... cała sytuacja gdzieś tam w podświadomości kojarzyła nam się z paleniem zwłok w Oświęcimiu... a przecież samo słowo Oświęcim jest symbolem grzechu i moralnej degrengolady...
Ciało nie chciało się palić. W palenisku zostały nogi i biodra nadpalone ale ciągle można było rozróżnić, że to części ciała człowieka.... Lęk przybrał bardziej wyraźny kształt- zaczęliśmy się bać, że ktoś do nas przyjdzie i zobaczy te niedopałki... nie wiedzieliśmy jednak co zrobić.... poczucie grzechu i winy się wzmocniło a powietrze stało się jeszcze bardziej gęste.... Zrobiło się duszno....
Trwaliśmy tak całymi dniami z tymi niedopałkami w piecu- ilekroć otworzyliśmy drzwiczki i zajrzeliśmy do środka- widać było ślady naszego grzechu do którego zmusiła nas sytuacja... ale odpowiedzialność będziemy musieli przecież ponieść my sami.
będziemy musieli ponieść odpowiedzialność.... tym żyliśmy przez cały czas...albo raczej nie żyliśmy, myślą ciągle o winie, kiedy ktoś odkryje co zrobiliśmy i jaka straszna kara nas czeka...
nie byliśmy sobie w stanie wyobrazić.... bicie, krzyki, wyzwiska...
może zamkną nas w klatce i umieszczą na placu na środku miasteczka, żeby każdy mógł się przyjrzeć małym zwyrodnialcom... napluć na nich i obrzucić zwierzęcym łajnem...

z czasem sąsiedzi zaczęli się coraz bardziej natarczywie dopytywać o babcię... nie wiedzieliśmy co odpowiedzieć.... mówiliśmy że babcia źle się czuje, że teraz nie chce z nikim rozmawiać, ale coraz trudniej było nam ukrywać prawdę...
Pewnego dnia do drzwi zadzwonili krewni babci. Otworzyliśmy. Stanęliśmy naprzeciwko kilkudziesięciu osób stłoczonych przed wejściem.
Musieliśmy ich wpuścić do domu- nie miało sensu się tłumaczyć. Poczuliśmy że to koniec.
Jeden z dalszych krewnych przeszedł przez próg, zrobił 3 kroki naprzód, otworzył stare skrzypiące drzwi znajdujące się na wprost niego, przeszedł następne 10 kroków przez korytarzyk w pokoju babci, otworzył drzwiczki pieca kaflowego. Zobaczył i zaczął krzyczeć jak opętany. Zaczął się nasz koszmar i osobisty, tak długo wyczekiwany, dramat.


deutsche Übersetzung (Irka)
 
wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.
english translation (kenzen)


Normal Days

Nobody knows exactly how Gran died. They say people die of old age,
but that's not true. There's always some reason. There's always
something which refuses to co-operate and just gives up the ghost ....

We just got up one morning and saw her .... there, in the armchair,
mouth half-open, as if she was catching flies. That may seem frivolous
in view of the gravity of the situation, but that's just how it looked
to us. But instead of a lightness there was something much darker ....
as if from Gran's mouth gaped an abyss - a grim, forbidding
non-existence of nothingness, a Mordor - staring us straight in the
eye. My sister and I were reduced to nothing more than helpless,
childish little trolls, forced to clear up, because that was what the
situation demanded.

A day like nothing else, and yet totally ordinary. Neither sun nor
rain, grey and dirty as a floor-rag, with a thick, stifling air that
choked the breath out of you.

Gran's gaping abyss seemed to us to be of paper .... somehow ethereal
..... as if Gran herself was of paper. None of the horror or disgust
normally associated with a dead body ... my sister and I looked at
each other, and we knew what we had to do. Burn our paper Gran. Well,
what else could we do? A fairly hygenic solution to the problem .....

We were afraid that the body would soon start to decompose, so we had
to act quickly. These old tenements have enormous stoves, and these
stoves  have enormous hearths, so there would be no problem with
cremation ..... except that at one stage we had to bend the flat paper
body in half at the waist with the poker, so that the slippers ended
up behind the head.

