W dużym pokoju na piętrze trwały przygotowania do zaślubin. Co chwilę wchodzili lub wychodzili z niego Praktykanci, czyniący cały harmider jeszcze większym, pomimo braku jakichkolwiek kompetencji, starający się za wszelką cenę pomóc w opanowaniu wszechogarniającego bałaganu. Gdzieś na granicy świadomości odnotowałem, że przemknął cień Syna.
Dźwięk klaksonu zasygnalizowal, że mamy dostawę. Do pokoju weszło dwóch ludzi niosących w dłoniach zapieczętowane przezroczyste kule. W tej większej znajdował się bezkształtny Smok, w mniejszej zaś równie amebowata Minerwa.
Obydwa stworzenia były niezwykle niebezpieczne. Uwolnione, w jednej chwili przemieniłyby w trociny i miazgę zarówno każdy przedmiot jak i wszelki żywy organizm. Efekty ich pracy wyglądały w równym stopniu przedziwnie, co przerażająco: części ciała połączone na trwale z kamieniem, drewnem lub przedmiotami, tkanki zwierzęce i ludzkie przemieszane, w postaci zawiesiny, wtryśnięte w materię nieożywioną albo zawieszone w powietrzu.
Poprosiłem o zniesienie dostawy do przestronnej piwnicy z ogromnym basenem, zajmującym 2/3 powierzchni. Położyliśmy pojemniki na podłodze i zaczęliśmy się zastanowiać jak można zabić Smoka i Minerwę. Dostawca odjechał, przygotowania na piętrze trwały w najlepsze a my myśleliśmy. Podobno te organizmy były niezniszczalne, ale nawet nie mieliśmy szans się o tym przekonać, wiedząc, że otwarcie kul będzie ostatnią czynnością w naszym życiu.
Z nieba zaczęły spadać artefakty. Rozpływały się w powietrzu, topniały spływając i wsiąkały w ziemię. Podejrzewaliśmy, że to sprawka Smoka, który nawet w więzieniu miał zdolność przemiany świata. Artefakty zatem w żaden sposób nie mogły być drogą do rozwiązania zagadki życia i nieśmiertelności.
Nagle i niespodziewanie zamigotał ekran telewizora. Włączył się obraz i wyszedł z niego Syn, goły jak święty turecki. Wyglądał na jakieś 17 lat. Jak gdyby nigdy nic, przeparadował nam przed nosem i wspiął się rączo po schodach na parter. On też nie mógł nam w żaden sposób pomóc, aczkolwiek w głowie zaświtała mi niejasno niczym pierwsza jutrzenka, pewna myśl. Niepewny w kształcie pomysł, który dopiero co zaczął się wyłaniać z nicości.
Przysiadłem na brzegu basenu i zanurzyłem stopy w krystalicznej wodzie odbijającej refleksy błękitnawo- szarego światła. Praktykanci stali wciąż bezradnie niezgrabni. Pogubieni w tym wszystkim, nie mający seledynowego pojęcia, co się święci. Nie mogli mi w niczym pomóc.
Pogładziłem się po łysinie i ściągnąłem usta. Językiem trafiłem na chwiejący się ząb. Rozmyślając nad rozwiązaniem, podważałem i podważałem, aż dał się wyciągnąć. Językiem zbadałem dokładnie powstały krater. Przykucnąłem i zlustrowałem kuliste, przezroczyste więzienia. Smok przylgnął do ścianki od strony basenu, wyraźnie zainteresowany wodą. A może chciał od czegoś uciec? Po przeciwnej stronie niż basen stała kula z Minerwą. Ta z kolei skłębiła się po stronie Smoka.
Zerwałem pieczęcie z pojemników, wyciągnąłem zatyczki i przystawiłem kule otworami do siebie. Smok i Minerwa połączyły się a następnie implodowały.
Spadające artefakty zastąpił śnieg. Tak biały, że aż niebieski. Płatki topniały w powietrzu zanim dotknęły ziemi.
Wesele się rozpoczęło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz