wtorek, 20 grudnia 2016

Portret

Fascynujące było to idealne rozdwojenie charakteru namiestnika. Lud w niego wierzył ale ja byłem wystarczająco blisko, żeby dostrzec zwichniętą, psychopatyczną osobowość. I choć dobrze to widziałem- wyraźnie jak na dłoni, to ciągle nie mogłem uwierzyć moim oczom, bo pamiętałem początki i znałem jego logikę myślenia z dawnych czasów, tak bliską mojemu oglądowi świata.

Namiestnik nie zawsze był kwintesencją pogardy. W czasach kiedy go poznałem był skromnym zarządcą prowincji, cierpliwie wykonującym obowiązki, z dala od dworskiego blichtru oraz intryg, uwielbiany przez podwładnych, którzy uważali go za najwspanialszego człowieka w całym królestwie a być może i we wszystkich znanych nam krainach. Pełen wdzięku i klasy. Mówiący wyszukanym językiem poetów i pisarzy.

Pierwsza zmiana nastąpiła, kiedy w jednym z dworów na terenie prowincji pojawił się nowy nauczyciel. Okazał się on na tyle sprawny, że po pewnym czasie pobierali u niego nauki zarówno młodzi jak i starzy, uczeni i prostaczkowie, bogaci i biedni, a wszyscy pospołu w równym stopniu zadowoleni i upici tym blaskiem mądrości bijącym od mistrza. Jednym z uczniów stał się sam zarządca, który szybko uznał jego wielkość i nadskakiwał mu we wszystkim, co niekiedy przyjmowało wręcz groteskowe rozmiary. Sam pamiętam jak podawał nauczycielowi batutę, zwój lub miseczkę w lekko służalczym przysiadzie i z fałszywym uśmiechem oraz pochyloną kornie głową. Wtedy w swej naiwności myślałem, że to wyraz najwyższego szacunku, pokory, uległości i swego rodzaju hołd wyrażający się w ciepłych okruchach codzienności i drobnych gestach uwielbienia.

Wspomniana zmiana polegała na przeniesieniu uwielbienia ludu z osoby zarządcy prowincji na mistrza. Trudno mi w tej chwili po latach stwierdzić, czy sam zarządca to widział i ewentualnie jak to odczuł. Szczególnie, że wówczas nie mieliśmy dostatecznie częstego kontaktu i więcej przebywałem na dworze ówczesnego namiestnika, niż na terenie prowincji. Późniejsze wydarzenia pozwalają mi jednakże przypuszczać, że już z przybyciem mistrza atmosfera mogła się psuć, tylko doszło do jakiegoś tajenia uczuć wspartego maskowaniem intencji.

Druga zmiana była już widoczna dla wszystkich bardzo szybko i wyraźnie. Kiedy zarządca został namiestnikiem i częściej zaczął bywać na dworze, natychmiast pokazał swoje inne oblicze. W pewien sposób stał się swoim przeciwieństwem. Rzadko się uśmiechał i nigdy nie chwalił swoich podwładnych. Ostentacyjnie okazywał, że ma władzę nad ludźmi, poniżając ich i zmuszając do pracy ponad siły. Im bardziej nerwowy się stawał w swoich poczynaniach, tym bardziej widać było, że nie pasuje do nowego stanowiska, które go najwyraźniej przerasta. Na każdym kroku, w każdej decyzji widać było dyletanctwo, głupotę i brak elementarnej choćby znajomości sztuki zarządzania. Pierwszymi ofiarami jego napadów złości stali się ci, co najbliżej- służący, których przywiózł z prowincji- batożeni na śmierć z byle powodu, rozrywani końmi, umierający z głodu w lochach, gdzie trafili na podstawie wymyślonych oskarżeń. Ofiarą poniekąd stał się również nauczyciel, który cudem zdążył zbiec poza granice królestwa, zanim przybyli nasłani siepacze. Odchodząc, przeklął tę ziemię i powiedział, że jego noga tu nigdy nie postanie. Wygnany przez nienawiść nigdy nie powrócił, z czasem spełniło się też rzucone przekleństwo.

Kiedy nikt już nie mógł się czuć bezpieczny a namiestnik rozpasał się, hasał i pławił w okrucieństwie dla kaprysu, sytuacja wymknęła się spod kontroli. Słudzy wyciągnęli go tuż nad ranem, bosego, w koszuli i gaciach, rozpostarli na drzwiach wejściowych i zachłostali na śmierć. Wicekról na wieść o tych wydarzeniach przysłał odział ułanów, którzy podarli pasy z ludzi, zabili wszystko co żywe, łącznie z psami i kotami, spalili domostwa i posypali solą ziemie.

