piątek, 2 listopada 2018

Saksy

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy dopiero co skonała NRD, w zielonej krainie płynącej sokiem jabłkowym i obfitującej w ogóry kiszone na miliony sposobów, zwanej Spreewald, studenci z Polski masowo trafiali do pracy w roli robotników sezonowych. Z uczelni wprost na pola tworzącej się nowej niemieckiej rolnej klasy średniej.  I ku zadowoleniu obydwu stron.
Po wielu perypetiach, próbach zatrudnienia się w różnych miejscach, w sposób mniej lub bardziej zorganizowany i zapośredniczony, w jakiś przedziwny i nie do końca wyjaśniony sposób i ja dostąpiłem możliwości zarabiania prawdziwych pieniędzy, za które mogłem później utrzymać się przez cały rok na studiach.
W spokojnej wsi mieszkał sobie dobry gospodarz o nazwisku Bauer, który miał małą przetwórnię owoców. Prowadził ją ze swoją żoną, niebieskooką blondynką, której uroda jeszcze do końca nie przygasła. W tym niewielkim zakładzie Helmut Bauer zatrudniał nieliczny personel- raptem kilka osób- swoją dojrzałą,śliczną żonę Helgę, rudobrodego zięcia Kurta o spojrzeniu mściwego wikinga, nie do końca rozgarniętą sąsiadkę Minę w średnim wieku no i dwóch gastarbeiterów z Polski- Zenka i mnie.
Zenek był bardzo prostym człowiekiem, jednak nadzwyczaj zdolnym. Kiedyś przy winie wiśniowym (które też produkowało małżeńśtwo Bauer) opowiadał mi jak ciężko pracowali z żoną na to, żeby wydobyć się z nędzy głębokiego PRL-u i stanąć na nogi o własnych siłach. Jak to sprzedawali, co się tylko udawało sprzedać tuż po otwarciu granic i jak mu było szkoda każdej zarobionej marki do tego stopnia, że był w stanie biegać za polewaczką miejską po Berlinie, żeby się napić i nie tracić nic z tego, co udało się zarobić. Przecież szkoda każdej niemieckiej marki i każdego feniga! Praca u Bauera była dla mnie początkiem, przerwą w życiorysie, tymczasem i międzyczasem- dla niego zaś wydawało się, że jest spełnieniem marzeń i ukoronowaniem "kariery". Wówczas zadziwił mnie przede wszystkim tym, jak dobrze nauczył się mówić po niemiecku. Twierdził, że "tylko" przebywając i rozmawiając z Niemcami, praktycznie bez żadnych kursów, studiów, czy podręczników. 

Podczas pierwszego mojego pobytu u rodziny Bauerów, kiedy byłem jedynym Polakiem pracującym w zespole niemieckim, czułem się nadzwyczaj doceniony. Byłem jednym z nich. Nie miała znaczenia narodowość, pochodzeniem, wykształcenie i na dodatek wszyscy byli zachwyceni moją znajomością języka. Zbyt krótkie dni pracy były wypełnione powszednimi rytuałami: rozpalanie w piecu, przerwa na piwo, sprzątanie, układanie skrzynek, przerwa na śniadanie (kawa+ kanapki z żółtym serem i kiszonymi ogórkami), rozlewanie soków, mycie i beczkowanie ogórków, obiad, sprzedaż soków, butelkowanie, kolacja, sprzątanie. I tak dzień w dzień z wyjątkiem niedzieli. Tylko od casu do czasu zmieniała sie kolejność czynności. 

Kiedy przyjechałem w następnym roku, zaszły pewne zmiany. Przede wszystkim w obejściu kręcił się już Zenek, który był najwyraźniej w jeszcze lepszej komitywie z gospodarzami niż ja. Nie zmieniły się same rytuały, co trochę uśpiło moją czujność, jednak w miarę jak mijały kolejne dni zacząłem odkrywać coraz większą złożoność sytuacji.

Przede wszytkim Helmut stawał się praktycznie z każdym tygodniem coraz bardziej wybuchowy, arogancki, nieprzewidywalny, złośliwy i szukający zwady (nie wiadomo tak do końca z kim). Z drugiej strony dość często można było go zobaczyć, jak wcześnie rano, przed rozpaleniem ognia pod kotłami, albo późno wieczorem, kiedy w rozlewni nikogo już nie było- siedział na skrzynce, popijając piwo, mamrocząc coś do siebie i pochlipując. Widok dużego zwalistego Niemca, popłakującego w rękach był.... co najmniej dziwny. Zagadnięty przeze mnie pewnego razu Zenek wyjaśnił, że właściwie to cały dom jest w żałobie, ponieważ córka popełniła samobójstwo-Podcięła sobie żyły brzytwą, otruła się i powiesiła jednocześnie, co wskazywało na niesamowitą determinację.  Według Zenka przyczyną było przepracowanie, choć ja nie zaobserwowałem śladów szalonej gonitwy w celu wyrobienia wyśrubowanych norm. Ale mogłem się mylić.-Sytuacja mogła się przecież zmienić po tym samobójstwie, które położyło się cieniem na całej rodzinie. On najwyraźniej z wyrzutami sumienia, matka pełna niezgody i codziennie na cmentarzu, no i zięć, jak się później okazało, też chowający urazę.

