piątek, 9 sierpnia 2019

Burza

Długo przebywałem poza domem rodzinnym i po powrocie mogłem spojrzeć na niego już z zupełnie innej perspektywy. Wracając, czułem się częścią tej rodziny, skrywających wiele tajemnic i tonącej w niedopowiedzeniach, a jednocześnie poza. Tym samym zyskałem perspektywę głębokiego wglądu we wszystko, co się działo, bo rozumiałem znaczenie drobnych gestów i przemilczeń a jednocześnie, dzięki swojemu uniwersyteckiemu przygotowaniu mogłem odczytać dodatkowe znaczenia, o których nie mieli pojęcia domownicy, ale nie mieli również pojęcia, że tak łatwo zdradzają swoje intencje. 

Jako pierwszą spotkałem babcię Żorżetę, która nadzwyczaj pięknie się starzała. Zawsze elegancka i  nienagannie ubrana, jakby miała wyjść na przyjęcie lub w gości. Powitała mnie wylewnie, z niezakłamaną sympatią. Do matki i ojca nawet nie zajrzałem, bo wiedziałem, że jest im wszystko jedno, czy przyjechałem i że zwyczajowo powitają mnie pustym, chłodnym wzrokiem, bez wyrazu, jakbym był przelatującym obok domu liściem. Rzuciłem więc plecak w kąt i wyszedłem odwiedzić znajomych. Zanim jeszcze zdążyłem wyjść, pięcioletni siostrzeniec rzucił się na niego i zaczął rozbebeszać, szukając ukrytych zabawek i słodyczy. 
Wychodząc spotkałem ojca, który stał pośrodku sadu, w lekkim rozkroku, podparty pod boki, palący fajkę i z sumiastym wąsem. Mrużył oczy i przyglądał się dachowi krytemu eternitem. Tylko  rzucone przez ułamek sekundy w moją stronę spojrzenie, świadczyło o tym, że mnie w ogóle zauważył.

W drodze do domu złapała mnie burza z piorunami. Kiedy dotarłem na miejsce, zastałem inny zgoła widok. Dach już z daleka wyglądał na zrujnowany. A kiedy wszedłem na poddasze i wkroczyłem do pokoju babci Żorżety, zobaczyłem obraz nędzy i rozpaczy: starą kobietę z rozczochranymi, brudnymi, klejącymi się tłustymi włosami, w równie starej, niezmienianej od tygodni pościeli, z różnobarwnymi plamami na sienniku. Wiedziałem, że w pokoiku obok mieszka wuj Roman, który czasem pomagał babci w pozbieraniu się i odpicowaniu, ale nigdy nie przypuszczałbym, że ta nadzwyczaj elegancka kobieta może mieszkać w takim chlewie. Przez powiększającą się szczelinę w dachu woda lała się do pokoju strumieniami, spływając następnie po schodach na dół. 

Po metalowej, rdzewiejącej drabince wszedłem na dach i stanąłem na murze pośrodku mroku strzępionego błyskawicami. Stał tam już ojciec, który szacował skalę zniszczeń, równie niewzruszony jak wcześniej, kiedy go widziałem w sadzie. Powiedział, że jak chcę dłużej zostać, to muszę naprawić dach. Popatrzyłem na to, co zostało z pokrycia domu. Eternit zmieszany z papą i resztkami karpiówki niewiadomo skąd, powierzchnie zachodzące na siebie, dziury i szczeliny po całości. Część przesunięta poza granice murów, część dyndająca-  tylko czekać kiedy się oderwie i runie. Przez szczeliny z góry widać było spokojnie śpiącego wujka i zawodzącą babcię. Dwa oddzielne, nieprzystające do siebie światy.