Dzisiaj, po wielu latach, spędzając całe dnie w mojej pustelni, z równą lubością oddaję się studiowaniu ksiąg, co charakterów ludzi spotkanych na drodze życia.  I ciągle trudno jest mi zrozumieć tę zmianę maski namiestnika jak również późniejsze działania władzy.
Mogę podejrzewać, że namiestnik urodził się głupcem, niezdolnym w swej istocie do przemyśleń i nauki. Na żadnym z etapów swojego życia nie był w stanie pojąć i naprawić błędów. Jego wiedza była pozorna  a refleksja na poziomie małego dziecka, miotanego emocjami. Wydawało mu się, że uzyskanie wysokiej pozycji i sprawowanie władzy zamknie wszelką dyskusję o błędach i wypaczeniach a on sam zyska status nieomylnego.  Najwyraźniej władza przesłoniła mu wszystko inne.
Pozostaje jeszcze pytanie dlaczego więc zaszedł tak wysoko, skoro każdy w otoczeniu widział od początku jego głupotę i niekompetencję. Czy nikt z władców nie dostrzegał ewidentnych braków? Wydaje się, że do czasu awansu, namiestnik odgrywał spektakl pokory i służalczości. Takich ludzi, spijających mądrość z ust mistrzów i gnących kark kornie w obecności przełożonych lubi każda władza. Są idealnymi wykonawcami poleceń. Nieważne co myślą i czy w ogóle, bo i tak liczy się wola tego, który wydaje polecenia a ona nie będzie kwestionowana przez tego pokroju ludzi.. Można ich wykorzystać jako przedłużenie miecza, pejcza czy siekiery albo pióra do sygnowania dokumentów.  Sam namiestnik potrafił się też dobrze kryć zarówno ze swoją ignorancją, głupotą oraz innymi brakami jak i z planem porządkowania świata.
Kiedy zaś doszedł do władzy, ludzie bali się mu przeciwstawić. Tym bardziej, że każdy opór wywoływał złość i urażone ego szukało satysfakcji z krzywdy oponentów.  Tak więc w bezimiennym grobie sypanym wapnem kończyli zarówno ci mądrzy, dostrzegający głupotę, jak i ci głupi, co nie trzymali języka za zębami w odpowiednim czasie.

Błogie kontemplacje w odosobnieniu zacienia tylko jedna uporczywa refleksja nachodząca mnie od pewnego czasu. Odnoszę nieodparte wrażenie, że ludzkość zmierza do samozagłady. Dane mi było wystarczająco dużo czasu, żeby ujrzeć mnogość namiestników, których do władzy wynosiły słabe środowiska, tłumy idiotów lub absolutni władykowie, mało oświeceni.

A może to wcale nie jest takie złe? Może czas porzucić różne mesjanistyczne teorie i spojrzeć prawdzie prosto w oczy? Uświadomić sobie, że ludzkość jest nieudanym eksperymentem natury skazanym na niepowodzenie od samego początku, kiedy tylko pierwsza istota biologiczna uzyskała odrobinę świadomości. I być może świat bez nas będzie lepszy, skoro umiejętność organizowania sobie życia jest w naszym gatunku zdefiniowana jako aberracja a nie norma. I skoro ślady nasze znaczymy krwią, bólem i cierpieniem unieszczęśliwiając wszystkie inne istoty.

czwartek, 15 grudnia 2016

Niedomyślności

Zahamowałem. Kierowca z tyłu również nacisnął hamulec i omalże nie wpadł na mnie. Niczego nie było ani na drodze ani obok niej. A mógłbym przysiąc, że na poboczu zauważyłem jakby cień powidoku, skaczącego wprost na przednią szybę. Ale poza tym nic się już nie wydarzyło. Prawie w tej samej chwili zapomniałem o wszystkim a reszta dnia minęła bez żadnych przygód. W następnych tygodniach nie uświadamiałem sobie, że coś jest nie tak, bo wszystko zdawało się być dokładnie takie samo jak było do tej pory. Pamiętam, że pół roku później- w styczniu, pojawiła się u nas zorza polarna i wtedy coś częściej rozbłyskało rozrzucając coraz więcej powidocznych zjaw. Wtedy również nie rozpoznawałem żadnych istotnych zmian w otaczającej rzeczywistości.  Myślałem, że te wszystkie delikatne lśnienia, odblaski, cienie i pęknięcia to tylko naturalne pozostałości nienaturalnej zorzy.

