Podczas przypadkowej rozmowy w jeszcze bardziej przypadkowym miejscu publicznym, ni stąd ni zowąd moja studentka zaproponowała mi dołączenie do ekskluzywnego towarzystwa naukowego miłośników Skody. Zgodziłem się pojechać z nią do wsi zabitej dechami, gdzie psy ogonami szczekają, z czystej ciekawości co z tego wyniknie.
Już podczas pierwszego spotkania z prezesem, którym był znany profesor- postać goszcząca niemal codziennie na ekranach naszych telewizorów jako ekspert od wszystkiego, zauważyłem że chyba znalazłem się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Profesor okazał się być normalnym człowiekiem, który mówi zupełnie potocznym językiem, nie siląc się na mądrość i naukowość w każdym przysłówku i partykule. Roztaczał przede mną wizje oszałamiającej kariery jaka wiąże się z przynależnością do Towarzystwa Naukowego, grożąc, że bez takich koneksji i znajomości habilitacja nie będzie możliwa i jednocześnie nie zdając sobie sprawy, że ja osobiście zarówno jego, jak i towarzystwo, jak i całą tę wyprawę traktuję jako swoisty eksperyment. Dziwiłem się dlaczego ci możni i władni ludzie nie przesiedli się na bardziej ekskluzywne auta. Już po wyjeździe dowiedziałem się, że bycie miłośnikiem Skody wcale nie oznacza konieczności posiadania i jeżdżenia tym autem, lecz jest to tylko fasada, przykrywka i zmyłka dla postronnych, niewtajemniczonych osób. Coś pomiędzy ironią, pogardą a szalbierstwem w swej najgłębszej istocie. Tak głęboko ukrytymi, że tylko najbardziej wytrawni gracze intelektualni są w stanie je odkryć. Wtedy- podczas spotkania myślałem, że to takie nieszkodliwe wariactwo, będące przejawem przywiązania do tradycji rodem z PRLu albo jakaś forma wyrzeczenia i umartwienia. O ja naiwny! Nie o wyrzeczenie tu chodziło tylko zwyrodnienie!
Po tym czarownym wstępie profesor przeszedł do meritum. Towarzystwo od czterdziestu lat, czyli od początku swojego istnienia, organizowało co roku wyjazdy na Białoruś dla elity swoich członków. Organizowało to może niewłaściwe słowo, bo wyglądało na to, że kompletnie nie wiedzieli jak to zrobić i dlatego mnie chcieli prosić o sprawdzenie czy wszystko jest w porządku. Razem z aktywem towarzystwa wzajemnej adoracji, tzn miłośników Skody, miał jechać chór wraz z dyrygentem- maestro wielce szanowanym przez najstarszych członków. Maestro był tak poważany, ze nic już nie robił sam- nawet nie dyrygował a sprawy administracyjne załatwiali dla niego inni członkowie. Jeden rzut oka na paszport maestro wystarczył, żeby stwierdzić dużą ilość karteczek- wiz, będących w różnym stopniu zniszczenia (podartych, wymiętych, odklejonych i odklejających się). Żadna z nich jednak nie była aktualna. Ku mojemu zdziwieniu- głośne stwierdzenie tego faktu nie wywarło na prezesie żadnego wrażenia. Z kamienną twarzą schował nabożnie paszport maestra do kieszeni tweedowej marynarki i poprosił, żebym odprowadził go na przystanek autobusowy. Była już północ i środek zimy ale nie chciałem sprawić przykrości swoją odmową, więc się zgodziłem. Mniej więcej w tym samym momencie izbę wiejskiej chaty zaczęli wypełniać członkowie towarzystwa, którzy chcieli odjechać z prezesem. Jako ostatnia wtoczyła się moja studentka, która na tle ich wszystkich wyglądała jeszcze dziwniej. Sama w nieokreślonym wieku (między 20 a 40 lat) w grupie 40 starszych mężczyzn, z wózkiem dziecięcym, bardzo głębokim, podniszczonym, sprzed ładnych kilkudziesięciu lat.
Kiedy wszyscy opuścili izbę a ja podszedłem do wózka, zobaczyłem w nim półrocznego uśmiechniętego bobasa zatopionego prawie całkowicie w szarym i brązowym robactwie, wypełniającym wózek po brzegi, wylewającym się z niego i kłębiącym, tworzącym niemal jednolitą ruszającą się masę. Większość z nich stanowiły hybrydy żółwia z pijawką, ale były również żuki, pająki, żmije, karaczany, wije i karaluchy. Wszystkie były sterylnie czyste i nie gryzły. Wyglądały jakby były żywego plastiku.
Przy przystanku dziewczyna zatrzymała się. Blask księżyca oświetlił wnętrze wózka. Mała rączka chwyciła jakąś hybrydę. Dziecko rozgryzło biedne stworzenie i wepchnęło sobie do buzi drgające resztki odwłoka.
Profesorowie otoczyli mnie i zaczęli się dziwnie uśmiechać. Krąg wokół mnie, dziecka i studentki zaczął się zaciskać a uśmiechy stawały się coraz bardziej demoniczne. Wreszcie zrozumiałem, że była to forma fizycznego i psychicznego nacisku, żebym zrobił coś bardzo konkretnego. Oczekiwali czynu, który by potwierdził mój związek z nimi, dzieckiem, studentką, robactwem. Sięgnąłem po jedyną różową glistę jaką wypatrzyłem w tym półmroku, rozgryzłem, przeżułem i połknąłem. Dziwne było nie to co zrobiłem w tej sytuacji tylko to, że kompletnie nie czułem obrzydzenia. Robak miał rzeczywiście plastikowy smak.
Z uśmiechem na ustach wszyscy jak jeden mąż wsiedli do autobusu, nieświadomi faktu, że z granicy będą musieli wracać, bo nie mają wiz.
Dziewczyna przed wejściem przekazała mi życzenie profesora, żebym pochodził po okolicy i pozbierał od wszystkich mieszkańców składki na towarzystwo. Byłem zmęczony, niewyspany i było mi wszystko jedno.
Pospiesznie wróciłem do chaty walcząc z zamiecią i położyłem się na jakiejś ławie pod oknem.
Kiedy się obudziłem, była pełnia lata. Ok 40 stopni. W kurzu i pocie poszedłem zbierać haracz.