This purely technical operation was accompanied somewhere deep inside
us by an eerie fear and unease, a Kirkegaard-esque dread and
uncertainty and trembling .... which reaches right into your guts, and
which you can't shake off from the moment you are born to the end of
your days .....  It's that kind of dread when you've committed a crime
and they're after you, and you're ninety percent sure that you won't
escape and that the punishment will be terrible ..... I don't know if
it's meant to be a punishment for the sin of body burning, or for the
fact that we're alive and human  .... somewhere deep in our
subconsciences the whole situation evoked images of corpses being
cremated in the Auschwitz furnaces .... and the very word 'Auschwitz'
is a symbol of sin and moral degradation.

But the body wouldn't burn. Only the scorched legs and hips remained
in the hearth, but they were still recognisable as parts of a human
body ..... Our fears became more lucid .... we were afraid that
somebody might come in and discover the half-burnt remains ..... but
what to do? ..... our feelings of sin and guilt grew stronger, and the
air was thickening .... it was becoming stifling.

We struggled with these half-burnt remains for days. Every time we
looked into the stove we could still see traces of the terrible sin
which the situation had forced upon us .... but we were the ones who
must accept responsibility and face the consequences.

yes, we were responsible ... we lived with this the whole time .... or
rather it wasn't living,  thinking the whole time about our guilt, and
how we'd be found out, and what terrible punishment was wating for us
....

we couldn't imagine ... maybe beating, name-calling, insults....

maybe they'll shut us in a cage in the market place, so that everyone
can gawp and spit and throw dung at these little degenerates ....

after a time the neighbours began to ask more insistently after Gran
... we didn't know what to say .... we told them that Gran wasn't
feeling so good, and didn't want to talk to anyone. But it was
becoming increasingly difficult to hide the truth ....

One day, the door bell rang. We answered it,  and faced a crowd of
several dozen of Gran's relatives.

We had to let them in. No point in trying to explain. It was the end for us.

One of Gran's more distant relations entered, took three steps
forward, opened the old creaking doors before him, took another ten
steps across Gran's room and opened the stove. He looked in, and began
to scream, like a madman.

Our long-expected personal nightmare had begun ....
 
 

cały dzień stracony


Cały dzień stracony

wersja polska w druku

deutsche Übersetzung  (Irka)

Ein ganzer Tag verloren

wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.
English translation (kenzen)

A  Lost Day

I was supposed to have some lectures at the college in the morning.
Nobody turned up. As per usual. The whole concept and ritual of these
'lectures' are  a waste of time. But what do I care ..... I'm not the
one dealing the cards. Man is Servant to the Master. And when the
Master is a complete idiot he also [through his idiocy] makes a
complete idiot of the Servant. But as long as the Master is paying,
the Servant's not complaining. Besides, personal honesty and honour
are just empty words ....

I'd noticed before that students are motivated by action and reaction.
They won't do anything unless there's something in it for them. Only a
moral elite are capable of self-sacrifice and engaging in charitable
or voluntary work. But that elite is lost in the mass, and assumes the
corrupt morality of the 'common' masses. Rather, to put it bluntly, it
assumes a savage immorality. So they just hang around for scraps of
stuff they can use.

These phantom 'lectures' over, I was just leaving the building when
the secretary informed me that the Rector wanted to see me. The
Rector? That mysterious character that in all my ten years of working
here I've never once seen? I wondered what he could want from me, this
mysterious co-ordinator of confusion ....

I was directed to his study on the top floor. The door was ajar, as if
in invitation to enter. So I went in, apprehensively. Surprise,
surprise  ... the room was empty! No sign of the Rector, secretary,
nor anyone else. The room reminded me of a cross between a smart salon
and a kindergarten play-room. Soft sofas ranged along the sides,
objects from various worlds and epochs - educational aids, toys, and
diplomas on the walls, and something resembling a desk. Soft carpets
covered the floor, and everything in pastels  - pinks mingled with
soft browns, pale blues, ash greys and creams. The only strong accent
was ochre.

