Od niepamiętnych czasów rodzina była naznaczona piętnem przekleństwa. Z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie legendę, według której miał się kiedyś objawić Zbawiciel i przerwać klątwę.
Dzieci były uczone nadziei i hardości zarazem, żeby mogły się przeciwstawić najgorszym przeciwnościom losu.Bez tolerancji dla błędów, okazywania uczuć i bez litości wobec zaniedbań. Niestety skutkowało to powszechną nienawiścią i złością, którą potomstwo dziedziczyło w genach, wysysało z mlekiem matki i niosło potem w świat, karmiąc nimi swoje nowe rodziny. To zadziwiające, jak ci ludzie mogli w ogóle przetrwać, wychowywani posród skrzących się złorzeczeń i przy świście bata. Może przed samorzezią powstrzymywała ich nadzieja na odkupienie a może beznadziejne i ateistyczne pogodzenie się z losem.
Dziadkowie i rodzice w każdym nowym pokoleniu upatrywali Zbawiciela, lecz wciąż bezskutecznie. Ciągle się wszyscy na siebie obrażali, gniewali i podejrzewali o spiski a na koniec procesowali i wydzierali pazurami dziedziczone dobra. Oczywiście przy akompaniamencie wyzwisk i przekleństw.
Mieszkańcy urządzili tu swoje prywatne Macondo, tak odległe od całego świata, rządzące się swoimi prawami, regulowane specyficznym poczuciem wstydu i zbudowane na hierarchii, zdefiniowanej przez ilość posiadanych morgów. Najbiedniejsi mówili o sobie, że są niezamożni a zamożni jawnie okazywali pogardę całemu światu ale najbardziej tym niezamożnym sąsiadom. Na miłość nie było miejsca. Morgi żeniono z morgami a biedni dziedziczyli biedę.
Najmłodszy syn był od początku chorowity. Zresztą niewiadomym było czy powinien się w ogóle pojawić na świecie. Matka zaszła w ciążę już grubo po czterdziestce, co wydawało się kompletnym cudem w warunkach tradycyjnej wsi. W dodatku namawiana była ciągle, żeby "zepsuć", bo i tak przecież trudno będzie wychować dziecko starzejącej się kobiecie. A jak wcześnie osieroci to tylko trubel i nędzny żywot dla takiej istoty, pisany bólem, niedostatkiem i upokorzeniem a i pewny trubel też dla całej rodziny.
Naturalna dziecięca ciekawość wcześnie zaprowadziła go na skraj śmierci, kiedy przy żniwach w sierpniu, spragniony sięgnął po czerniejące się pięknie przy drodze jagody. Miał 4 lata i gdyby nie transfuzja, nie byłoby tych lat w jego życiu więcej.
Potem choroby regularnie, w zgodzie z porami roku, atakowały, toczyły i osłabiały, prowadząc aż do wyczerpania na granicę życia. Jednocześnie w tym drobnym chłopcu tkwiła jakś niesamowita ciekawość i zadziwienie odkrywanymi tajemnicami świata. Całe więc dnie i wiekszość nocy przepędzał w pokoiku na poddaszu, z kotami i gołębiami. Latem zaszywał się w trawach na łące, między kępkami drzew, przy strumyku, albo pomiedzy snopkami słomy, z książką i psem. Tak mijały dni, tygodnia a wreszcie lata.
Kiedy wyjechał, zaczął bardziej panować nad swoim zdrowiem a organizm wyraźnie się wzmocnił. Im bardziej oddalał się w czasie od swojego dzieciństwa, tym bardziej i w przestrzeni od miejsca urodzenia. Co pewien czas dobiegały go wieści z domu niezgody, z których wynikało, że nic się nie zmienia w jego Macondo.
Zawsze wtedy myślał o przepowiedni, wyczekując znaków zwiastujących nadejście tego najważniejszego gościa, który byłby w stanie przemienić ludzi. I nigdy nic podobnego się nie zdarzyło, choć czekał przez całe życie.
A kiedy nadszedł czas życiowych bilansów, tuż przed śmiercią, po raz ostatni wrócił myślami do łąk, traw, drzew i strumyków. Wtedy po raz pierwszy pomyślał o sobie. Może był najmądrzejszy spośród tych ludzi. Być może on był predystynowany do odkupienia. Jednak czy z oddali na pewno widać lepiej? Może to sentyment krzywił właściwy ogląd. Równie prawdopodobne było przecież to, że wróciwszy, zostanie odrzucony, jako potomek biedaków, choćby był i zamożny, choćby w świecie coś zdobył i czegoś dokonał. W tamtej mentalności zawsze pozostałby synem biedaków, bez względu na aktualny status.
Zatem nie jemu przypadła rola zbawiciela. Ta społeczność nie była jeszcze gotowa. Możliwe jest też, że nigdy nie dojrzeje a przepowiednia kłamała, albo została zmyślona przez wioskowego głupka, albo... że po śmierci, przyjściu innych ludzi z nowymi ideami, bedzie dopiero kiedyś żyzna gleba gotowa na dobrą nowinę.
Tak czy inaczej- najlepsze, co mógł zrobić, to zbawić samego siebie poprzez salwowanie się jak najdalej- dokładnie tak jak zrobił- do innego kraju, odmiennej kultury, obcego języka, drugiego kontynentu.