Zorientowałem się w charakterze zmiany, gdy zobaczyłem zmarłych chodzących między żywymi. To stało się nagle. Spadła zasłona i ujrzałem cienie wędrujące w różnych kierunkach, bez ładu i składu, stojące, obserwujące, przemieszczające się lub zapadające się w sobie z żałości. W żadnym z nich nie było jakiejkolwiek światłości czy szczęścia- ani jednego nawet pasemka odbitego światła. Nie tyle mnie to wówczas przeraziło, co zadziwiło. Zatem ten drugi świat jednak istnieje i najwyraźniej rządzi się całkiem odmiennymi prawami, jakby nie istniały dla tych zjaw ani czas, ani przestrzeń, ani my.
Później jakoś zupełnie niepostrzeżenie nadszedł ten czas, kiedy cienie, powidoki i pęknięcia towarzyszyły mi już bez przerwy.  I wtedy właśnie uświadomiłem sobie (choć wcześniej nie byłem w stanie nawet przeczuć), że oto zbliża się największe zagrożenie.

Kontradykcje i wzajemne zaprzeczenia. Uderzyły mnie tak samo nagle i gwałtownie jak wcześniejsza aberracja. Znowu w jednej chwili zalały mnie: żałość i ból i współczucie i cała rozpacz połączonych światów. Uświadomiłem sobie, że ta jasna strona codzienności- uśmiechy, szczęście, radość i wszystkie najwspanialsze osiągnięcia ludzkości; mnogich kultur i cywilizacji- są niczym politura przykrywająca to, co stanowi trwałą bazę oraz istotę zarazem, swego rodzaju esencję rzeczywistości. Spod cienkiej warstwy prześwitywała jednak nieubłaganie otchłań.

Jako pierwsza biła fala złości i agresji, napędzana rozpaczą topionych kociąt, mordowanych zwierząt rzeźnych i katowanych na śmierć dzieci. Tego wszystkiego, co dzieje się na co dzień, a czego nie chcą dostrzegać tak zwani dobrzy ludzie. Już sama ta kumulacja wrażeń z ukrytego pokładu rzeczywistości była nie do zniesienia jak duszna część nocy. Upadłem na kolana, ciśnięty uderzeniem huraganu złości, zimna i mdłości. Kompletnie pozbawiony woli życia, zapadnięty w eskę, rozedrgany niedającą się opanować lękliwą nerwowością.  

Jako druga uderzyła we mnie fala zimnej obojętności. Takiej, przy pomocy której mogą zabijać idioci u władzy, mający w głębokiej pogardzie każdego, kto słabszy, zdolny, pracowity lub tylko pozostający w zależności. Z nią nadeszła rezygnacja a potem- nienaturalny spokój.

A potem cisza.

Wtedy zrozumiałem, że działanie ma dokładnie taki sam sens jak niedziałanie i nieobecność. Światy żywych i umarłych wprawdzie współistnieją ale nie są w stanie się połączyć ani nawet przeniknąć. Jeden to chłodna martwa materia, drugi to zimny i nieczuły duch. A to, co nerwowe, gorące i żywe to tylko orgazmiczne błyski i napięcia. Zwitki i kwintesencje energii, zupełnie niespójnie  skupione w przypadkowych miejscach. Przyjemne skoki hormonów i fajerwerki emocji ale kompletnie bez znaczenia.

wtorek, 20 września 2016

Impra

Ambasador wydał doskonałe przyjęcie. Przepych kreacji, kunsztowne potrawy i wysmakowana muzyka miały uczynić wrażenie na gościach Imperium. I choć po całym pałacu snuły się tłumy to nie było tu nikogo przypadkowego- nawet kelnerzy stanowili elitę w swoim zawodzie. Przyjemny gwar wykwintnej uczty, zmieszany z podniecającym szmerem i jakże przyjemnym śmiechem szczęśliwych, beztroskich ludzi, odbijały się od twardych kamiennych powierzchni i przeplatały, wnikając w najmniejszy zakamarek domostwa, przenikając, mieszając, łącząc by stworzyć w ostateczności niebywałą, pulsującą, koloidalną masę dźwięków.  Tak rzadko spotykaną wspólnotę intymności. Pławiącą się w gęstym od perfum powietrzu lub trzepoczącą w świetle księżyca ponad aksamitnym, eleganckim tłumem.