Kiedy schodziłem, spotkałem siostrę przyrodnią Edytę. Wyszła kompletnie naga, świecąc mi biustem po oczach. Wiedziałem, że to prowokacja, wynikając z jej konfrontacyjnej natury. Zalała mnie potokiem słów, w którym występowało mnóstwo  trudnych wyrazów, mających świadczyć o tym, że ma rację. Miała "uroczy" zwyczaj prezentacji kompletnej pogardy dla reguł języka polskiego. Im dłuższy był jej wywód tym bardziej skomplikowany i absurdalny. Wielokrotnie złożone zdania i zupełnie szalone zestawienia niepasujących do siebie słów miały dowodzić  głębi wypowiedzi. Tymczasem dla osób wykształconych, orientujących się w znaczeniach, większość tych zestawień nie miała sensu. Dowodziła w efekcie raczej jakiejś "głąbi". Zrozumiałem z tego tyle, że Edyta chciała się kłócić ze mną  i stała po stronie ojca. Zanim skończyła mnie zalewać kolejna fala pseudouczonego bełkotu- obudziłem się.

Byłem na wykładzie z pedagogiki ogólnej a profesor właśnie prowadził dyskusję sam ze sobą, czy lepsze jest wychowanie w zależności, pod kloszem, zabezpieczające, czy trzeba dzieci jak najszybciej  zderzać z rzeczywistością i pozawalać się im usamodzielniać poprzez wychowanie niezależne. 

Wtedy zaczęło do mnie docierać, że podobne rzeczy słyszałem od Edyty. Uświadomiłem sobie, że  chodziło jej o to, żebym zawsze słuchał ojca i nie wkurzał go.
Ja widziałem to zawsze inaczej. Dla mnie dom był miejscem, które powinno dawać oparcie i bezpieczeństwo. Takim, w którym możesz dobrze wypocząć i do którego zawsze chcesz wrócić a nie uciekasz jak najdalej. Jednocześnie nie wykluczało to dawania dzieciom swobody, żeby jak najszybciej mogły wyfrunąć z gniazda i zbudować własne domy. 
Postanowiłem, że mój dom będzie inny. Nie taki, którego rozszczelni jakakolwiek burza.Bez względu na to do jakich wniosków w końcu dojdzie profesor prowadzący wykład.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Wizytanci

Pierwszy raz spotkałem go, będąc jeszcze dzieckiem. Miałem 10 lat i klęczałem skulony na ławie w kuchni, przed oknem. Była grudniowa noc, około Bożego Narodzenia, więc mrok zapadał dość szybko. W chacie żar buchał z rozpalonego pieca i przyjemne, rozleniwiające ciepło rozlewało się na całą izbę. Zatopiony w półmroku obserwowałem jak rodzice krzątają się przy wieczornych, typowych gospodarskich obowiązkach. W oborze naprzeciwko okna zobaczyłem matkę wychodzącą z wiadrem mleka i zmierzającą w prawo, w stronę  świniarni. 
Po lewej stronie najpierw zatrzeszczała brama i poruszył się płot a następnie otwarła uliczka, przez którą wszedł cielak wielkości krowy, przystanął przy wejściu do obory, obok zaspy śniegu i spojrzał w moim kierunku. Nie tylko jego wielkość była dziwna. Po pierwsze- nie mieliśmy żadnego cielaka. Po drugie jego kształt był rozmyty. Nie mogłem dostrzec wyraźnie konturów, pomimo jasno świecącego księżyca- wydawało się bardziej, że ktoś udaje cielaka, albo jakieś inne zwierzę. Ktoś okryty wielkim prześcieradłem, kto mnie chce nastraszyć. Ale kto miałby mnie straszyć na moim własnym podwórku i dlaczego? Do dziś zostało mi wrażenie mrożącego lęku- przenikającego głęboko i powodującego, że dusza kurczyła się ze strachu i zapadała w sobie. 

