Fascynujące było to idealne rozdwojenie charakteru namiestnika. Lud w niego wierzył ale ja byłem wystarczająco blisko, żeby dostrzec zwichniętą, psychopatyczną osobowość. I choć dobrze to widziałem- wyraźnie jak na dłoni, to ciągle nie mogłem uwierzyć moim oczom, bo pamiętałem początki i znałem jego logikę myślenia z dawnych czasów, tak bliską mojemu oglądowi świata.
Namiestnik nie zawsze był kwintesencją pogardy. W czasach kiedy go poznałem był skromnym zarządcą prowincji, cierpliwie wykonującym obowiązki, z dala od dworskiego blichtru oraz intryg, uwielbiany przez podwładnych, którzy uważali go za najwspanialszego człowieka w całym królestwie a być może i we wszystkich znanych nam krainach. Pełen wdzięku i klasy. Mówiący wyszukanym językiem poetów i pisarzy.
Pierwsza zmiana nastąpiła, kiedy w jednym z dworów na terenie prowincji pojawił się nowy nauczyciel. Okazał się on na tyle sprawny, że po pewnym czasie pobierali u niego nauki zarówno młodzi jak i starzy, uczeni i prostaczkowie, bogaci i biedni, a wszyscy pospołu w równym stopniu zadowoleni i upici tym blaskiem mądrości bijącym od mistrza. Jednym z uczniów stał się sam zarządca, który szybko uznał jego wielkość i nadskakiwał mu we wszystkim, co niekiedy przyjmowało wręcz groteskowe rozmiary. Sam pamiętam jak podawał nauczycielowi batutę, zwój lub miseczkę w lekko służalczym przysiadzie i z fałszywym uśmiechem oraz pochyloną kornie głową. Wtedy w swej naiwności myślałem, że to wyraz najwyższego szacunku, pokory, uległości i swego rodzaju hołd wyrażający się w ciepłych okruchach codzienności i drobnych gestach uwielbienia.
Wspomniana zmiana polegała na przeniesieniu uwielbienia ludu z osoby zarządcy prowincji na mistrza. Trudno mi w tej chwili po latach stwierdzić, czy sam zarządca to widział i ewentualnie jak to odczuł. Szczególnie, że wówczas nie mieliśmy dostatecznie częstego kontaktu i więcej przebywałem na dworze ówczesnego namiestnika, niż na terenie prowincji. Późniejsze wydarzenia pozwalają mi jednakże przypuszczać, że już z przybyciem mistrza atmosfera mogła się psuć, tylko doszło do jakiegoś tajenia uczuć wspartego maskowaniem intencji.
Druga zmiana była już widoczna dla wszystkich bardzo szybko i wyraźnie. Kiedy zarządca został namiestnikiem i częściej zaczął bywać na dworze, natychmiast pokazał swoje inne oblicze. W pewien sposób stał się swoim przeciwieństwem. Rzadko się uśmiechał i nigdy nie chwalił swoich podwładnych. Ostentacyjnie okazywał, że ma władzę nad ludźmi, poniżając ich i zmuszając do pracy ponad siły. Im bardziej nerwowy się stawał w swoich poczynaniach, tym bardziej widać było, że nie pasuje do nowego stanowiska, które go najwyraźniej przerasta. Na każdym kroku, w każdej decyzji widać było dyletanctwo, głupotę i brak elementarnej choćby znajomości sztuki zarządzania. Pierwszymi ofiarami jego napadów złości stali się ci, co najbliżej- służący, których przywiózł z prowincji- batożeni na śmierć z byle powodu, rozrywani końmi, umierający z głodu w lochach, gdzie trafili na podstawie wymyślonych oskarżeń. Ofiarą poniekąd stał się również nauczyciel, który cudem zdążył zbiec poza granice królestwa, zanim przybyli nasłani siepacze. Odchodząc, przeklął tę ziemię i powiedział, że jego noga tu nigdy nie postanie. Wygnany przez nienawiść nigdy nie powrócił, z czasem spełniło się też rzucone przekleństwo.
Kiedy nikt już nie mógł się czuć bezpieczny a namiestnik rozpasał się, hasał i pławił w okrucieństwie dla kaprysu, sytuacja wymknęła się spod kontroli. Słudzy wyciągnęli go tuż nad ranem, bosego, w koszuli i gaciach, rozpostarli na drzwiach wejściowych i zachłostali na śmierć. Wicekról na wieść o tych wydarzeniach przysłał odział ułanów, którzy podarli pasy z ludzi, zabili wszystko co żywe, łącznie z psami i kotami, spalili domostwa i posypali solą ziemie.
Dzisiaj, po wielu latach, spędzając całe dnie w mojej pustelni, z równą lubością oddaję się studiowaniu ksiąg, co charakterów ludzi spotkanych na drodze życia. I ciągle trudno jest mi zrozumieć tę zmianę maski namiestnika jak również późniejsze działania władzy.
Mogę podejrzewać, że namiestnik urodził się głupcem, niezdolnym w swej istocie do przemyśleń i nauki. Na żadnym z etapów swojego życia nie był w stanie pojąć i naprawić błędów. Jego wiedza była pozorna a refleksja na poziomie małego dziecka, miotanego emocjami. Wydawało mu się, że uzyskanie wysokiej pozycji i sprawowanie władzy zamknie wszelką dyskusję o błędach i wypaczeniach a on sam zyska status nieomylnego. Najwyraźniej władza przesłoniła mu wszystko inne.