Ambasador szepnął mi do ucha, że chciałby abym zagrał dla gości na fortepianie, który zdobi środek ogrodu. Znalazłem się w potrzasku. Z jednej strony nie mogłem przecież odmówić samemu ambasadorowi, który reprezentował najwyższy materialny porządek tego świata i który dawał mi właśnie szansę, żeby ten świat mnie na chwilę choć zauważył. Z drugiej- nigdy nie dotykałem żadnego instrumentu. Nie umiałem nawet zagrać "wlazł kotek na płotek". Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć- Jego już nie było w pobliżu. Musiałem więc zagrać, choć nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Minuty pozostałe do koncertu wypełniła panika i obsesja. Całe istnienie to była dla mnie już tylko ta chwila, kiedy zasiądę przed zabytkowym instrumentem i .... no właśnie co? Nie zrobię nic? Będę bezmyślnie uderzał w klawisze udając, ze gram jakiegoś Schönberga? A może zagram nie grając? Jak na to zareagują inni? Na pewno mnie wyśmieją, bo wyjdę na kompletnego idiotę. Nie dość, ze nie umiem grać to jeszcze okaże się, że próbowałem udawać wielkiego mądralę, wirtuoza i znawcę.  A tak naprawdę jestem kompletnym przybłędą, który nie powinien znaleźć się w tak elitarnym towarzystwie. Bałem się coraz bardziej, że będę pośmiewiskiem, tematem niewybrednych żartów, symbolem dziadostwa dla ostatniej pałacowej kuchty.  Czas płynął nieubłaganie tak jak i zimny, chorobliwy pot po plecach.  Rozmyślając, chodziłem cały czas i szukałem gospodarza. Znalazłem go wreszcie praktycznie tuż przed występem w garderobie, jak się przebierał. Po usłyszeniu o moim problemie nie był tak wściekły, jak przypuszczałem. Albo może tylko udawał. Najpierw się zmarszczył i już wydawało się, że wybuchnie złością, gdy nagle stwierdził, że doskonale mnie rozumie i nawet pokiwał ze zrozumieniem głową. W świecie podwójnych standardów i nakładających się na siebie rozlicznych gier to mogło oznaczać tylko jedno- w tym towarzystwie jestem już skończony.  

Wtedy wpadłem na pewien pomysł. Wyszedłem z Ambasadorem, podszedłem do fortepianu i oznajmiłem , że mamy niespodziankę, specjalnie przygotowaną na ten wieczór. Zaprowadziłem wszystkich do stolarni, z której od lat nikt już nie korzystał. Wnętrze czyniło tragiczne wrażenie. Wszędzie porozrzucane niedbale dłuta i heble, niektóre pordzewiałe, inne zdekompletowane. Strugi, piły i wybieraki w zupełnie przypadkowych miejscach, podłoga zasypana trocinami i wiórami, wszystko pokryte kurzem, oplecione pajęczynami i upstrzone ptasim łajnem jak w Sklepach cynamonowych. Odgarnąłem pajęczyny, zamiotłem nogą trociny i wióry, rozejrzałem się i chwyciłem jedną ręką za pień podeschniętej lipy a drugą za puszkę z dłutami. Parę chwil zajęło mi, żeby z niekształtnego kloca wydobyć delikatną i melancholijną postać Pierrota. Kilkoma ostatnimi pociągnięciami dłuta nadałem Pierrotowi kobiece rysy twarzy i przycisnąłem obrobiony pień do siebie. Uścisnąłem z całej siły i przytrzymałem w ramionach przez moment wydłużający się w nieskończoność.  Szepnąłem do ucha tak jak wcześniej mi to zrobił Ambasador, popatrzyłem głęboko w oczy, pocałowałem krótko w pełne dziewczęce usta i lekko odepchnąłem.

Pierrot ożył i zaczął swój magiczny taniec. O ile wcześniej całe towarzystwo sprawiało wrażenie zaciekawionego moimi dziwnymi ruchami rąk, to teraz wszyscy byli zaszokowani i zaczarowani. Pierrot snuł się, omdlewał, umierał, rozpaczał, przeżywał, cierpiał, znów omdlewał z bólu i rozpaczy i znów omdlewał i znów omdlewał i znów umierał i tak w nieskończoność. W tańcu Pierrota skoncentrowała się  cała żałość i nędza tego świata. Wszyscy stali zastygli jak słupy soli a łzy płynęły im po stężałych policzkach kompletnie bez wyrazu. Pierrot szalał a oni stali. Odszedłem, bo moja mądrość została wyzwolona. Teraz oni musieli z tym żyć widząc siebie oczami tych, których skrzywdzili. Mój Pierrot przelał na nich moje uczucie obsesji, pomnożone o ich własne doświadczenia i spotęgowane cierpieniem ich ofiar.  Niektórzy umarli natychmiast tak jak stali, inni w drodze do domu lub po powrocie. Ambasador skamieniał a Pierrot tańczył dla niego, aż starł się na proch. Kiedy cały zamienił się w kopiec miękkich pachnących lipą trocin, wtedy ambasador rozpadł się na drobne kawałeczki, a właściwie rozsypał się , tworząc bliźniaczy kopiec piasku i pyłu. Kiedy już czas pożarł pałac i stolarnię, wiatr pomieszał piasek z trocinami i rozniósł po ruinach. Materiał wcześniej czy później użyją inne Imperia.

