Jedną z największych tajemnic rodziny było to, jak prababcia znalazła męża. Być może to uroda przyciągnęła mężczyznę, dla którego reszta nie miała żadnego znaczenia. Być może pradziadek zakochał się bez pamięci i utopił się w niej jak w studni. Być może kiedyś w młodości i prababka była inna, choć następnym pokoleniom trudno było sobie to wyobrazić. Niestety wszyscy świadkowie dziejów milczeli zgodnie w tej kwestii, a do tego jak na złość nie zachowały się żadne dokumenty, mogące rzucić światło na rodzinną zagadkę.
Jej małżeństwo konsumowało się przede wszystkim w ciszy. Prababka bardzo często obrażała się i złościła, a jak już się obraziła, to nie odzywała się do nikogo, podejrzewając że cały świat należy do spisku skierowanego przeciwko niej i że wszyscy w głębi duszy pragną jej krzywdy powszedniej, upokorzenia, bólu i specjalnie ją wyprowadzają z równowagi. Często wybuchała złością, obrzucając obelgami wszystkich naokoło a pradziadka szczególnie, za wszystko, za co tylko mogła i nawet za to, za co nie było najmniejszego sensu obwiniać kogokolwiek. Można powiedzieć, że jej życie miało tylko dwa odcienie. Kiedy nie była wściekła wówczas była obrażona. W jednym i drugim przypadku zresztą zachowywała się podobnie. Zaciskała zęby z całej siły, tak że pękały i się kruszyły, spinała wszystkie mięśnie niczym pantera szykująca się do skoku, żeby dopaść i przegryźć tchawicę, mrużyła oczy a wzrok spod tych wpółprzymkniętych powiek, zimnonienawistny przeszywał jak sztylet. Była bardzo pamiętliwa i jak się już obraziła, to na resztę życia. W ten właśnie sposób utraciła jedyne jej radości- córkę i zięcia.
Babcia była uczona pokory i spolegliwości dość brutalnymi metodami. Prababcia metodycznie i z uporem maniaka rozbijała jej głowę o ściany, podłogę, stół, o co się tylko dało. Kochała córkę, ale jednocześnie te napady gniewu i wściekłości mogły znaleźć ujście tylko w jeden sposób. Po takiej akcji podobno zawsze wracała do równowagi- tak jak po burzy z błyskami i grzmotami zawsze przychodzi ukojenie nieboskłonu. Tyle tylko, że w przypadku prababci to ukojenie miało postać ciągle zachmurzonego nieba, z którego w każdej chwili może w ciebie uderzyć piorun.
Babcia odziedziczyła napady złości po swojej matce ale jednocześnie nauczyła się je tłamsić i uzewnętrzniać inaczej. Z częstych starć z dziadkiem zawsze wychodziła przegrana- z siniakami, rozczochrana, rozmazana, czasem z jakimś złamaniem, wybitym palcem lub naderwanym uchem. Odbijała sobie to później na zwierzętach domowych, które deptała, dusiła, rzucała w ogień, obijała kijami lub po prostu pięściami jak już nic nie było pod ręką. To, co żywe i słabsze niedługo w jej obecności żywym pozostać mogło. Szczęśliwe te stworzenia, którym dane było zginąć w jednej chwili i które nie musiały zdychać z połamanymi kośćmi, zerwanymi ścięgnami, obrzękniętymi organami wewnętrznymi, zamarzać lub wysychać z pragnienia. Rzucane i kopane pod wpływem impulsu, koty, psy, kury i kaczki, fruwały w powietrzu, rozbijając się o ścianę lub płot.
Ten wigor i temperament znalazł również ujście w łóżku, czego efektem była gromadka dzieci: sześciu synów i jedna córka.
Moja matka miała już inną sytuację. Choć była kobietą wykształconą, to całe jej życie minęło na wsi- z dala od ruchów kontrkulturowych i komun hipisów. O tym, że jest kobietą i co to oznacza, dowiedziała się od babci, której było bardzo niezręcznie z zawoalowanymi nawet wyjaśnieniami. Moim zdaniem i tak jednak miała dużo szczęścia. Mogła być wolna, niezależna i zadbać o siebie, znajdując jednak w końcu spełnienie. Była pierwszą kobietą w naszej rodzinie, która kopnęła w tyłek męża alkoholika, dając mu zdechnąć jak zwierzę na raka żołądka, które to schorzenie było włąśnie bez wątpienia efektem częstego moczenia mordy. W zamian znalazła sobie męża idealnego, z którym była już do końca życia. I nikt nigdy nie słyszał o jakichś poważniejszych spięciach między nimi, choć i jej zdarzały się wybuchy niekontrolowanej histerycznej złości.
