niedziela, 25 listopada 2018

Wziemięwzięcie

Wczesne lata nie były właściwie przeżyte. Twarde warunki hartowały ciało i ducha, więc dzieci były nawykłe do myślenia, że mogą liczyć tylko na samych siebie. Najmłodsze, piąte o imieniu Hieronim było już przygotowane do tego, aby jak najszybciej wyprowadzić się z domu wiecznej niezgody, nieogrzewanego zimą i upoconego latem, który miał niezmiennie od niepamiętnych czasów status niedokończonej budowy.

Nieustające kłótnie nader szybko przekonały go, że po maturze trzeba wyjechać jak najdalej i pozostawić agresywne nieokiełznane diabły samym sobie. Tego poniżenia i piekła na ziemi nie odbierał zresztą wówczas jako opresji, lecz jako naturalny stan rzeczy; los, co przecież nie może być moralnie naznaczony w żaden sposób.

Wyjeżdżając, oszukał poniekąd przeznaczenie. Wydawać by się mogło, że uniknął tego losu, który zgotowali mu swarliwi rodzice i rodzeństwo z piekła rodem, co to nie pozabijało się tylko dlatego, że rodzice później wzięliby na nich odwet i za pobicie na śmierć  odpowiedzieli niechybnie również zatłuczeniem.

Przez całe lata studiów i życia, dorobku, tułaczki i budowania,Hieronim odcinał się od przeszłości znaczonej rozpadającą się chatą. Od czasu do czasu wracał w rodzinne strony, żeby doświadczać śmierci ojca, matki, a potem rodzeństwa po kolei. Zresztą słowo doświadczać jest tu przesadne, bo w nieogrzewanym domu trudno było przecież o ciepłe uczucia. Albo rozpalone emocje albo lodowaty chłód. Stąd też i doświadczanie było jak przez mgłę. Jak przez pergamin.

Za każdym pobytem przyglądał się grobowi rodziców. Najpierw postawionemu na zapas- z jednym tylko ryciem w kamieniu, potem pęczniejącemu, bo i wyciętych napisów przybywało, wraz z każdą pogrzebaną i przywaloną osobą. Po cmentarzu rozsiane były również inne groby dalszej rodziny, które odwiedzał z rzadka. Nie tyle z sentymentu, którego przecież być nie mogło, co dla autodefinicji i chłodnej analizy rodzinnej przeszłości.

Podczas któregoś z pobytów doświadczył przedziwnego, obcego mu dotąd uczucia sentymentu. Zaczęło się to od grobu siostry Anielki, która zmarła niemowlęciem będąc, nie doczekawszy pierwszego roku, po zaledwie kilku miesiącach życia. Stojąc nad grobem wyobrażał sobie te lute zimy na wsi w zimnym domu, z których jedna przyniosła dziecku śmiertelną grypę, a ze skrawków różnych opowieści zbudował własny patchwork.  Była w  nim rozpacz matki, którą tak bardzo bolała utrata miłości jej życia i była wściekłość ojca, który wywlókł księdza z zakrystii i za pomocą gróźb wspartych uderzeniami pięści, zmusił do chrzczenia gasnącego ciała. Były wspomnienia matki płaczącej tygodniami, nawet po wielu latach, już w czasach jego dzieciństwa, jak również bezdenna otchłań jej oczu, w których od czasu do czasu błyskała tylko czysta nienawiść do świata i ludzi.
Od tego właśnie czasu grobowiec rodziców pociągał go coraz bardziej i bardziej. Można powiedzieć, że w pewien sposób fascynował, otoczony magiczną aurą, wołający. Apogeum tego wołania przypadło na czas, kiedy siostrzeniec postanowił przenieść grób Anielki i połączyć z pochówkiem reszty rodziny. Była to bolesna formalność, bo Hieronim uświadomił sobie, że po półwieczu, które minęło od śmierci siostry, jej prochy  ostatecznie zmieszały się z ziemią a kości w większości rozpuściły. Zwłaszcza dlatego tak szybko zanikły, że to kości niemowlęcia, więc mniej odporne na czas. W takich sytuacjach przenosi się tylko symbolicznie grudkę ziemi na nowe stanowisko a resztę przeznacza pod nowy grób.

Dłuższy czas rozmyślał o grabarzu kopiącym ten nowy grób na miejscu siostry. Jakie jest prawdopodobieństwo, że trafi na nierozpuszczone do końca szczątki.
Myślał też o tym jak bardzo i jak daleko udało mu się oddalić od rozpadającej się chaty, piekła rodzinnego i nienasyconego grobowca.  I o tym jak bardzo trzeba było się odciąć, żeby móc zacząć żyć. Chciał się pochylić nad płytą, bo wydawało mu się, że dostrzegł pęknięcie. Oparł stopę tuż przy brzegu i w jednej chwili zapadł się w jamę grobową, uderzając głową o brzeg płyty nagrobnej. Stracił przytomność a ziemia przysypała ciało wypełniając usta, oczy i nos. Odcinając dopływ powietrza i dusząc. Gasnąc, uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie wyjechał. Dół od zawsze czekał na niego tu właśnie w tym miejscu a on przez cały czas śnił sen o sukcesie i wolności.