Druga opowieść jaką mnie uraczył Zenek była związana z bardziej odległą przeszłością rodziny Bauerów. Małżeństwo było według niego typowym mezaliansem. Ona- piękna córka miejscowego bauera i szefa NSDAP, zakochała się w biednym, aczkolwiek pracowitym chłopcu, który mógł w posagu wnieść tylko swoją pracowitość. Chyba był akceptowany z musu, bo córka tak wybrała, ale bez radości w rodzinie, na chłodno.

Trzecia opowieść była związana z zięciem. Jego status w firmie był bardzo niejasny. Wyglądało na to, że jest kimś w rodzaju kierownika i decyduje o wszystkim, o czym nie może lub nie chce decydować Helmut. Kurt niewiele mówił i rzadko się uśmiechał- może raz na 2 miesiące. Pod koniec mojego pobytu Zenek opowiedział mi jak pewnego razu wściekły z jakiegoś błahego powodu Kurt rzucił się na niego z nożem a innym razem, kiedy juz zasypiał w pijackim odurzeniu, przysięgał, że pewnej nocy zdybie Helmuta gdzieś na odludziu w lesie i zabije za to, że zamęczył pracą swoją córkę.

Ostatnia opowieść dotyczyła Miny. Ta dobrotliwa, sympatyczna Frau, która jawiła mi się (podobnie jak Helga) jako ucieleśnienie stereotypów o  niemieckich kobietach (pulchniutkich niebieskookich blondynkach, których życie kręci się wokół trzech rzeczy Kinder+Kueche+Kirche, i które sprzątają w ramach rozrywki w każdej wolnej chwili). Właściwie w serii opowieści Zenka, serwowanych przy byle okazji kiedy tylko zostawaliśmy sami,  Mina jawiła się jako przebiegła żmija, która cały czas  knuje jak go oczernić w oczach szefa i która ciągle na niego donosi. 

Pęczniejąca i gęstniejąca atmosfera musiała kiedyś pęknąć niczym wrzód i się wylać na nas wszystkich. Po paru ekscesach w rodzaju rzucania przedmiotami, sypania wyzwiskami i obrażania się wszystkich na siebie nawzajem, los przypieczętował ostateczne rozwiązanie, dzięki któremu nie musiałem się już dusić w oparach źle ukrywanej lub nawet jawnej złości wszystkich na wszystkich.

Pewnego ranka, kiedy butelkowaliśmy soki, jedno ze szkieł pękło i ostra tafla wbiła mi się głęboko między palce, kiedy próbowałem ją wyciągnąć ze zmywarki. Poczułem jak coś gorącego zalewa mi dloń.-To była moja krew, która chlusnęła na podłogę. Poczułem się nieco absurdalnie- jakbym był na wojnie i granat urwał mi rękę. Potem w ciągu kilku sekund poczułem mrowienie, mdłości, zakręciło mi się w głowie i omal nie zemdlałem. Odszedłem na bok, ściągnąłem szybko rękawice, rozerwałem rękaw koszuli i szybko zawinąłem dłoń. Przez parę minut czułem tak silne mdłości, że wahałem się między wymiotowaniem a omdleniem. Kiedy odszedłem od maszyny i owiał mnie wrześniowy poranny chłodny wiaterek, odzyskałem nieco energii do życia a serce przestało bić jak oszalały ptak.

W szpitalu fachowo zeszyto mi dłoń i pożegnałem się ze Spreewaldem już chyba na zawsze. Helmut odwiózł mnie do granicy a ja szczęśliwy, że przeżyłem, już bez pzeszkód wróciłem do kraju.

Wracając potem wielokrotnie myślami do rodziny Bauerów, zastanawiałem się nad możliwymi wymiarami tych wszystkich opowieści i intryg. Zestawiając z sobą dwa jakże różne pobyty, próbowałem dociec, czy to ja byłem tak naiwny i nie byłem w stanie dostrzec wielu rzeczy, czy też wyobraźnia Zenka przekraczała wszelkie granice w tych jego opowieściach. Nie wiem do dzisiaj co myśleć o tych licznych intrygach "dworskich" i zepsutych charakterach. Kto tak naprawdę kręcił intrygi a kto był przedmiotem intryg. Czy burza i napór były w tych poczciwych Niemcach, czy też przywiał ją do obejścia polski huragan. A może nie było wcale żadnej burzy, tylko ułańska fantazja. A może ... to tylko manipulacje cwanego gastarbeitera, który mógł najpierw tworzyć wrażenie a potem (a to ci dopiero niespodzianka!) może nawet podłożyć pękniętą taflę szkła w odpowiednie miejsce. Wszak każdy sposób jest dobry, żeby pozbyć się konkurenta do zasobnej sakiewki Bauerów, pełnej umiłowanych marek. 



2 komentarze:

  1. Nic szczególnego nie wynika z opowiadania. Ot, po prostu ludzkie niesnaski wynikające z niczego. Może młody człowiek otrzymał lekcje "życia".Może taka przygoda życiowa pozwoliła na specyficzna analizę ludzkich wnętrz. Jakkolwiek dobra szkoła życia.

    OdpowiedzUsuń
  2. W tamtych czasach, ale i dzisiaj. Dla niektórych, kazda droga jest dobra, aby wyeliminować przeciwnika.

    OdpowiedzUsuń