Dzieciństwo było pasmem cierpienia przerywanym nielicznymi chwilami wytchnienia od bólu. Pijany ojciec batożący w chwilach ataku szału wszystkie istoty żywe w domu i zagrodzie oraz napady sadyzmu matki tworzyły tylko tło dla dotkliwego cierpienia fizycznego. Powiadają, że psychiczne znęcanie się jest gorsze od fizycznego. Być może ta zasada działa, jeśli ból fizyczny nie jest dotkliwy. W tym przypadku jednak awantury same w sobie nie były groźne, o ile nie stanowiły preludium do rękoczynów. Najczęściej jednak niestety stanowiły.
Ale do rzeczy. Prawdziwy ból przynosiły dziecku psujące się ciągle zęby. Była to swego rodzaju tradycja rodzinna. Pierwsze cierpienia przyniosły już perforacje mleczaków. Zanim dziecko ukończyło dziesiąty rok życia miało za sobą już całe miesiące cierpień, płaczu, zimnych okładów, zalewania denaturatem i setki prób usunięcia z buzi kamyczków ostrego, przenikającego bólu. Słodkie były te chwile, kiedy udało się podważyć ząb i wysupłać z dziąsła. Niestety nie zawsze kończyło się to tak dobrze. Czasem trzeba było przywiązywać dratwą do klamki i czekać na niespodziewanego gościa, który poprzez nagłe otwarcie drzwi uwolni od cierpienia. Zdarzało się, że ktoś z członków rodziny zniecierpliwiony długim czekaniem kopnięciem w drzwi starał się rozwiązać problem. Niestety z różnym skutkiem. Bywało, że dratew rozmiękła w ślinie i ześlizgnęła się po szkliwie, a do ćmiącego bólu zęba dochodził gwałtowny, krótki, ostry ból szarpnięcia, powiększający cierpienie o nowy odcień. W takich chwilach mógł słuchać bez końca opowieści o tym, jakie sztuczki stosował przy wyciąganiu zębów miejscowy felczer, który mieszkał w polach parę kilometrów za wsią. Niestety felczer najpierw przepił 'klucze' a niedługo potem zapił się na śmierć denaturatem. Tak bardzo go teraz brakowało.W dziecięcych marzeniach urastał do roli anioła wybawiciela uwalniającego od cierpienia
Współczujący sąsiedzi starali się pocieszyć dziecko jak mogli, np. dając... słodycze. Jeden z nich- Dziki Heniu wpadł nawet na pomysł jak można sobie wynagrodzić takie cierpienie. Trzeba sobie wyobrazić, że ząb jest żywy i że też cierpi jak człowiek. Za te cierpienia można mu zapłacić w różny sposób- mrożąc go, zanurzając w gotującej się wodzie, a przede wszystkim bić i w końcu rozbijać młotkiem na drobne kawałki. To ostatnie okazało się bardzo trudne, bo ząb pod wpływem uderzenia odskakiwał na parę metrów w niewiadomym kierunku i trzeba było potem go długo szukać.
Drugi garnitur zębów okazał się równie kiepski jak pierwszy. Nie wiadomo kiedy się wykształciły a już zaczynały boleć. Szkolni dentyści nie chcieli ich wyrywać tylko ciągle plombowali i plombowali. Plomby się kruszyły i wypadały i trzeba było na nowo plombować. I tak w kółko Macieju. A każda wizyta u szkolnego dentysty to kolejne symfonie bólu odgrywane za pomocą różnego rodzaju niezliczonej ilości wierteł oraz substancji żrących i trawiących. Podczas jednej z takich wizyt, kiedy dziąsło zdążyło zamienić się w gnijącą, cuchnącą i cieknącą flegmą zgorzel, dentystka zdecydowała się na usunięcie. Bardzo miła pani, zagadująca pacjenta, kiedy chwyciła już kleszczami za ząb to szybko zmieniła się w groźną hydrę. Skoncentrowana na zębie nie zauważyła, że rączka kleszczy miażdży powoli górną wargę, krojąc ją w końcu na dwie części.
Młodzieniec po tej przygodzie nie wrócił już na lekcje. Zemdlał kilka razy na szkolnym korytarzu, potem parę razy w szatni, a potem poszedł do domu i nigdy już nie wrócił do szkolnego gabinetu.
Ostatni atak nastąpił w pierwszej pracy. Większość zębów udało się usunąć domowymi sposobami, jednak kilka jeszcze zostało- część zaplombowana, część próchniejąca, żadnego zdrowego.
Kiedy ból nie do zniesienia trwał już prawie tydzień i nie dawał spać, zdecydował się po raz pierwszy od czasów szkolnych odwiedzić dentystę. Alkohol nie przynosił już żadnej ulgi. Ból pulsował w górnej prawej szczęce, gdzieś w okolicach ósemki. To znaczy na początku wydawało się, ze tam jest jego źródło, natomiast po tygodniu już cała głowa był jednym wielkim pulsującym bólem. Udawało się go uśmierzyć tylko w jeden sposób- zalewając jamę ustną co 2-3 minuty lodowatą wodą. Po tygodniu nie było mowy już nie tylko o spaniu ale nawet o jedzeniu bądź piciu czegoś ciepłego.
