Mailowo dostałem informację, że zebranie zespołu
projektowego jest ustawione na godz. 14.00
Wybrałem się wcześniej, żeby na pewno się nie spóźnić i spotkałem naszą metodyczkę. Zaczęła mi mówić
o nowym pomyśle na badania, który opierał się w zasadzie na tym, co już
trenowaliśmy od dawna- wszyscy mieliśmy prowadzić badania nad tym samym i pisać
ten sam artykuł, tak jak sobie życzył tego szef.
Im bardziej brnęła w temat tym bardziej stawała się naszą koleżanką
Ewą, która w połowie stanowiła powtórzenie metodyczki a w połowie jej totalne
zaprzeczenie.
Wyjaśniłem jej, jak
to się robi na świecie i że w zespole każdy ma swoją specjalizację i że tylko
taki układ ma sens, bo inaczej to będziemy się kręcić ciągle wokół tych samych
problemów.
Moje wyjaśnienia zbiły ją z pantałyku i patrzyła na mnie
coraz bardziej podejrzliwie. Jak na idiotę.
Przerwało nam wejście Smutasa, który oznajmił ze szef już
czeka.
Na spotkaniu jak zwykle szef mówił w przestrzeń, a właściwie
to do samego siebie, napawając się dźwiękiem własnego głosu, ale z treści wiadomo było, że najwyraźniej
pił cały czas do mnie. Zawsze tak robił, jak chciał kogoś upokorzyć.
Praktycznie cały czas była mowa o naszej studentce, która
potrzebuje egzorcyzmów albo odczyniania uroków przez szamana.
Trochę mnie to zdziwiło, że uczelnia miesza się w sprawy
osobiste i w jakąś produkcję cudów, ale w końcu może to wpływ zmiany na najwyższych
szczeblach władzy i teraz tak trzeba
będzie uprawiać naukę w instytucji państwowej- z szamanami i egzorcyzmami, pod
dyktando kościołów, szaleńców i wróżek.
Zastanawiałem się, co ja mam do tego, aż zaczął mówić o
naszym ostatnim zebraniu i jak to omawialiśmy sprawę Aleksandry N. a potem podobno
dostałem polecenie służbowe, żeby jej sprowadzić egzorcystę. Popatrzył na
mnie znacząco i nastąpiła cisza, która miała mnie jeszcze bardziej pognębić.
Oczywiście słyszałem o tym pierwszy raz, więc nie mogłem zdać
relacji z czegoś, czego nie było.
Jednocześnie przypomniałem sobie, że muszę się udać do
sioła, gdzie mieszka Gleb ze swoimi dwoma synami o aparycji bułgarskich
gangsterów- dużych i grubych, śmiertelnie niebezpiecznych bandytów o mylącym
wyglądzie miśków- bliźniaków. Jednym uchem słuchałem szefa, który stawał się
coraz bardziej nerwowy i próbował w mailach znaleźć wiadomości, w której kazał
zająć mi się sprawą, a drugim okiem spoglądałem coraz bardziej niecierpliwie na
zegarek.
Był coraz bardziej wściekły na mnie, za to ze nie wykonałem
polecenia, ciskał gromy i fufał, ale w końcu się zaczął uspokajać, bo dotarło
do niego, że żadnego polecenia mi mailowo nie wydał. Nie wpadł na to, że mógł mi
przecież powiedzieć, a nie wysłać, ale dzięki bogu nie przyszło mu to do głowy.
Zebranie jak zwykle skończyło się niczym dla każdego. Kolejna
stracona godzina życia.
Tylko ja dostałem wyraźne polecenie, żeby załatwić tego
egzorcystę lub jakiegoś innego cudownego szamana. Miałem w tym celu jechać do
Gleba (!!!!), który kogoś tam ponoć zna.
Smutas dodał, że wcześniej muszę uzyskać zgodę Aleksandry N. na sprowadzenie szamana,
ale jak powiem, że to pomysł szefa profesora to przecież powinno być ok- zgodzi się na pewno, bo profesorowi się
nie odmawia, jak mawiała metodyczna Ewa .