piątek, 2 listopada 2018

Saksy

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy dopiero co skonała NRD, w zielonej krainie płynącej sokiem jabłkowym i obfitującej w ogóry kiszone na miliony sposobów, zwanej Spreewald, studenci z Polski masowo trafiali do pracy w roli robotników sezonowych. Z uczelni wprost na pola tworzącej się nowej niemieckiej rolnej klasy średniej.  I ku zadowoleniu obydwu stron.
Po wielu perypetiach, próbach zatrudnienia się w różnych miejscach, w sposób mniej lub bardziej zorganizowany i zapośredniczony, w jakiś przedziwny i nie do końca wyjaśniony sposób i ja dostąpiłem możliwości zarabiania prawdziwych pieniędzy, za które mogłem później utrzymać się przez cały rok na studiach.
W spokojnej wsi mieszkał sobie dobry gospodarz o nazwisku Bauer, który miał małą przetwórnię owoców. Prowadził ją ze swoją żoną, niebieskooką blondynką, której uroda jeszcze do końca nie przygasła. W tym niewielkim zakładzie Helmut Bauer zatrudniał nieliczny personel- raptem kilka osób- swoją dojrzałą,śliczną żonę Helgę, rudobrodego zięcia Kurta o spojrzeniu mściwego wikinga, nie do końca rozgarniętą sąsiadkę Minę w średnim wieku no i dwóch gastarbeiterów z Polski- Zenka i mnie.
Zenek był bardzo prostym człowiekiem, jednak nadzwyczaj zdolnym. Kiedyś przy winie wiśniowym (które też produkowało małżeńśtwo Bauer) opowiadał mi jak ciężko pracowali z żoną na to, żeby wydobyć się z nędzy głębokiego PRL-u i stanąć na nogi o własnych siłach. Jak to sprzedawali, co się tylko udawało sprzedać tuż po otwarciu granic i jak mu było szkoda każdej zarobionej marki do tego stopnia, że był w stanie biegać za polewaczką miejską po Berlinie, żeby się napić i nie tracić nic z tego, co udało się zarobić. Przecież szkoda każdej niemieckiej marki i każdego feniga! Praca u Bauera była dla mnie początkiem, przerwą w życiorysie, tymczasem i międzyczasem- dla niego zaś wydawało się, że jest spełnieniem marzeń i ukoronowaniem "kariery". Wówczas zadziwił mnie przede wszystkim tym, jak dobrze nauczył się mówić po niemiecku. Twierdził, że "tylko" przebywając i rozmawiając z Niemcami, praktycznie bez żadnych kursów, studiów, czy podręczników. 

Podczas pierwszego mojego pobytu u rodziny Bauerów, kiedy byłem jedynym Polakiem pracującym w zespole niemieckim, czułem się nadzwyczaj doceniony. Byłem jednym z nich. Nie miała znaczenia narodowość, pochodzeniem, wykształcenie i na dodatek wszyscy byli zachwyceni moją znajomością języka. Zbyt krótkie dni pracy były wypełnione powszednimi rytuałami: rozpalanie w piecu, przerwa na piwo, sprzątanie, układanie skrzynek, przerwa na śniadanie (kawa+ kanapki z żółtym serem i kiszonymi ogórkami), rozlewanie soków, mycie i beczkowanie ogórków, obiad, sprzedaż soków, butelkowanie, kolacja, sprzątanie. I tak dzień w dzień z wyjątkiem niedzieli. Tylko od casu do czasu zmieniała sie kolejność czynności. 

Kiedy przyjechałem w następnym roku, zaszły pewne zmiany. Przede wszystkim w obejściu kręcił się już Zenek, który był najwyraźniej w jeszcze lepszej komitywie z gospodarzami niż ja. Nie zmieniły się same rytuały, co trochę uśpiło moją czujność, jednak w miarę jak mijały kolejne dni zacząłem odkrywać coraz większą złożoność sytuacji.

Przede wszytkim Helmut stawał się praktycznie z każdym tygodniem coraz bardziej wybuchowy, arogancki, nieprzewidywalny, złośliwy i szukający zwady (nie wiadomo tak do końca z kim). Z drugiej strony dość często można było go zobaczyć, jak wcześnie rano, przed rozpaleniem ognia pod kotłami, albo późno wieczorem, kiedy w rozlewni nikogo już nie było- siedział na skrzynce, popijając piwo, mamrocząc coś do siebie i pochlipując. Widok dużego zwalistego Niemca, popłakującego w rękach był.... co najmniej dziwny. Zagadnięty przeze mnie pewnego razu Zenek wyjaśnił, że właściwie to cały dom jest w żałobie, ponieważ córka popełniła samobójstwo-Podcięła sobie żyły brzytwą, otruła się i powiesiła jednocześnie, co wskazywało na niesamowitą determinację.  Według Zenka przyczyną było przepracowanie, choć ja nie zaobserwowałem śladów szalonej gonitwy w celu wyrobienia wyśrubowanych norm. Ale mogłem się mylić.-Sytuacja mogła się przecież zmienić po tym samobójstwie, które położyło się cieniem na całej rodzinie. On najwyraźniej z wyrzutami sumienia, matka pełna niezgody i codziennie na cmentarzu, no i zięć, jak się później okazało, też chowający urazę.

