Ambasador wydał doskonałe przyjęcie. Przepych kreacji, kunsztowne potrawy i wysmakowana muzyka miały uczynić wrażenie na gościach Imperium. I choć po całym pałacu snuły się tłumy to nie było tu nikogo przypadkowego- nawet kelnerzy stanowili elitę w swoim zawodzie. Przyjemny gwar wykwintnej uczty, zmieszany z podniecającym szmerem i jakże przyjemnym śmiechem szczęśliwych, beztroskich ludzi, odbijały się od twardych kamiennych powierzchni i przeplatały, wnikając w najmniejszy zakamarek domostwa, przenikając, mieszając, łącząc by stworzyć w ostateczności niebywałą, pulsującą, koloidalną masę dźwięków. Tak rzadko spotykaną wspólnotę intymności. Pławiącą się w gęstym od perfum powietrzu lub trzepoczącą w świetle księżyca ponad aksamitnym, eleganckim tłumem.
Ambasador szepnął mi do ucha, że chciałby abym zagrał dla gości na fortepianie, który zdobi środek ogrodu. Znalazłem się w potrzasku. Z jednej strony nie mogłem przecież odmówić samemu ambasadorowi, który reprezentował najwyższy materialny porządek tego świata i który dawał mi właśnie szansę, żeby ten świat mnie na chwilę choć zauważył. Z drugiej- nigdy nie dotykałem żadnego instrumentu. Nie umiałem nawet zagrać "wlazł kotek na płotek". Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć- Jego już nie było w pobliżu. Musiałem więc zagrać, choć nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Minuty pozostałe do koncertu wypełniła panika i obsesja. Całe istnienie to była dla mnie już tylko ta chwila, kiedy zasiądę przed zabytkowym instrumentem i .... no właśnie co? Nie zrobię nic? Będę bezmyślnie uderzał w klawisze udając, ze gram jakiegoś Schönberga? A może zagram nie grając? Jak na to zareagują inni? Na pewno mnie wyśmieją, bo wyjdę na kompletnego idiotę. Nie dość, ze nie umiem grać to jeszcze okaże się, że próbowałem udawać wielkiego mądralę, wirtuoza i znawcę. A tak naprawdę jestem kompletnym przybłędą, który nie powinien znaleźć się w tak elitarnym towarzystwie. Bałem się coraz bardziej, że będę pośmiewiskiem, tematem niewybrednych żartów, symbolem dziadostwa dla ostatniej pałacowej kuchty. Czas płynął nieubłaganie tak jak i zimny, chorobliwy pot po plecach. Rozmyślając, chodziłem cały czas i szukałem gospodarza. Znalazłem go wreszcie praktycznie tuż przed występem w garderobie, jak się przebierał. Po usłyszeniu o moim problemie nie był tak wściekły, jak przypuszczałem. Albo może tylko udawał. Najpierw się zmarszczył i już wydawało się, że wybuchnie złością, gdy nagle stwierdził, że doskonale mnie rozumie i nawet pokiwał ze zrozumieniem głową. W świecie podwójnych standardów i nakładających się na siebie rozlicznych gier to mogło oznaczać tylko jedno- w tym towarzystwie jestem już skończony.
Wtedy wpadłem na pewien pomysł. Wyszedłem z Ambasadorem, podszedłem do fortepianu i oznajmiłem , że mamy niespodziankę, specjalnie przygotowaną na ten wieczór. Zaprowadziłem wszystkich do stolarni, z której od lat nikt już nie korzystał. Wnętrze czyniło tragiczne wrażenie. Wszędzie porozrzucane niedbale dłuta i heble, niektóre pordzewiałe, inne zdekompletowane. Strugi, piły i wybieraki w zupełnie przypadkowych miejscach, podłoga zasypana trocinami i wiórami, wszystko pokryte kurzem, oplecione pajęczynami i upstrzone ptasim łajnem jak w Sklepach cynamonowych. Odgarnąłem pajęczyny, zamiotłem nogą trociny i wióry, rozejrzałem się i chwyciłem jedną ręką za pień podeschniętej lipy a drugą za puszkę z dłutami. Parę chwil zajęło mi, żeby z niekształtnego kloca wydobyć delikatną i melancholijną postać Pierrota. Kilkoma ostatnimi pociągnięciami dłuta nadałem Pierrotowi kobiece rysy twarzy i przycisnąłem obrobiony pień do siebie. Uścisnąłem z całej siły i przytrzymałem w ramionach przez moment wydłużający się w nieskończoność. Szepnąłem do ucha tak jak wcześniej mi to zrobił Ambasador, popatrzyłem głęboko w oczy, pocałowałem krótko w pełne dziewczęce usta i lekko odepchnąłem.
Pierrot ożył i zaczął swój magiczny taniec. O ile wcześniej całe towarzystwo sprawiało wrażenie zaciekawionego moimi dziwnymi ruchami rąk, to teraz wszyscy byli zaszokowani i zaczarowani. Pierrot snuł się, omdlewał, umierał, rozpaczał, przeżywał, cierpiał, znów omdlewał z bólu i rozpaczy i znów omdlewał i znów omdlewał i znów umierał i tak w nieskończoność. W tańcu Pierrota skoncentrowała się cała żałość i nędza tego świata. Wszyscy stali zastygli jak słupy soli a łzy płynęły im po stężałych policzkach kompletnie bez wyrazu. Pierrot szalał a oni stali. Odszedłem, bo moja mądrość została wyzwolona. Teraz oni musieli z tym żyć widząc siebie oczami tych, których skrzywdzili. Mój Pierrot przelał na nich moje uczucie obsesji, pomnożone o ich własne doświadczenia i spotęgowane cierpieniem ich ofiar. Niektórzy umarli natychmiast tak jak stali, inni w drodze do domu lub po powrocie. Ambasador skamieniał a Pierrot tańczył dla niego, aż starł się na proch. Kiedy cały zamienił się w kopiec miękkich pachnących lipą trocin, wtedy ambasador rozpadł się na drobne kawałeczki, a właściwie rozsypał się , tworząc bliźniaczy kopiec piasku i pyłu. Kiedy już czas pożarł pałac i stolarnię, wiatr pomieszał piasek z trocinami i rozniósł po ruinach. Materiał wcześniej czy później użyją inne Imperia.