Pierwsza wizyta skończyła się usunięciem najlepiej wyglądającego zęba, który był jednak najbliżej ogniska bólu, więc siłą rzeczy- najbardziej podejrzany.
Po powrocie do domu, kiedy znieczulenie przestało działać, poczuł że usunięcie zęba nic nie pomogło- ból szybko wrócił do tego samego poziomu, co przed usunięciem zęba.
Druga wizyta u dentysty rozpoczęła się od blokady nerwu ocznego. Prześwietlenie wykazało 'zatrzymaną ósemkę'. To oznaczało w slangu dentystów, że w szczęce kiełkuje ząb, który nie może się przebić przez kość. Dla chirurga szczękowego to pestka. Szybko przebił się do zatoki, wydrążył dziurę w kości wielką jak stodoła, łupiąc szczękę jakimiś dłutami i waląc młotkiem, jakby haratał w kamieniu, po czym sprawnie zaszył i puścił wolno pacjenta, objaśniając, że w razie jakichś powikłań lub złego samopoczucia można przyjść na ostry dyżur do kliniki. Oczywiście mając nadzieję, że już go więcej nie zobaczy
Po powrocie do domu, kiedy blokada przestała działać, ból znów zaczął wracać, aż osiągnął pierwotny poziom.
Niestety kliniki były na drugim końcu miasta a w rozklekotanym tramwaju każde szarpnięcie czuć było w uszkodzonej tkance. Górna szczęka była jak trzęsąca się galareta wypełniona gęstą siecią czułych nitek nerwów.
W klinice dentysta przywitał swojego pacjenta stekiem przekleństw i wyzwisk. Zmęczony siedmiodniowym dyżurem chciał się w końcu wyspać a tu przyłazi znowu ta sierota z nie wiadomo czym. Widać było, że jest kompletnie bezradny. Mimo swojego tytułu naukowego i rozległej praktyki nie wiedział kompletnie, co jest grane. Wahał się między zdiagnozowaniem zapalenia okostnej a wyrwaniem reszty zębów za jednym zamachem. Wreszcie po dłuższej obserwacji wijącego się na fotelu pacjenta, zdecydował się na kolejną blokadę.
Nadal jednak nie wiadomo było co zrobić dalej.
Pacjent wstał, zagarnął butelkę z lodowatą wodą, trzasnął drzwiami i wyszedł.
Idąc przez miasto zastanawiał się, kiedy przestanie działać blokada i co będzie dalej.
Przysiadł na ławce. Park przykryty topniejącym śniegiem w środku nocy sprawiał upiorne wrażenie.
Wschodzące słońce oświetliło szyld zapraszający do gabinetu dentystycznego. Poczekał na otwarcie, wszedł i usiadł w poczekalni. W międzyczasie z uszkodzonych naczyń wypłynęła krew, która nabiegła do oka zamieniając białko w płomienistą czerwień i kwitnąc pod okiem rozległym sińcem jak po uderzeniu.
Dentystka szybko zorientowała się z czym ma do czynienia i zidentyfikowała źródło bólu. Była w stanie nawet wymienić nazwisko niedodziałanego doktora nauk medycznych, co ma w zwyczaju leczyć pacjentów blokadami- Mirosław Kuks. Rozerwała hakiem dziąsło i wbiła się między korzenie zęba. Pogłębiła i rozwierciła otwór, z którego wypłynęła flegma zmieszana z krwią. Usta wypełnił słodkawy, gęsty, mazisty smak . Upojny jak najlepsze wino. Najpiękniejszy zapach na świecie uderzył w nozdrza. Ból i cierpienie ostatniego tygodnia wypływały spod zęba i rozpuszczały się w niebycie.
Pacjent postanowił tu zostać na zawsze. Przeniknąć się z tym mazistym smakiem, rozpuścić w nieustającej uldze, otoczony antyseptycznymi płynami, ścianami, narzędziami i bielą tak różną od szarości i brudu wynajmowanej robotniczej nory zwanej szumnie domem. Uwolnić się od bólu, cierpienia i nędzy nieodłącznych od życia. Ciało zalewał spokój, ciepło, ukojenie aż do rozświetlenia.
Dentystka nacisnęła ukryty przycisk i uruchomiła zapadnię. Pozbawione życia ciało osunęło się i ześlizgnęło ukrytym tunelem wprost do rzeki. Rwący prąd uniósł je daleko poza miasto. Dentystka przeszukała kieszenie, wyciągnęła gotówkę, wrzuciła płaszcz i portfel do tunelu i zadzwoniła do Mirka.
Przesunęła fotel, żeby ukryć zapadnię i poprosiła następnego pacjenta.
Erleuchtun