środa, 31 sierpnia 2016

Spotkanie w bibliotece

Zupełnie przypadkowo po wielu latach, choć w nieprzypadkowym miejscu spotkałem mojego Mistrza. Jak zwykle był w dobrym humorze i zdrowiu. W zasadzie to nie pamiętam, żebym go widział kiedykolwiek z najmniejszym choćby przeziębieniem czy też skwaszonego. Nawet jak mówił o rzeczach trudnych do zaakceptowania, lub o kimś z gruntu podłym i bez żadnej moralności. Zawsze trzymał fason i wydawał się mocno zdystansowany. Pod wieloma względami był nie z tego świata. Może też jego wizerunek w oczach moich i innych współpracowników był ekstrapolacją naszych skrytych wyobrażeń o człowieku wypełnionym esencją klasy, taktu i dobrych manier.
Wchodząc do chłodnego, piwnicznego, gotyckiego wnętrza, pełnego pustych stołów  i starych kamiennych regałów, wypełnionych średniowiecznymi księgami, poczułem że przekraczam wyraźnie granicę między tym, co realne a tym, co ponadczasowe. Za plecami zostało palące słońce w zenicie lata, przede mną snuły się chłód i półcień zamkniętej przestrzeni. Na jej środku  stała grupa starszych mężczyzn z kielichami wina w dłoniach, tworząc krąg dysputujących nad czymś ze swadą i charakterystycznymi ognikami w oczach.
Mistrz spojrzał w moją stronę, jakby to było zupełnie naturalne, że dołączam w tym momencie. Jakbyśmy byli umówieni. Zadał pytanie o mojego szefa, jakby pytał o pogodę na zewnątrz, choć wiedział, że to kawał intelektualnego wieprza, opoja i lenia patentowanego. Między aluzjami i niedopowiedzeniami konwersacji, mogłem odkryć jeszcze bardziej makiaweliczną dwulicowość, niż byłem sobie w stanie wyobrazić. Utrwalałem w wyobraźni obraz tego, który kochał się bezkresną miłością w samym sobie i ze wzajemnością, a który z trudem maskował równie bezdenną nienawiść  do wszystkich innych istot z wyjątkiem swojego osobistego mistrza autoreferencji i powtórzeń. Ten zaś 30 lat temu osiągnął stanowisko Wielkiego Mistrza Bibliotek i od tej pory jeździł na różne sympozja ciągle z tym samym referatem, składającym się z plagiatów i autoplagiatów, wygłaszanych pod coraz to nowym tytułem.
Wówczas nie byłem świadomy, że wkrótce będę musiał wybrać między Mistrzem a Szarlatanem. A potem już przez resztę życia ciągle ten wybór potwierdzać. Na przykładzie kolegów widziałem, że bez względu na decyzje, droga była ciernista, wyboista i pełna rozczarowań. Na szczęście wybór właściwej ścieżki pozwalał od czasu do czasu na upojenie wiedzą i dziką satysfakcję z obserwacji niepomiernej miernoty. Miałem tyle samo okazji do zwątpień, ile satysfakcji z małych, cichych, prawdziwych sukcesów.  
Na pożegnanie jeden z profesorów, który mówił wyłącznie po francusku, podał mi kielich z winem, Mistrz podał mi chleb a ja z wszystkimi podzieliłem się tabliczką czekolady. 
Wyszedłem natchniony i bez słowa a oni zostali nieporuszeni. Wychodząc w światło dnia, zdałem sobie sprawę, że to był jeden z tych nielicznych momentów w moim życiu, kiedy dotknąłem boga.

