Zdarzało mi się to już wcześniej. Dość regularnie od pewnego czasu. Najczęściej wtedy, gdy tak głęboko pogrążyłem się w myślach, że zapomniałem o całym świecie. Najczęściej też podczas jazdy: pociągiem, tramwajem, autobusem lub podczas prowadzenia auta.
W tym ostatnim przypadku było najgorzej, bo kiedy budziłem się z letargu i wracałem do rzeczywistości, nie od razu byłem w stanie uchwycić związek między mną a światem. Potrzebowałem nieco czasu, żeby się zorientować, gdzie jestem i dokąd jadę. O ile miejsce i to kim jestem, byłem w stanie zidentyfikować dość szybko, o tyle cel podróży zwykle zdawał się ulotny przez kilka a nawet kilkanaście minut. Rozsądnym rozwiązaniem zdawało się zatrzymanie na poboczu i wyczekanie momentu, kiedy powróci świadomość, ale znacznie wygodniejsze było płynięcie w strumieniu innych aut, otulony mglistym i złudnym poczuciem nadziei, że pamięć szybko powróci. I jak do tej pory zawsze wracała. Zawsze zanim pojawiła się konieczność zmiany kierunku. Trzeba było tylko pokonać niewygodne poczucie zagubienia, skoncentrować się i cierpliwie poczekać.
Tym razem było jednak inaczej. Przede wszystkim utknąłem w tej mojej regularnie narzucającej się niepamięci. Kiedy część świadomości połączyła się z ciałem, pamiętałem już tylko siebie od tej właśnie chwili wybudzenia. I tak jechałem przez miasto, nie mając seledynowego pojęcia dokąd. Nieco przyjemne poczucie zagubienia zaczęło się zmieniać stopniowo w lęk i coraz wyraźniejsze, a wreszcie przytłaczające przerażenie, wypełniające lędźwie, trzepoczące się niczym motyle w biodrach, pośladkach i podbrzuszu. Nieustępliwe, szamoczące się, promieniejące w stronę ramion, płynące niczym fluid w stronę mózgu, skroni, czoła, ściskające obręcz barkową i tłumiące oddech. Jakby kowal wyciskał miech.
Lęk narastał wraz ze świadomością, że wciąż mijam kolejne skrzyżowania, nie mogąc przypomnieć sobie dokąd jadę. Może już przejechałem a może powinienem skręcić właśnie teraz. No i co będzie jak już utknę na dobre w niepamięci? Jakie ważne obowiązki nie zostaną wypełnione? Jak bardzo niemiłe będą dla mnie konsekwencje? Bo że będą fatalne to nie ma wątpliwości. Kto jeszcze ucierpi i jak bardzo?
Po pewnym czasie zacząłem odczuwać fizyczną pustkę w głowie. Brak części mózgu. Jakby ktoś wyrwał. Nieobecność części mnie. Tę pustkę wypełniło odczucie powiewu strumienia zimnego powietrza. Uczucie podobne do podmuchu w odsłonięty nerw zęba lub przedmuchiwania przez zatokę i dziurę w szczęce. Przedziwne doświadczenie czegoś fizycznego i niezwykłego, czego mało kto w życiu był w stanie doświadczyć. Takie, które zbliża do śmierci i niebytu, choć wszystko jeszcze zdaje się być żywe i funkcjonalne. Jak zdekapitowana głowa, która jeszcze widzi i słyszy ale już nie ma nad niczym kontroli i może tylko niepotrzebnie notować w gasnącej świadomości i poczuciu odchodzenia w niebyt.
Gdyby porzucić te wszystkie wątpliwości, co do wydarzeń, które być może nigdy nie nadejdą, to byłby to rodzaj nirwany. Stan kompletnego, świńskiego i nieświadomego szczęścia, w którym wystarczy być i odczuwać. Z zaspokojonymi wszelkimi pragnieniami podstawowymi.
Szczęście dziecka, które jeszcze nieświadome trudów dorosłego życia; prostego człowieka, co nie rozumie i nie chce rozumieć; pijaka nadętego ciepłem i mocą; gastarbeitera na socjalu. Nieświadomego, nieuczestniczącego, nieinteresującego się, nieaktywnego konsumenta, nażartego i opitego niczym świnia. Zaobroczonego i zafutrowanego. Nurzajacego się w świecie, lecz zanurzonego w kondomie błogości, który oddziela od prawdy i bólu.
Tak by mogło być, gdyby nie narastające przekonanie graniczące z pewnością, że tym razem już sobie nie przypomnę i że utknę w niepamięci na zawsze, nie będąc w stanie rozpoznać bliskich i nie mając szans na pożegnanie się z najpiękniejszymi chwilami życia. Nie wiedząc, czy w ogóle były jakieś chwile warte wspomnień.