Ja nie miałam już tyle szczęścia, co moja matka. Trafiłam na czasy mężczyzn zniewieściałych, metroseksualnych, samolubnych a przede wszystkim kiepskich kochanków, którzy nie bardzo wiedzą ani do czego służy język mężczyzny ani ciało kobiety. Wprawdzie słowo nimfomanka przestało być obelgą, ale ostatni kasanowa też dawno umarł. I choć moje ciało jest doskonałym instrumentem, to nie ma już wirtuozów, którzy mogliby na nim choć raz zagrać symfonię. Co tam symfonię! Nie potrafią nawet prostych palcówek!
Duszę się ze swoją urodą i z tymi wszystkimi facetami, którzy lecą tylko na mój tyłek. Ani to nie jest w stanie sklecić sensownej wypowiedzi, ani z tego żadnego innego pożytku być nie może, bo leniwe toto i ślamazarne. Ani nie rozumieją, ani nawet nie starają się zrozumieć potrzeb kobiety. Banda pustaków, obmacywaczy autobusowych i psychopatów, którzy szukają chyba drugiego takiego pustaka do pary, z którego mogliby dodatkowo zrobić worek treningowy albo lalę do dmuchania. Niedojrzałych dzieciuchów wychowywać nie będę a ci starsi, z których może by jeszcze i coś było, są już zajęci. A jak nie- to wiadomo, że albo rozwodnik albo stary kawaler.
Czuję się jak zamknięta w pudełku, przez które nic nie przenika. Skazana na wieczne uwięzienie w pustce i zimnie, z których nie da się uwolnić. Są jak niewidoczne pęta i stygmat. Jak czyściec, z którego droga ucieczki wiedzie tylko do innego czyśćca. Czasem wydaje mi się, że matka i babcie miały mimo wszystko lepiej. Tylko nie mogę zrozumieć tych ich wybuchów złości i gniewu.Nie miały do nich w zasadzie powodów. Nie to co ja. Ja ciągle mam powód i nigdy nie waham się go wykorzystać, w coraz bardziej okrutny i wyrafinowany sposób, rozgrywając głupców przeciw sobie. Co mi innego pozostało w życiu?
Antisexus
Eines der grössten Geheimnisse der Familie war,
wie die Urgrossmutter einen Ehemann finden konnte.
Vielleicht war es ihre Schönheit die diesen Mann
anzog, und der Rest war für ihn bedeutungslos. Vielleicht aber verliebte sich der Urgrossvater in sie
besinnungs- und restlos.
Vielleicht war die Urgrossmutter in ihrer Jugend
einfach anders, was aber für die nachfolgenden Generationen schlicht nicht
vorstellbar war. Leider schwiegen alle Zeitzeugen in dieser Angelegenheit
einvernehmlich und zusätzlich, wie der Pech es so manchmal will, verblieben
aus dieser Zeit keinerlei Unterlagen, die Licht in diese Dunkelheit bringen
hätten können.
Die Ehe vollzog sich vor allem schweigend. Die
Urgrossmutter war oft beleidigt und wütend. Und wenn sie mal beleidigt war
redete sie mit keinem ein Wort, in der Vermutung, dass die ganze Welt eine
einzige Verschwörung gegen sie ist, und dass alle anderen, im Geheimen, nur
auf ihr Unglück ausgerichtet sind, auf ihren Schmerz und Demütigung und dass
alle anderen nur darauf aus sind sie aus dem Gleichgewicht zu
bringen.
Sie explodierte oft und warf mit Beleidigungen
nur um sich, ihr Opfer war vor allem der Grossvater. Er trug die Schuld für
alles, sogar für das was sinnlos war dafür irgendjemandem dafür die Schuld
zu geben.
Mann könnte sagen, ihr Leben hatte nur zwei
Farbtöne; wenn sie nicht gerade wütend war, war sie beleidigt. In beiden
Fällen benahm sie sich ähnlich. Sie biss die Zähne so aufeinander, dass
diese platzten und zerbröselten, sie zog die Muskeln zusammen wie eine
Panther die zum Sprung ansetzte um dem Gegner an die Kehle zu gehen, sie
kniff die Augen zusammen und ihr kalter hasserfüllter Blück traf einen wie
ein Blitz. Sie war sehr nachtragend und als sie so richtig beleidigt war,
dann für alle Ewigkeit. Auf diese Weise verlor sie ihre einzige Freude –
ihre Tochter und ihren Schwiegersohn.
Meiner Grossmutter wurde Demut und Fügsamkeit
mit brutalsten Methoden beigebracht. Die Urgrossmutter schlug methodisch und
mit der Hartnäckigkeit einer Bessessener den Kopf meiner Oma gegend die
Wand, gegen den Boden, den Tisch und gegen alles das gerade im Wege gerade
stand.
Sie liebte ihre Tochter, gleichtzeitig aber
konnte sie nur auf diese Art und Weise ihre Wut und Zorn entladen. Nach so
einer Aktion fand sie alsbald ihr Gleichgewicht wieder. Es war wie nach
einem Gewitter; nach Blitz und Donner folgte nun ein blauer
Himmel.
Nur im Falle meiner Urgrossmutter war die
Beschwichtigung eher ein zugezogener Himmel, aus dem jederzeit wieder ein
Blitz herunterkommen konnte.