Drugie spotkanie miało miejsce, kiedy służyłem przymusowo w gospodarstwie u Niemców podczas wojny jako koniuszy, a czasem stangret albo i zwykły parobek. Miałem wtedy 17 lat. Bauer kazał mi zaprząc konie do kolaski i odwieźć znajomego do domu. W drodze powrotnej przyczepił się do mnie duży, biały pies. Biegł razem z powozem. Raz przed końmi, raz z lewej, raz z prawej. Kiedy kolejny raz zbliżył się do kolaski i zrównał ze mną- śmignąłem go znienacka batem z całej siły i wszystko mi niespodziewanie zgasło. Obudziło mnie batożenie i pomstowanie bauera, który rzucał wszystkimi niemieckimi przekleństwami, jakie tylko zdążyłem poznać podczas pobytu w folwarku. Udało mi się uciec i schować za spichlerze. Z rozciętą głową, wybitym okiem, zakrwawiony i roztrzęsiony, odczekałem aż minie mu złość i będę mógł wrócić do swoich obowiązków. Jak się później dowiedziałem- konie same mnie przywiozły nieprzytomnego a ja na podwórku spadłem z kozła i wylądowałem w zaspie. Tam mnie znalazł bauer i próbował ukatrupić. Na szczęście potrzebował parobków i nie wydał gestapo.

W latach pięćdziesiątych, kiedy już się ożeniłem i miałem dwójkę dzieci, doszło do kolejnego zdarzenia.  Teść w posagu dał córce kawałek ziemi, na którym się pobudowaliśmy po ślubie. Ziemia była goła i nieurodzajna, ale pracowałem cały czas, nawet nocami, żeby mieć swoje. Drzewa jednak rosną wolno a węgla nie można było dostać, więc zaprzągłem konia i pojechałem pozbierać trochę drewna na opał do pobliskiego lasu. Załadowaną furmankę zatrzymała milicja, bo sąsiad ormowiec zaszpiclował. Zaczaili się przy drodze i na mnie czekali. Za przywłaszczenie mienia  wsadzili na 24 godziny i pod sąd. W sumie kosztowało mnie to 2 lata odsiadki, ale to 24 godziny aresztu były najtrudniejsze. Umieścili mnie z innym nieszczęśnikiem w nieogrzewanej izbie w starym dworku, przerobionym na areszt. Zdaje się, że w piwnicach były katownie UB, ale wtedy nic spod podłogi nie dobiegało. Nakryliśmy się derkami, co nam dali i poszliśmy spać. Około północy obudził nas straszny łoskot, jakby ktoś przetaczał nad nami wielką kulę z jednego końca pokoju na drugi. Wyciągnęliśmy zapałki i ze znalezionych starych gazet ukręciliśmy coś w rodzaju knota. Kiedy pojawiło się trochę światła, łoskot natychmiast ustał. Kiedy zgasło światło- rumor był tak głośny, że nie dało się spać. Jakby ta kula miała przebić sufit i spaść prosto na nas, przygnieść nas i zabić. Nie było więc wyjścia. Wyszukaliśmy w izbie cokolwiek dało się palić i paliliśmy po kolei. Rano przyszli strażnicy, bardzo zdziwieni, że wytrzymaliśmy całą noc. Nikomu wcześniej się to nie udało. Powiedzieli nam, ze dom był nawiedzony, bo ktoś fałszywie oskarżony powiesił się w tej celi, w której byliśmy osadzeni. 

Dzisiaj umieram na raka. Minęło ponad pół wieku od naszego pierwszego spotkania. On stoi w kącie pokoju, widoczny tylko dla mnie. Byt na granicy rzeczywistości i omamów. Sam nie należy do żadnego z tych światów, a ja go widzę tak dobrze jak on mnie. Wpatruje się i najwyraźniej na coś czeka od kilku dni, od kiedy się pojawił. Jest zupełnie nieporuszony, mimo, że ja zwijam się z bólu, jak tylko przestaje działać morfina. Za chwilę wejdzie mój dorosły już syn, który da mi ostatni bardzo bolesny zastrzyk. Potem i tak trzeba będzie wzywać pogotowie, które zawiezie mnie do szpitala, gdzie ostatecznie umrę. 

Powiadają, że wizytanci zjawiają się w szczególnych momentach a mądrzy ludzie wiedzą, co to dla nich oznacza. Nie każdy też może ich doświadczyć. Pozwalają się zobaczyć tylko tym, którzy są w stanie znieść ich widok i zapanować nad przerażeniem. Być może dlatego właśnie mój syn zobaczy ich tylko jeden raz w życiu, a wnuczka, której już nie poznam- nie ujrzy ich nigdy.