Ola mieszkała obok Gleba ale wcześniej (nie wiem do końca
dlaczego) postanowiłem wejść do „Bułgara” z jego synami. Zimny zacinający
deszcz, mrok niczym w nocy spowodowany nawałnicą, wyjący wiatr- wszystko tworzyło klimat
jak z horroru. Przechodząc przez rozległe podwórze majątku, minąłem stodołę zaadoptowaną na mieszkanie. Piętro
było jasno oświetlone a w moją stronę
zmierzał powoli przez cały pokój, w rozchełstanej białej koszuli,
czerwony na twarzy, z butelką wódki w ręku i pijanym wzrokiem, jeden z synów.
Wszedłem do głównej chaty- pozostałości majątku jeszcze
sprzed wojny.
Przy przejściu z sieni do gościnnego rzucił się na mnie mały
słodki piesek, którego wygląd pozwalał wysnuć
hipotezę, że każdy w tej rodzinie ma aparycję bułgarskiego gangstera-
nie tylko ludzie.
Piesek chciał się bawić. Przykucnąłem a on pchał sie między
nogi, na kolana, lizał mnie po twarzy.
Pochyliłem głowę, jakbym chciał się w nim wytarzać a on błyskawicznie, metodycznie i
delikatnie wygryzał mi pchełki.
Gleb wysłuchał mnie uważnie i stwierdził, że jeden z jego
synów ma na tyle mocy, że może wypędzić Złego z ciała studentki.
Poszedłem do Aleksandry N.
Otworzyła mi drzwi. To nie była ona tylko Aleksandra B.,
moja licencjatka, która napisała pracę (zresztą bardzo dobrą) wiele lat temu.
Udawałem, że wszystko jest ok.
Pochyliłem się i wyszeptałem jej do ucha, że szef prosi mnie o jej zgodę na egzorcyzm. Zanim skończyłem mówić, jej uśmiech zdradził, że doskonale wie z czym przyjechałem i że spodziewała się mnie dokładnie teraz z dokładnie takim pytaniem. Uśmiechnęła się jeszcze bardziej i też na ucho powiedziała mi „Nawet dwa”.
Udawałem, że wszystko jest ok.
Pochyliłem się i wyszeptałem jej do ucha, że szef prosi mnie o jej zgodę na egzorcyzm. Zanim skończyłem mówić, jej uśmiech zdradził, że doskonale wie z czym przyjechałem i że spodziewała się mnie dokładnie teraz z dokładnie takim pytaniem. Uśmiechnęła się jeszcze bardziej i też na ucho powiedziała mi „Nawet dwa”.
Nie wiedząc do końca, czy żartuje, wróciłem do Gleba.
Zastałem nietypowy widok. Na środku za stołem siedział Gleb a po prawej
stronie przy miniaturowym pianinie siedział
odwrócony do mnie tyłem smok, pogrywając coś, czego nigdy wcześniej nie
słyszałem. Duży, spasiony, zielony, bułgarski smok.
W pierwszej chwili nie zorientowali się, że jestem w izbie.
Kiedy mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Gleba, ten przeszedł delikatną przemianę- stał się zdecydowanie mniej
puszysty.
Spytałem o smoka- co to jest to coś zielone po prawej.
Smok w oka mgnieniu zmienił kolor na szary.
Nie wiedziałem co powiedzieć.
Zapytałem o to coś, co wygląda jak smok.
Odwrócił do mnie twarz i w jednej chwili zmienił się w
syna o twarzy psa, którego wcześniej
spotkałem.
Nadal udawałem, że wszytko jest w porządku i ustaliłem z
Glebem, że kogoś wyśle do nas .
Zanim dotarłem do gabinetu, Aleksandra N. vel B. siedziała
naprzeciwko mojego szefa u szczytu długiego starego stołu. W jednej sekundzie
zmieniła się w smoka, zionęła żywym ogniem i po szefie został przypalony
szkielet z rozdziawionymi szczękami- ni
to z przerażenia, ni to zdziwienia, ni to z bólu. Nie zdążyłem nawet nic
powiedzieć.
Wtedy zrozumiałem kim była tak naprawdę Aleksandra N. vel B.
Wtedy zrozumiałem kim była tak naprawdę Aleksandra N. vel B.