sobota, 13 sierpnia 2016

Traktat energetyczny

Największym osiągnięciem ludzkości było niewątpliwie odkrycie, że materia jest formą skupienia energii. Czyli, że pierwotny budulec wszechświatów to energia, będąca naturalnie w ruchu a materia jest tylko zatrzymaną energią, podobnie jak formą istnienia energii jest sama świadomość Na samym początku nikt nie był na tyle przenikliwy, żeby móc przewidzieć konsekwencje, jakie z sobą niesie to odkrycie i trzeba było dopiero kolejnych tysiącleci, żeby docenić jego wartość.  Dzisiaj, kiedy takie rzeczy jak drukowanie i wymiana DNA czy nieśmiertelność stały się rzeczą naturalną, nie zastanawiamy się nawet nad tym jak długą drogę musieliśmy przejść, żeby móc żyć w takim świecie jak dzisiaj.
Przede wszystkim miliony lat zajęło nam budowanie świadomości, że najcenniejsza jest ... sama świadomość, która jest zjawiskiem wciąż bardzo rzadkim, efemerycznym i niepoddającym się sterowaniu z zewnątrz. Badania nad świadomością wkroczyły w fazę decydującą w momencie, gdy uczeni odkryli, że jest to zjawisko naturalne, niemożliwe do osiągnięcia w warunkach laboratoryjnych. Badania nad tzw. sztuczną inteligencją nigdy nie przyniosły zadowalających rezultatów- zawsze było coś nie tak, albo uzyskana inteligencja nie była aż tak inteligentna, albo zawodziła matryca technologiczna, na której była osadzona sztuczna świadomość.
Pojmowanie świadomości jako wyższej formy zorganizowanej energii doprowadziło z kolei do szeregu przewartościowań i zbudowania zupełnie nowej moralności, dzięki której na pewne nasze zachowania ze stosunkowo nie tak odległej przeszłości mogliśmy spojrzeć tak jak ludzie XX wieku widzieli zachowania dzikich zwierząt. Ludzkość po prostu potrzebowała czasu, żeby dojrzeć i zrozumieć istotę bytu. Albo raczej ludzkość potrzebowała dojrzeć do tego, żeby wyzwolić się z biologicznych ograniczeń świadomości.
Kolejnym krokiem do zrozumienia istoty bytu okazało się odkrycie, że czas jest złudzeniem, które wytwarzają byty same z siebie. Z poziomu bytów ożywionych- uzależnionych od nośników biologicznych, jak w przypadku roślin, zwierząt, ludzi oraz form pośrednich i hybryd, nie można było przezwyciężyć tego złudzenia, gdyż nie można było przeniknąć zasłony śmierci. Tylko świadomość, która wyzwoliła się od widma nicości, była w stanie zobaczyć dopiero, że czas można porównać do fal na oceanie- niby ruszają się, lecz tak naprawdę tkwią w miejscu. Czyny, zdarzenia, emocje, ból i cierpienie są tylko błyskami słońca w poruszających się falach oceanu. Fale pochłaniają fale a zwierzęta pożerają i są pożerane, cierpią i pastwią się nad sobą wzajemnie. 

Tak jak małe fale nikną w większych,  tak umierająca świadomość zawsze i bezpowrotnie rozpadała się na cząstki elementarne. Zostawał po niej deszcz drobin materii i poszarpanych fal.  Powracały, odtwarzały byty i świadomości, rozpadały się po raz kolejny i kolejny,  i w ten sposób tworzyły kolejne i kolejne ułudy czasu. 

Geniuszami nazywamy te świadomości, które nauczyły się synchronizować wszystkie 12 wymiarów. Dla nas nie istnieje niemożliwe a jednocześnie wszystko stało się zbędne. Po wyzwoleniu żaden z Geniuszy niczego nigdy nie synchronizował. Niczego nie zmieniał ani nie odwracał. Uzyskanie zdolności synchronizowania wymiarów paradoksalnie na nic się nam nie przydało, bo nie mamy już ani współczucia ani woli działania. Modlitwy są więc bezcelowe.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Życie snem

Po dniu pełnym wrażeń Pan Jacek zasnął jak dziecko. Zresztą nigdy nie miał problemów ze snem. Co więcej- zawsze, gdy zdarzyła się jakaś nieprzespana noc wypełniona pracą lub czuwaniem, organizm musiał dochodzić do siebie i odsypiać przemęczenie w dwójnasób.
Po przebudzeniu dzień rozpoczął się bez zbędnych niepokojów i nieprzyjemnych niespodzianek. Śniadanie, radio, przegląd wiadomości w internecie, zabawy z psem, lektura. Przy lekturze począł odczuwać pewne znużenie i krótko przysnął. Po przebudzeniu dzień ów nie różnił się już niczym od innych dni starszego, samotnie mieszkającego pana na emeryturze, no bo i czym mógłby się różnić.  Wieczorem sen nadszedł wraz ze znużeniem i jak  co wieczór- resztki świadomości powiodły Pana Jacka do łóżka. Oczywiście zasnął praktycznie w momencie przyłożenia głowy do poduszki.
Następnego dnia sen trwał nieco dłużej. Potem śniadanie, wiadomości radiowe, przegląd internetu. Obudziło go lizanie psa po bezwładnie zwieszonej ręce. Kiedy ciało odzyskało jako taką świadomość, zorientował się, że głowa leży na klawiaturze a na ekranie dzieją się jakieś dziwne historie. Wypuścił psa na podwórze i poszedł do łóżka, żeby dokończyć sen.

