Pierwsze spotkanie z miastem wydawało się zupełnie nierealne- jakby podróżny przeniósł się w czasie i wprost z klimatyzowanego przedziału pendolino wszedł do XVIIIwiecznej Republiki rządzonej przez wszechwładnego dożę, co cesarzom i papieżom był w stanie się przeciwstawić. Wszystko wydawało się zaczarowane i bajkowe, choć podobno to zupełnie realne miasto złodziei i bandytów morskich biegłych w sztuce tortur i zabijania. Miasto zbudowane przez wyrzutków i uciekinierów, którzy potem odpowiednią monetą płacili całemu światu, rabując, paląc, niszcząc i sprzedając w niewolę każdego, kto wpadł w ręce- w tym pielgrzymów do Ziemi Świętej.
Można było odnieść wrażenie, że przestrzeń miasta to kanały i stare pałace, między którymi chyłkiem czmychają uliczki, które z kolei same nie wiedzą dokąd prowadzą. Na szczęście już po kilkudziesięciu godzinach można było też odkryć pierwsze zasady tej pokręconej logiki dawnych budowniczych.
Podczas całego pobytu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że bez względu na porę dnia czy nocy, po tych wąskich uliczkach lub unosząc się kilka centymetrów nad wodą kanałów, przemykają dziwne cienie, niczym jakieś duchy zmarłych. Nie udało mi się ich nigdy zobaczyć, ale cały czas miałem świadomość ich ruchu, przenikania do naszej rzeczywistości, oddziaływania na wszelką materię. Gdy pojawiało się ich więcej, miałem wrażenie, że zaczynam się dusić, tak jakby wdech nie wystarczył, żeby dotlenić organizm. Od czasu do czasu uchwyciłem tylko jakiś ruch kątem oka, jednak kiedy zwracałem wzrok w tym kierunku- niczego ani nikogo już tam nie było. Wydawało się, że ktoś lub coś bawi się moją niepewnością. Z jednej strony wyglądało to jak halucynacja- z drugiej jednak wrażenie było zbyt silne, żeby je zignorować, pozostawiając mnie w ciągłej niepewności, co do tego czy jestem zdrowy psychicznie. Duchy miasta ostrzegały swoim zachowaniem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze tylko przed czym.
Przyjaźnie nastawieni sprzedawcy, kelnerzy i zwykli mieszkańcy nie zdołali zatrzeć dziwnego wrażenia, że człowiek jest tu istotą nieproszoną. Małe diabełki wygłodniałe cierpienia ofiar od stuleci szalały mącąc mgły nad kanałami i zagęszczając upocone powietrze na Pl. Św. Marka. Nie mogąc dotknąć żywych wkurzały się jeszcze bardziej.
Spacerując ulicami tego bajkowego miasta dostrzec można było wyraźny cień, rodzaj zagrożenia, zgnilizny, zarazy, rozkładu, śmierci, poniżenia, uwiedzenia i upodlenia. Ten cień psuł wszystkie miłe wrażenia. Podczas jednego z takich spacerów bez określonego celu, zobaczyłem na wystawie maskę doktora od dżumy, która idealnie oddawała swoim wyglądem istotę miasta. Piękna, groźna i przerażająca. Po jej założeniu człowiek przemieniał się w ptaka z ogromnym dziobem i w okularach, istotę z pogranicza życia i śmierci- nie do końca wiadomo czy mającą chronić przed przejściem na drugą stronę i odpędzać demony, czy wręcz przeciwnie- pogłębić przerażenie konającego i uczynić odejście nieszczęśnika jeszcze bardziej dramatycznym.
Trzeciego dnia po powrocie do kraju poczułem się fatalnie. Na ironię zakrawał fakt, że w środku lata obudziłem się z wysoką gorączką i innymi typowymi objawami grypy. Czułem, że płonie każda komórka mojego ciała, jakby każde mitochondrium było rozpalonym ogniskiem, pełnym żarzących się węgielków. Silne dreszcze powodowały, że ciało kurczyło się i podskakiwało na łóżku niczym kłuta igłą raz po raz larwa i tak też bolało jakby je ktoś przekuwał na wylot. Miałem wrażenie, że pot zmoczył łóżko, jakby ktoś wylał na nie kilka wiader wody. Zalewały mnie fale zimna i gorąca na przemian.
