wtorek, 20 grudnia 2016

Portret

Fascynujące było to idealne rozdwojenie charakteru namiestnika. Lud w niego wierzył ale ja byłem wystarczająco blisko, żeby dostrzec zwichniętą, psychopatyczną osobowość. I choć dobrze to widziałem- wyraźnie jak na dłoni, to ciągle nie mogłem uwierzyć moim oczom, bo pamiętałem początki i znałem jego logikę myślenia z dawnych czasów, tak bliską mojemu oglądowi świata.

Namiestnik nie zawsze był kwintesencją pogardy. W czasach kiedy go poznałem był skromnym zarządcą prowincji, cierpliwie wykonującym obowiązki, z dala od dworskiego blichtru oraz intryg, uwielbiany przez podwładnych, którzy uważali go za najwspanialszego człowieka w całym królestwie a być może i we wszystkich znanych nam krainach. Pełen wdzięku i klasy. Mówiący wyszukanym językiem poetów i pisarzy.

Pierwsza zmiana nastąpiła, kiedy w jednym z dworów na terenie prowincji pojawił się nowy nauczyciel. Okazał się on na tyle sprawny, że po pewnym czasie pobierali u niego nauki zarówno młodzi jak i starzy, uczeni i prostaczkowie, bogaci i biedni, a wszyscy pospołu w równym stopniu zadowoleni i upici tym blaskiem mądrości bijącym od mistrza. Jednym z uczniów stał się sam zarządca, który szybko uznał jego wielkość i nadskakiwał mu we wszystkim, co niekiedy przyjmowało wręcz groteskowe rozmiary. Sam pamiętam jak podawał nauczycielowi batutę, zwój lub miseczkę w lekko służalczym przysiadzie i z fałszywym uśmiechem oraz pochyloną kornie głową. Wtedy w swej naiwności myślałem, że to wyraz najwyższego szacunku, pokory, uległości i swego rodzaju hołd wyrażający się w ciepłych okruchach codzienności i drobnych gestach uwielbienia.

Wspomniana zmiana polegała na przeniesieniu uwielbienia ludu z osoby zarządcy prowincji na mistrza. Trudno mi w tej chwili po latach stwierdzić, czy sam zarządca to widział i ewentualnie jak to odczuł. Szczególnie, że wówczas nie mieliśmy dostatecznie częstego kontaktu i więcej przebywałem na dworze ówczesnego namiestnika, niż na terenie prowincji. Późniejsze wydarzenia pozwalają mi jednakże przypuszczać, że już z przybyciem mistrza atmosfera mogła się psuć, tylko doszło do jakiegoś tajenia uczuć wspartego maskowaniem intencji.

Druga zmiana była już widoczna dla wszystkich bardzo szybko i wyraźnie. Kiedy zarządca został namiestnikiem i częściej zaczął bywać na dworze, natychmiast pokazał swoje inne oblicze. W pewien sposób stał się swoim przeciwieństwem. Rzadko się uśmiechał i nigdy nie chwalił swoich podwładnych. Ostentacyjnie okazywał, że ma władzę nad ludźmi, poniżając ich i zmuszając do pracy ponad siły. Im bardziej nerwowy się stawał w swoich poczynaniach, tym bardziej widać było, że nie pasuje do nowego stanowiska, które go najwyraźniej przerasta. Na każdym kroku, w każdej decyzji widać było dyletanctwo, głupotę i brak elementarnej choćby znajomości sztuki zarządzania. Pierwszymi ofiarami jego napadów złości stali się ci, co najbliżej- służący, których przywiózł z prowincji- batożeni na śmierć z byle powodu, rozrywani końmi, umierający z głodu w lochach, gdzie trafili na podstawie wymyślonych oskarżeń. Ofiarą poniekąd stał się również nauczyciel, który cudem zdążył zbiec poza granice królestwa, zanim przybyli nasłani siepacze. Odchodząc, przeklął tę ziemię i powiedział, że jego noga tu nigdy nie postanie. Wygnany przez nienawiść nigdy nie powrócił, z czasem spełniło się też rzucone przekleństwo.