Pozostaje jeszcze pytanie dlaczego więc zaszedł tak wysoko, skoro każdy w otoczeniu widział od początku jego głupotę i niekompetencję. Czy nikt z władców nie dostrzegał ewidentnych braków? Wydaje się, że do czasu awansu, namiestnik odgrywał spektakl pokory i służalczości. Takich ludzi, spijających mądrość z ust mistrzów i gnących kark kornie w obecności przełożonych lubi każda władza. Są idealnymi wykonawcami poleceń. Nieważne co myślą i czy w ogóle, bo i tak liczy się wola tego, który wydaje polecenia a ona nie będzie kwestionowana przez tego pokroju ludzi.. Można ich wykorzystać jako przedłużenie miecza, pejcza czy siekiery albo pióra do sygnowania dokumentów. Sam namiestnik potrafił się też dobrze kryć zarówno ze swoją ignorancją, głupotą oraz innymi brakami jak i z planem porządkowania świata.
Kiedy zaś doszedł do władzy, ludzie bali się mu przeciwstawić. Tym bardziej, że każdy opór wywoływał złość i urażone ego szukało satysfakcji z krzywdy oponentów. Tak więc w bezimiennym grobie sypanym wapnem kończyli zarówno ci mądrzy, dostrzegający głupotę, jak i ci głupi, co nie trzymali języka za zębami w odpowiednim czasie.
Błogie kontemplacje w odosobnieniu zacienia tylko jedna uporczywa refleksja nachodząca mnie od pewnego czasu. Odnoszę nieodparte wrażenie, że ludzkość zmierza do samozagłady. Dane mi było wystarczająco dużo czasu, żeby ujrzeć mnogość namiestników, których do władzy wynosiły słabe środowiska, tłumy idiotów lub absolutni władykowie, mało oświeceni.
A może to wcale nie jest takie złe? Może czas porzucić różne mesjanistyczne teorie i spojrzeć prawdzie prosto w oczy? Uświadomić sobie, że ludzkość jest nieudanym eksperymentem natury skazanym na niepowodzenie od samego początku, kiedy tylko pierwsza istota biologiczna uzyskała odrobinę świadomości. I być może świat bez nas będzie lepszy, skoro umiejętność organizowania sobie życia jest w naszym gatunku zdefiniowana jako aberracja a nie norma. I skoro ślady nasze znaczymy krwią, bólem i cierpieniem unieszczęśliwiając wszystkie inne istoty.
oby mniej takich namiestników na drodze życia spotykać...
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńMyślę, że konkluzja jest cokolwiek zbyt pesymistyczna, zwłaszcza w tym czasie, kiedy nadchodzi kolejny rok, niosący być może jednak nadzieję, bo cóż to za życie byłoby nasze, bez tej nadziei na lepsze, mądrzejsze, szczęśliwsze dni...
OdpowiedzUsuńProszę lekko zsunąć ten kapelusz pesymizmu, który zasłania ślady nasze znaczone dobrem, uśmiechem i radością :)
Portret, który nakreślił Pan w eseju, przedstawia typ ludzi, których , niestety, w naszym otoczeniu nie brakuje, i chyba każdy, kto nie spędza życia w domu, zamknięty na świat zewnętrzny, musiał wcześniej czy później na takowych się natknąć. Jeśli umiemy się pokrywać grubą skórą odporności mamy szansę uodpornić się na ich zachowania i zagrywki, ale trwać ta nauka może latami, może się nam odechcieć zdobywać kolejne doświadczenia ...
Chyba najlepiej jest traktować tych sportretowanych jak powietrze, to ich dotknie najbardziej, a oni i tak będą szli przed siebie bez względu na nasze starania, zawsze przekręcą nasze słowa, albo dopowiedzą swoje, mówiąc innym, że to nasze, nie pomoże w ich przypadku jakiekolwiek wyjaśnianie sytuacji, oni wiedzą najlepiej i będą szli, aż pewnego dnia zorientują się, że są samotni, rozgoryczeni, opuszczeni...
Po prostu róbmy swoje, a ich portret niech sobie gdzieś tam wisi, zapomniany i zakurzony, bo nie jest wart nawet wspominania o nim ...
Tak myślę.
usunęłam poprzedni komentarz, ponieważ wpisałam go błędnie jako odpowiedź do poprzedniego - przepraszam za zamieszanie - treść jest identyczna z wklejonym powyżej ;)
OdpowiedzUsuńPonieważ tekst jest obszerny, za każdym kolejnym czytaniem odkrywa się kolejne wątki :) właśnie nauczyciel postąpił podobnie, jak ja myślę, że należałoby - opuścić trefne miejsce i gdzie indziej robić swoje... nie traktować swojego postępowania jak ucieczkę, tylko jak pójście własną, dobrą, słuszną drogą.
OdpowiedzUsuńA to, że idziemy dalej, być może spowodowane istnieniem portretowanego osobnika, może okazać się dla nas samych najlepszym co mogło nas spotkać w danym momencie życia :)
Moim skromnym zdaniem,ten esej,to wspaniałe przesłanie dla wielu,bardzo wielu ludzi.W treści jest coś "między wierszami",ale można to dostrzec przy wnikliwym kolejnym czytaniu i to ze zrozumieniem.Ale być może mylę się - jeżeli tak-przepraszam.Ewa.
OdpowiedzUsuńPani Ewo! Ciesze sie ze jeszcze jedna wnikliwa czytelniczka mi przybyla. Moje opowiadania sa rzeczywiscie do wielokrotnego czytania. Staram sie pisac tak, zeby sie gladko chlonelo, jednak najczesciej splatam kilka motywow i tak komponuje drobna historyjke, bawiac sie znaczeniami i aluzjami, zeby wiele osob moglo znalezc satysfakcje w intelektualnych grach. A poza tym te historie beda na tyle Pani na ile je Pani oswoi. ;-)
Usuń