Kolejny dzień też nie przyniósł ulgi. Ciągle chciało mi się wymiotować a gardło i nos zaczęła zalewać gęsta flegma, trudna do odkrztuszenia, gdyż przywierała i nie chciała spływać, nie dawała się odkrztusić, wypluć ani połknąć. Zacząłem się obawiać, czy podczas krótkich drzemek nie zaleje mi całkowicie krtani, gardła i płuc, uniemożliwiając oddychanie całkowicie i bezpowrotnie. Oddech stał się płytki- co parę minut musiałem się podnosić i nabierać oddechu z całych sił, żeby się nie udusić, bo ciągle brakowało mi powietrza. Wieczorem pojawiły się ciemno-czerwone krosty a świt odsłonił różne odcienie czerni na moim ciele, które obrzmiewały, rozdymały się a następnie pękały. Z ran wypływała wodnista cuchnąca ropa, sączyła się krew i limfa. Rozrywaniu się ciała towarzyszył ból tak intensywny, że co chwilę traciłem przytomność. Każde pęknięcie przynosiło z kolei ulgę i krótki sen. Zacząłem modlić się o śmierć.
Wtedy też sięgnąłem po maskę doktora od dżumy. Położyłem ją na piersi. Gasnąc, resztką przytomności chwytałem ostatnie wrażenia. Kołyszący się pokój, morderczy upał, tłuste i cuchnące powietrze przyklejające się do opuchniętego ciała, rozpływającą się w powietrzu niczym fatamorgana maskę. Dopiero teraz dostrzegłem, że była wykonana z ludzkiej skóry- a dokładniej ze skóry zdjętej z umierającego na dżumę. Gdyby nie bardziej ziemisty odcień to zlałaby się całkowicie z powierzchnią mojego ciała, jakby wyrastała bezpośrednio spomiędzy żeber, dziobem do góry. Niczym obcy/ demon/ piskorz wyłaniający się bezpośrednio z mojego brzucha.
Świat coraz bardziej się rozpływał, odkształcał i oddalał jednocześnie. Na granicy świadomości tliło się wrażenie, że im bardziej odpływam, tym bardziej nasilają się jęki, zawodzenia, piski i ... chrobotania.
Pierwszy widok jaki ujrzałem po przebudzeniu to kaczy łeb. W nogach mojego łóżka siedziała sobie spokojnie dzika kaczka, wpatrująca się we mnie intensywnie i przechylająca od czasu do czasu dziób to w jedną to w drugą stronę, niczym lekarz diagnozujący stan chorego. Po jej lewicy siedział lew- miniaturka, który najwyraźniej musiał tu być, żeby wypełnić przeznaczenie ale najwyraźniej wbrew swej woli i zupełnie nie interesował się moim losem. Po prawicy siedział szczur, odprawiający łapkami dziwne magiczne rytuały, gładzący od czasu do czasu pyszczek i skrzeczący po arabsku ni to modlitwy ni to zaklęcia.
Wokół ciała krzątały się moje zwierzaki- trzymiesięczny szczeniaczek, którego tuż przed wyjazdem przydomowiłem i który od początku miał zatroskany wzrok istoty, która wie oraz kotka u kresu życia, która przeniosła się do piwnicy, bo gardziła szczeniakiem. Te dwa tak różne i skłócone stworzenia najwyraźniej współpracowały. Lizały mi rany a ja wracałem do życia. Szczeniak od czasu do czasu, w przerwach w lizaniu, podbiegał do maski i rozrywał ją metodycznie na coraz mniejsze strzępy.
Wtedy właśnie utwierdziłem się w przekonaniu, które wcześniej kołatało się na granicy mojej świadomości ale nigdy nie zostało zwerbalizowane. Może po prostu cały czas bałem się konsekwencji, jakie by wynikałyby ze świadomości tego faktu i panicznie bałem się nazwać rzecz po imieniu. Tak czy inaczej uświadomiłem sobie już w pełni, że zarówno koty jak i psy są inkarnacjami aniołów, zesłanymi na ziemię, by chronić nas przed nami samymi.
Bardzo fajny tekst, miło się czytało
OdpowiedzUsuńhttp://owcewgorach.pl/ moją pasją!
Pozdrawiam i zapraszam