Druga opowieść jaką mnie uraczył Zenek była związana z bardziej odległą przeszłością rodziny Bauerów. Małżeństwo było według niego typowym mezaliansem. Ona- piękna córka miejscowego bauera i szefa NSDAP, zakochała się w biednym, aczkolwiek pracowitym chłopcu, który mógł w posagu wnieść tylko swoją pracowitość. Chyba był akceptowany z musu, bo córka tak wybrała, ale bez radości w rodzinie, na chłodno.

Trzecia opowieść była związana z zięciem. Jego status w firmie był bardzo niejasny. Wyglądało na to, że jest kimś w rodzaju kierownika i decyduje o wszystkim, o czym nie może lub nie chce decydować Helmut. Kurt niewiele mówił i rzadko się uśmiechał- może raz na 2 miesiące. Pod koniec mojego pobytu Zenek opowiedział mi jak pewnego razu wściekły z jakiegoś błahego powodu Kurt rzucił się na niego z nożem a innym razem, kiedy juz zasypiał w pijackim odurzeniu, przysięgał, że pewnej nocy zdybie Helmuta gdzieś na odludziu w lesie i zabije za to, że zamęczył pracą swoją córkę.

Ostatnia opowieść dotyczyła Miny. Ta dobrotliwa, sympatyczna Frau, która jawiła mi się (podobnie jak Helga) jako ucieleśnienie stereotypów o  niemieckich kobietach (pulchniutkich niebieskookich blondynkach, których życie kręci się wokół trzech rzeczy Kinder+Kueche+Kirche, i które sprzątają w ramach rozrywki w każdej wolnej chwili). Właściwie w serii opowieści Zenka, serwowanych przy byle okazji kiedy tylko zostawaliśmy sami,  Mina jawiła się jako przebiegła żmija, która cały czas  knuje jak go oczernić w oczach szefa i która ciągle na niego donosi. 

Pęczniejąca i gęstniejąca atmosfera musiała kiedyś pęknąć niczym wrzód i się wylać na nas wszystkich. Po paru ekscesach w rodzaju rzucania przedmiotami, sypania wyzwiskami i obrażania się wszystkich na siebie nawzajem, los przypieczętował ostateczne rozwiązanie, dzięki któremu nie musiałem się już dusić w oparach źle ukrywanej lub nawet jawnej złości wszystkich na wszystkich.

Pewnego ranka, kiedy butelkowaliśmy soki, jedno ze szkieł pękło i ostra tafla wbiła mi się głęboko między palce, kiedy próbowałem ją wyciągnąć ze zmywarki. Poczułem jak coś gorącego zalewa mi dloń.-To była moja krew, która chlusnęła na podłogę. Poczułem się nieco absurdalnie- jakbym był na wojnie i granat urwał mi rękę. Potem w ciągu kilku sekund poczułem mrowienie, mdłości, zakręciło mi się w głowie i omal nie zemdlałem. Odszedłem na bok, ściągnąłem szybko rękawice, rozerwałem rękaw koszuli i szybko zawinąłem dłoń. Przez parę minut czułem tak silne mdłości, że wahałem się między wymiotowaniem a omdleniem. Kiedy odszedłem od maszyny i owiał mnie wrześniowy poranny chłodny wiaterek, odzyskałem nieco energii do życia a serce przestało bić jak oszalały ptak.

W szpitalu fachowo zeszyto mi dłoń i pożegnałem się ze Spreewaldem już chyba na zawsze. Helmut odwiózł mnie do granicy a ja szczęśliwy, że przeżyłem, już bez pzeszkód wróciłem do kraju.

Wracając potem wielokrotnie myślami do rodziny Bauerów, zastanawiałem się nad możliwymi wymiarami tych wszystkich opowieści i intryg. Zestawiając z sobą dwa jakże różne pobyty, próbowałem dociec, czy to ja byłem tak naiwny i nie byłem w stanie dostrzec wielu rzeczy, czy też wyobraźnia Zenka przekraczała wszelkie granice w tych jego opowieściach. Nie wiem do dzisiaj co myśleć o tych licznych intrygach "dworskich" i zepsutych charakterach. Kto tak naprawdę kręcił intrygi a kto był przedmiotem intryg. Czy burza i napór były w tych poczciwych Niemcach, czy też przywiał ją do obejścia polski huragan. A może nie było wcale żadnej burzy, tylko ułańska fantazja. A może ... to tylko manipulacje cwanego gastarbeitera, który mógł najpierw tworzyć wrażenie a potem (a to ci dopiero niespodzianka!) może nawet podłożyć pękniętą taflę szkła w odpowiednie miejsce. Wszak każdy sposób jest dobry, żeby pozbyć się konkurenta do zasobnej sakiewki Bauerów, pełnej umiłowanych marek.