Kiedy nikt już nie mógł się czuć bezpieczny a namiestnik rozpasał się, hasał i pławił w okrucieństwie dla kaprysu, sytuacja wymknęła się spod kontroli. Słudzy wyciągnęli go tuż nad ranem, bosego, w koszuli i gaciach, rozpostarli na drzwiach wejściowych i zachłostali na śmierć. Wicekról na wieść o tych wydarzeniach przysłał odział ułanów, którzy podarli pasy z ludzi, zabili wszystko co żywe, łącznie z psami i kotami, spalili domostwa i posypali solą ziemie.

Dzisiaj, po wielu latach, spędzając całe dnie w mojej pustelni, z równą lubością oddaję się studiowaniu ksiąg, co charakterów ludzi spotkanych na drodze życia.  I ciągle trudno jest mi zrozumieć tę zmianę maski namiestnika jak również późniejsze działania władzy.
Mogę podejrzewać, że namiestnik urodził się głupcem, niezdolnym w swej istocie do przemyśleń i nauki. Na żadnym z etapów swojego życia nie był w stanie pojąć i naprawić błędów. Jego wiedza była pozorna  a refleksja na poziomie małego dziecka, miotanego emocjami. Wydawało mu się, że uzyskanie wysokiej pozycji i sprawowanie władzy zamknie wszelką dyskusję o błędach i wypaczeniach a on sam zyska status nieomylnego.  Najwyraźniej władza przesłoniła mu wszystko inne.
Pozostaje jeszcze pytanie dlaczego więc zaszedł tak wysoko, skoro każdy w otoczeniu widział od początku jego głupotę i niekompetencję. Czy nikt z władców nie dostrzegał ewidentnych braków? Wydaje się, że do czasu awansu, namiestnik odgrywał spektakl pokory i służalczości. Takich ludzi, spijających mądrość z ust mistrzów i gnących kark kornie w obecności przełożonych lubi każda władza. Są idealnymi wykonawcami poleceń. Nieważne co myślą i czy w ogóle, bo i tak liczy się wola tego, który wydaje polecenia a ona nie będzie kwestionowana przez tego pokroju ludzi.. Można ich wykorzystać jako przedłużenie miecza, pejcza czy siekiery albo pióra do sygnowania dokumentów.  Sam namiestnik potrafił się też dobrze kryć zarówno ze swoją ignorancją, głupotą oraz innymi brakami jak i z planem porządkowania świata.
Kiedy zaś doszedł do władzy, ludzie bali się mu przeciwstawić. Tym bardziej, że każdy opór wywoływał złość i urażone ego szukało satysfakcji z krzywdy oponentów.  Tak więc w bezimiennym grobie sypanym wapnem kończyli zarówno ci mądrzy, dostrzegający głupotę, jak i ci głupi, co nie trzymali języka za zębami w odpowiednim czasie.

Błogie kontemplacje w odosobnieniu zacienia tylko jedna uporczywa refleksja nachodząca mnie od pewnego czasu. Odnoszę nieodparte wrażenie, że ludzkość zmierza do samozagłady. Dane mi było wystarczająco dużo czasu, żeby ujrzeć mnogość namiestników, których do władzy wynosiły słabe środowiska, tłumy idiotów lub absolutni władykowie, mało oświeceni.

A może to wcale nie jest takie złe? Może czas porzucić różne mesjanistyczne teorie i spojrzeć prawdzie prosto w oczy? Uświadomić sobie, że ludzkość jest nieudanym eksperymentem natury skazanym na niepowodzenie od samego początku, kiedy tylko pierwsza istota biologiczna uzyskała odrobinę świadomości. I być może świat bez nas będzie lepszy, skoro umiejętność organizowania sobie życia jest w naszym gatunku zdefiniowana jako aberracja a nie norma. I skoro ślady nasze znaczymy krwią, bólem i cierpieniem unieszczęśliwiając wszystkie inne istoty.