I sat down on a pouffe and waited in expectation. Minutes passed, but
nobody appeared. After a long wait I went downstairs to establish
whether I was to wait outside / inside the study, or whether the
Rector was actually expecting me. No, there's no mistake - he's
waiting. (Meaning ... he's not here at the moment but he's waiting
mentally / metaphysically. But he's a bit tied up at the moment. I
must be patient.)

OK

i went back to the study ....

hours passed ... the lack of a clock was a really smart move ... no
point in irritating the customer ... ten to one he won't have a watch
on him and won't know how long he's been waiting ... and the soft
sofas and toys sweeten those bitter moments of boredom and
disappointment and the pain of expectation .....

i took down a book and began to read .....

after several hours, when i had already finished the 'adventures' of
Jozef K, a group of people - completely unknown to me, and likewise
completely ignorant of me - came into the study. Laughing and
babbling, they spouted utter nonsense, totally unconnected with the
situation, the Rector, or even education. They gave the impression of
an uninhibited clique with unlimited reserves of free time. A suburban
barbecue, for example.

My enquiry after the Rector was totally ignored, as if it was
non-existant. Nothing left but to wait ....

After some time, a man - of the same indeterminable age as mine, and
looking like a cross between a chancer and a lecturer - entered the
room. In a sense, he looked like a twisted reflection of my alter ego
...... He sat on the floor by the wall and stretched out his legs, so
that everybody had to step over him, and began reading a book. By the
cover, I could see that it was some kind of educational handbook ....
so, he must be an Educational Coach .... and therefore I'm probably
here to see my competition, and to take the inevitable decision of
recording my lectures .... which would be a complete waste of time for
me anyway, as they pay peanuts for online lectures. But on the other
hand, if I don't record the lectures - and the other man was surely
there to convince me of this -  I wouldn't get any lectures at all.
But the strange guy would, for sure.

My thoughts were interrupted by the Rector's entrance.

To my surprise, he looked very much like the Coach. The only
difference between them was that the Coach wore horn-rimmed spectacles
of a kind rarely seen nowadays, and which give one the air of an
eighties underground intellectual. It was as if the Rector hadn't come
into the study at all .... and that it wasn't even his study.

as he entered, he glanced at me and, nodding towards the Coach, said simply
"he's a Coach" ..... and left.

The Coach then started off on some philosophical-educational nonsense,
the only bit of which I could catch was that students who achieve a
mark of 3 or under would be relegated. To justify his reasoning, he
stretched a rope across the study, two metres above the floor, and
proceeded to walk across it, citing passages from his educational
handbook. The applause from the suburban barbecuers, and the absurdity
of the situation, were both increasing  ....  Then  I became aware
that the room was stretching and twisting out of shape .... The Rector
came in again, and - pretending that he didn't notice what was going
on (or perhaps he simply didn't care) - took me by the arm and led me
to the window ..... as if he was some emperor showing a breath-taking
view of the empire's capital to a royal guest ..... But the only
things visible from the window were a clapped-out garage -
long-abandoned by the last mechanic -  some trees, wild bushes, weeds
and a ruined granary, obscuring the horizon.

Looking into the distance, and with deep reflection, he said simply
"Our Coach is very good".

Then he looked at me, and for a moment our eyes met ... and I saw in
him a mixture of anger, irony and reluctance.

At that moment,  somebody - who looked like the Rector's secretary,
although he was a man - appeared. With feigned interest, the Rector
asked :

"Has this man been waiting long?"

"Seven hours", replied the secretary.

"Oh! Three hours of twenty minutes  - that's not  long!"

I gathered from this that the Rector wanted to emphasise the 'twenty
minutes', and that he just threw in the 'three hours' for good
measure. But he never referred to the fact that I had to wait so long.
Maybe he wanted to say "twenty minutes isn't too long ......"

There was nothing left for me but to leave in silence ....

"Take care!", said the Rector as I left.

No need to turn round to see that imagined poisonous mixture of anger,
irony and reluctance. It will always be with me. It was the essence of
that study ..... and the Rector.