Die Grossmutter erbte von ihrer Mutter diese
Wutanfälle, gleichtzeitig aber hat sie gelernt diese zu unterdrücken und
anders zu manifestieren. Aus den häufigen Auseinandersetzungen mit dem
Grossvater ging sie immer verlustreich raus; mit Blutergüssen, zerzaust,
manchmal auch mit einem Bruch, geprellten Finger oder auch eingerissenem
Ohr. Dieses hat sie dann an den Haustieren ausgelassen. Sie wurden getreten,
gewürgt, ins Feuer geworfen, mit Stöcken geschlagen und wenn gerade nichts
anderes bei Hand war, auch mit den Fäusten.
Das was lebendig und schwächer war, hatte kein
langes Leben. Glücklich diese Tiere die dabei gleich tot waren und denen ein
langes Sterben erspart wurde – mit gebrochenen Knochen, gerissenen Sehnen,
inneren Verletzungen, erfroren oder verdurstet. In die Luft geworfene und
unter einem plötzlichen Impuls getretene Tiere flogen durch die Luft und
zerschellten an den Hauswänden und Zäunen.
Diese Kraft und das Temperament entluden sich
auch im Ehebett. Das Ergebnis dessen war eine stattliche Anzahl von
Nachkommen: sechs Söhne und eine Tochter.
Meine Mutter hatte schon eine andere Situation.
Obwohl sie eine gebildete Frau war, verbrachte sie ihr ganzes Leben im Dorf,
weit weg von allen kulturellen Gegenbewegungen und Hippie-Kommunen. Über die
Tatsache, dass sie eine Frau war und was es damit auf sich hat erfuhr sie
von der Grossmutter, die mit den Erklärungen diesbezüglich sehr unbeholfen
war. Sie hatte trotzdem, meiner Meinung, eine Menge Glück. Sie konnte frei
und unabhängig sein, konnte sich um sich selbst kümmern und fand
letztendlich Erfüllung. Sie war die erste Frau in unserer Familie, die ihrem
Ehemann, einem Alkoholiker, einen Arschtritt verpasste und zuschaute als
dieser an den Folgen des Saufens elendig auf Magenkrebst
krepierte.
Stattdessen fand sie einen idealen Ehemann, mit
dem sie ihr restliches Leben verbrachte und kein Mensch hörte jemals von
ernsthaften Spannung zwischen denen Zweien, obwohl auch ihr
Ausbrüche von unkontrollierter Wut,
passierten.
Ich selber hatte nicht soviel Glück wie meine
Mutter. Es brach die Zeit von weibischen Männern, von Metrosexuellen,
Egoisten und vor allem schlechten Liebhabern, aus, die leider keine Ahnung
haben wozu ein Mann eine Zunge gebrauchen kann und leider auch andere
Körperteile einer Frau. Das Wort Nymphomanin hörte zwar auf ein Schimpfwort
zu sein, aber der Casanova ist bereits lange tot. Und obwohl mein Körper ein
perfectes Instrument ist, gibt es keine Virtuosen mehr, die auf ihm
wenigstens ein Mal eine Symphonie spielen könnten. Ach was Symphonie...
Nicht einmal einfache Fingerspiele.
Ich ersticke an meiner Schönheit und an allen
diesen Kerlen die nur meinen Hintern wollen und dadurch weder zu einer
sinnvollen Äusserung es schaffen, und auch sonst von ihnen kein sinnvoller
Nutzen ist... Wie auch – alles faule Säcke und Trantüten. Nichst verstehen,
von den Bedürfnissen einer Frau, und auch nichts verstellen wollen. Eine
Bande Hohlköpfe, Busgrapscher und Psychopathen, die wahrscheinlich die
gleiche Hohlköpfin suchen aus der sie zusätzlich einen Boxsack machen
könnten oder eine aufblasbare Puppe.
Ich werde keine unreife Burschen erziehen, und
die Älteren, aus den man noch etwas machen könnte sind schon vergeben. Und
wenn nicht vergeben – ist doch klar – entweder Geschiedene oder
Übriggebliebene.
Ich fühle mich wie in einem Kästchen
eingeschossen durch das nichts durchdringt. Verdammt auf ewige Haft in einer
Leere und einer Kälte, aus dem es kein Entkommen gibt. Sie sind wie
unsichtbare Fesseln und ein Stygma. Wie ein Fegefeuer aus dem der Fluchtweg
durch ein anderes Fegefeuer führt. Manchmal denke ich, dass doch meine
Mutter und meine Grossmütter es besser hatten. Nur diese Wutausbrüche, die
kann ich nicht verstehen. Sie hatten doch dazu keinen Grund. Nicht so wie
ich. Ich habe dafür immer einen Grund und ich zögere auch nicht
diesen, auf immer brutalere und anspruchsvollere Art, diesen auch zu
verwenden, in dem ich die Dummköpfe gegeneinander
ausspiele.