czwartek, 15 grudnia 2016

Niedomyślności

Zahamowałem. Kierowca z tyłu również nacisnął hamulec i omalże nie wpadł na mnie. Niczego nie było ani na drodze ani obok niej. A mógłbym przysiąc, że na poboczu zauważyłem jakby cień powidoku, skaczącego wprost na przednią szybę. Ale poza tym nic się już nie wydarzyło. Prawie w tej samej chwili zapomniałem o wszystkim a reszta dnia minęła bez żadnych przygód. W następnych tygodniach nie uświadamiałem sobie, że coś jest nie tak, bo wszystko zdawało się być dokładnie takie samo jak było do tej pory. Pamiętam, że pół roku później- w styczniu, pojawiła się u nas zorza polarna i wtedy coś częściej rozbłyskało rozrzucając coraz więcej powidocznych zjaw. Wtedy również nie rozpoznawałem żadnych istotnych zmian w otaczającej rzeczywistości.  Myślałem, że te wszystkie delikatne lśnienia, odblaski, cienie i pęknięcia to tylko naturalne pozostałości nienaturalnej zorzy.

Zorientowałem się w charakterze zmiany, gdy zobaczyłem zmarłych chodzących między żywymi. To stało się nagle. Spadła zasłona i ujrzałem cienie wędrujące w różnych kierunkach, bez ładu i składu, stojące, obserwujące, przemieszczające się lub zapadające się w sobie z żałości. W żadnym z nich nie było jakiejkolwiek światłości czy szczęścia- ani jednego nawet pasemka odbitego światła. Nie tyle mnie to wówczas przeraziło, co zadziwiło. Zatem ten drugi świat jednak istnieje i najwyraźniej rządzi się całkiem odmiennymi prawami, jakby nie istniały dla tych zjaw ani czas, ani przestrzeń, ani my.
Później jakoś zupełnie niepostrzeżenie nadszedł ten czas, kiedy cienie, powidoki i pęknięcia towarzyszyły mi już bez przerwy.  I wtedy właśnie uświadomiłem sobie (choć wcześniej nie byłem w stanie nawet przeczuć), że oto zbliża się największe zagrożenie.

Kontradykcje i wzajemne zaprzeczenia. Uderzyły mnie tak samo nagle i gwałtownie jak wcześniejsza aberracja. Znowu w jednej chwili zalały mnie: żałość i ból i współczucie i cała rozpacz połączonych światów. Uświadomiłem sobie, że ta jasna strona codzienności- uśmiechy, szczęście, radość i wszystkie najwspanialsze osiągnięcia ludzkości; mnogich kultur i cywilizacji- są niczym politura przykrywająca to, co stanowi trwałą bazę oraz istotę zarazem, swego rodzaju esencję rzeczywistości. Spod cienkiej warstwy prześwitywała jednak nieubłaganie otchłań.

Jako pierwsza biła fala złości i agresji, napędzana rozpaczą topionych kociąt, mordowanych zwierząt rzeźnych i katowanych na śmierć dzieci. Tego wszystkiego, co dzieje się na co dzień, a czego nie chcą dostrzegać tak zwani dobrzy ludzie. Już sama ta kumulacja wrażeń z ukrytego pokładu rzeczywistości była nie do zniesienia jak duszna część nocy. Upadłem na kolana, ciśnięty uderzeniem huraganu złości, zimna i mdłości. Kompletnie pozbawiony woli życia, zapadnięty w eskę, rozedrgany niedającą się opanować lękliwą nerwowością.  

Jako druga uderzyła we mnie fala zimnej obojętności. Takiej, przy pomocy której mogą zabijać idioci u władzy, mający w głębokiej pogardzie każdego, kto słabszy, zdolny, pracowity lub tylko pozostający w zależności. Z nią nadeszła rezygnacja a potem- nienaturalny spokój.

A potem cisza.

Wtedy zrozumiałem, że działanie ma dokładnie taki sam sens jak niedziałanie i nieobecność. Światy żywych i umarłych wprawdzie współistnieją ale nie są w stanie się połączyć ani nawet przeniknąć. Jeden to chłodna martwa materia, drugi to zimny i nieczuły duch. A to, co nerwowe, gorące i żywe to tylko orgazmiczne błyski i napięcia. Zwitki i kwintesencje energii, zupełnie niespójnie  skupione w przypadkowych miejscach. Przyjemne skoki hormonów i fajerwerki emocji ale kompletnie bez znaczenia.