Obudził się w pałacu- u wezgłowia siedział wierny Maxymilian, wpatrujący się z miłością w swojego Pana. Zdziwiony Pan Jacek rozejrzał się uważnie po komnacie. Wyglądało na jakieś wnętrze filmowe- no bo przecież nie mógł być to autentyczny pałac! A może to sen? Przypomniał sobie zaśnięcie przy komputerze. Jednak wiele wskazywało, że nie jest to marzenie- wszystko było rzeczywiste, barwne, pełne zapachów i intensywności- nie tak jak dotychczas w ponurych, czarno-białych snach, w których fragmenty wydarzeń pojawiały się w sobie tylko znanym porządku, niewyraźne-zamglone, nie do uchwycenia, rozpływające się pod wpływem dotyku niczym gęsta, brudna ciecz.
Zdezorientowany wyjrzał przez okno. Wzrok bezwiednie prześlizgnął się po pustym dziedzińcu i sylwetkach żołnierzy z kuszami, halabardami i mieczami, przyczajonych nieruchomo, patrzących w przestrzeń poza murami. Ze swoistego letargu wyrwało go skrzypienie otwieranych drzwi, w których pojawił się szambelan, krzyknął "Idą" i natychmiast zniknął. Pies szczeknął w odpowiedzi i znieruchomiał. Drzwi się zatrzasnęły a Pan Jacek usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Ten krótki komunikat jednak najwyraźniej nic nie znaczył, gdyż przyklejone do murów cienie ani drgnęły. Nie pojawił się też na horyzoncie żaden wróg, ani tym bardziej nikt nie zaczął szturmować bram. Sam Pan Jacek uległ temu hipnotyzującemu bezruchowi, bezczasowości i pustce.

Obudził się, gdy był już czas na obiad. Pies drapał do drzwi i popiskiwał. Dalszy rytm dnia wprawdzie nie uległ zaburzeniu ale Pan Jacek już do samego wieczora myślał o swoim śnie- tak niezwykle rzeczywistym. Co więcej- zaczęło mu się wydawać, że świat wokół niego troszeczkę poszarzał- potrawy straciły na smakowitości a i wzrok jakby się trochę pogorszył, bo świat stał się w rzeczy samej mniej wyraźny.

W komnacie nadal było pusto a żołnierze osłonięci murami obronnymi tkwili nieruchomo. Nie odczuwał głodu, pragnienia, ani potrzeby wykonania jakiegokolwiek ruchu. O upływie czasu świadczył tylko ruch drzew poruszanych wiatrem, przelatujące ptaki i owady ale też przebiegające od czasu do czasy w różnych kierunkach  zwierzęta. Świat przyrody zadziwiał lekkością i zwiewnością bytu, w przeciwieństwie do świata ludzi, który tkwił w ołowianym bezruchu, oczekiwaniu na to co nieuchronne i nieodgadnione.

Tym razem senność ogarnęła pana Jacka już w trakcie śniadania.  Dobrnięcie do końca posiłku okazało się nie lada wyczynem. Powieki bardzo ciążyły a ciało odczuwało ten bezwład charakterystyczny ostatnimi czasy dla tych późnych wieczorów, kiedy to zmęczenie trwaniem zmuszało do natychmiastowego udania się na spoczynek. Nie sposób było utrzymać świadomości ani cokolwiek zaplanować. Senne znużenie nie dałoby się w żaden sposób pokonać. Zresztą po co pan Jacek miałby to robić, skoro samo znużenie było tak przyjemne. W tym momencie uświadomił sobie, że jego senność jest zwiększającą się naturalnie potrzebą organizmu a z drugiej strony jednocześnie czymś w rodzaju uzależnienia, któremu można się oddawać z lubością i bez konsekwencji, jakie normalnie są następstwem innych uzależnień. 
Tym razem złożone ciało miało już nigdy się nie podnieść.  

Widok za oknem pałacowym nie zmieniał się mimo upływu lat. Drzwi już nigdy się nie uchyliły a żołnierze zamarli na wieczność na swoich stanowiskach. Stał patrząc i rozmyślał. Pozbawiony jakichkolwiek potrzeb dociekał co jest jawą a co snem. Dlaczego nic nie musi ani niczego nie chce. Skąd bierze się niemoc i brak. 

Kiedy już stracił poczucie czasu uświadomił sobie, że jest Bogiem. Rzeczywistość, o której myślał że jest prawdziwa, była tak naprawdę snem i mogła istnieć tylko i wyłącznie dopóki On śnił. Sen Boga był gwarantem życia i upływającego czasu a co za tym idzie- trwania. Wiedział też, że już nigdy nie zaśnie i nie będzie mógł ożywić tamtego świata. Że jego wieczne czuwanie oznacza zatem koniec tamtego wyśnionego świata.

