Zupełnie przypadkowo po wielu latach, choć w nieprzypadkowym miejscu spotkałem mojego Mistrza. Jak zwykle był w dobrym humorze i zdrowiu. W zasadzie to nie pamiętam, żebym go widział kiedykolwiek z najmniejszym choćby przeziębieniem czy też skwaszonego. Nawet jak mówił o rzeczach trudnych do zaakceptowania, lub o kimś z gruntu podłym i bez żadnej moralności. Zawsze trzymał fason i wydawał się mocno zdystansowany. Pod wieloma względami był nie z tego świata. Może też jego wizerunek w oczach moich i innych współpracowników był ekstrapolacją naszych skrytych wyobrażeń o człowieku wypełnionym esencją klasy, taktu i dobrych manier.
Wchodząc do chłodnego, piwnicznego, gotyckiego wnętrza, pełnego pustych stołów i starych kamiennych regałów, wypełnionych średniowiecznymi księgami, poczułem że przekraczam wyraźnie granicę między tym, co realne a tym, co ponadczasowe. Za plecami zostało palące słońce w zenicie lata, przede mną snuły się chłód i półcień zamkniętej przestrzeni. Na jej środku stała grupa starszych mężczyzn z kielichami wina w dłoniach, tworząc krąg dysputujących nad czymś ze swadą i charakterystycznymi ognikami w oczach.
Mistrz spojrzał w moją stronę, jakby to było zupełnie naturalne, że dołączam w tym momencie. Jakbyśmy byli umówieni. Zadał pytanie o mojego szefa, jakby pytał o pogodę na zewnątrz, choć wiedział, że to kawał intelektualnego wieprza, opoja i lenia patentowanego. Między aluzjami i niedopowiedzeniami konwersacji, mogłem odkryć jeszcze bardziej makiaweliczną dwulicowość, niż byłem sobie w stanie wyobrazić. Utrwalałem w wyobraźni obraz tego, który kochał się bezkresną miłością w samym sobie i ze wzajemnością, a który z trudem maskował równie bezdenną nienawiść do wszystkich innych istot z wyjątkiem swojego osobistego mistrza autoreferencji i powtórzeń. Ten zaś 30 lat temu osiągnął stanowisko Wielkiego Mistrza Bibliotek i od tej pory jeździł na różne sympozja ciągle z tym samym referatem, składającym się z plagiatów i autoplagiatów, wygłaszanych pod coraz to nowym tytułem.
Wówczas nie byłem świadomy, że wkrótce będę musiał wybrać między Mistrzem a Szarlatanem. A potem już przez resztę życia ciągle ten wybór potwierdzać. Na przykładzie kolegów widziałem, że bez względu na decyzje, droga była ciernista, wyboista i pełna rozczarowań. Na szczęście wybór właściwej ścieżki pozwalał od czasu do czasu na upojenie wiedzą i dziką satysfakcję z obserwacji niepomiernej miernoty. Miałem tyle samo okazji do zwątpień, ile satysfakcji z małych, cichych, prawdziwych sukcesów.
Na pożegnanie jeden z profesorów, który mówił wyłącznie po francusku, podał mi kielich z winem, Mistrz podał mi chleb a ja z wszystkimi podzieliłem się tabliczką czekolady.
Wyszedłem natchniony i bez słowa a oni zostali nieporuszeni. Wychodząc w światło dnia, zdałem sobie sprawę, że to był jeden z tych nielicznych momentów w moim życiu, kiedy dotknąłem boga.