I wreszcie uświadomił sobie, że ta nieruchoma rzeczywistość, w której utknął już na wieczność, bez możliwości zmiany czegokolwiek, wykonania najmniejszego chociażby ruchu, jest piekłem, na które skazał go ktoś inny. Nie wiadomo tylko czy mądry Człowiek, który umarł i dlatego niejako Bóg umarł wraz z nim, czy też przemyślny Szatan, który zastawił pułapkę na wszystkich: Boga, Człowieka i Wszechświat. Bóg miał teraz wystarczająco dużo czasu, żeby przemyśleć tę zagadkę na nieskończenie wiele sposobów.




czwartek, 28 stycznia 2016

Między wymiarami


Między wymiarami

Pogoda psuła się z minuty na minutę. Dosłownie. Kiedy wychodziłem z mojego gabinetu na uniwersytecie była słoneczna złota polska jesień a kiedy dotarłem na ostatnie piętro bloku do mojego mieszkania dwanaście minut później- za oknem szalała ulewa i wichura targała całym światem.  Nie znosiłem tego ciasnego mieszkanka, bo czułem się w nim jak w spadającym samolocie. Ciągle towarzyszyła mi irracjonalna świadomość, że kiedyś jakiś żywioł może rozszarpać wielką płytę na drobne kawałki a ja będę pierwszą ofiarą. Teraz te obawy przybrały na sile, zwłaszcza, że kołysanie budynku stało się całkiem realne i  odczuwalne z każdą chwilą coraz bardziej. Wycie wiatru, smaganie ulewy i mrok tworzyły atmosferę horroru.
Nie było sensu dłużej tu pozostawać. Byłem pewien że blok zaraz runie, być może nawet zanim zdążę się od niego oddalić albo zbiec na dół. Migiem znalazłem się w aucie i ruszyłem na pełnym gazie. Wypadłem na ulicę  i wbiłem się w strumień innych aut. Przeciąłem jezdnię między autami, przycierając kilka wozów. Kierowcy zatrzymali się, wyskoczyli i zaczęli notować szczegóły zdarzenia. Ja pojechałem dalej- wolałem ratować życie niż się chandryczyć.
Szybko dotarłem do bezpiecznego domku w Raculi, otulonego wonnymi iglakami. Zaryglowałem drzwi i zatrzasnąłem okiennice. Poszedłem spać.
Obudził mnie łomot do drzwi. Okazało się, że to jeden z moich studentów. Wyglądał fatalnie- brudny, podrapany, posiniaczony, w podartym ubraniu, jakby się przeprawiał przez dżunglę. Podałem grzane wino. Kiedy szaleństwo przestało się skrzyć mu w oczach i wzrok nieco zmętniał a mowa stała się mniej bełkotliwa, na tyle, że można było cokolwiek zrozumieć, zacząłem składać okruchy opowieści w spójną całość.
W ciągu nocy ludzie zaczęli umierać w przedziwny sposób. Świat pękał niczym wielki obraz i jeśli ktoś znalazł się na drodze takiego pęknięcia, w szczelinie, to fragment jego ciała znikał również, co niekiedy powodowało natychmiastową śmierć, a niekiedy śmierć w męczarniach. Byli również tacy, którzy żyli przez pewien czas, niczym przyklejeni do nowo powstałej szczeliny, nie mogący się ruszyć albo szarpiący się bezsilnie i próbujący bezskutecznie oderwać. Razem ze szczelinami zaczynali też nagle pojawiać się ludzie w przypadkowych miejscach i w nadzwyczaj zaskakujący sposób. Żywi, martwi, umierający i w różnych stadiach rozkładu. Spadali z nieba, pojawiali się wtopieni w jezdnię, beton, drzewa, zwierzęta i innych ludzi tworząc dziwaczne i makabryczne hybrydy. Można było odnieść wrażenie, że w różnych światach popękała przestrzeń i poprzez szczeliny między wymiarami powypadali ludzie, którzy znaleźli się w ten sposób w zupełnie przypadkowym czasie i miejscu.
Kiedy już trochę się uspokoił i zasnął, zacząłem zastanawiać się dlaczego przyszedł akurat do mnie, skąd w ogóle wiedział gdzie mieszkam i dlaczego nie widzę opisanych przez niego zjawisk. Otwarłem drzwi na zewnątrz w nadziei, że może coś zobaczę z tego spektaklu.
Dom otaczała mgła gęsta jak mleko. Nie dało się nic dostrzec.
Chciałem wyjść ale stopa nie napotkała żadnego oporu- omal nie wpadłem w nicość, otchłań która się prawdopodobnie rozciągała pode mną. Chyba poza domem nie było już niczego. Zatrzasnąłem drzwi. Chciałem zapytać ale na kanapie zamiast śpiącego studenta była już tylko dziura w rzeczywistości. Nie zdążyłem wyjść z zadziwienia, kiedy dom razem ze mną spłynął niczym kropla deszczu po szybie. Wydawało mi się, że w dół ale nie byłem tego pewien.