Im bardziej zagłębiałem się w księgi tym bardziej skomplikowany stawał się świat wokół mnie. W pewnym sensie było to normalne, bo czas poświęcany nauce i poznaniu rzeczy istotnych musiał być wygospodarowany kosztem czasu przeznaczanego na czynności osadzające nas w rzeczywistości zwykłych ludzi. Im więcej przestudiowanych ksiąg, tym bardziej wyraźnie objawiał się fakt, że większość codziennych starań prowadzi do utrzymania bardzo kruchej równowagi między bytem a niebytem, porządkiem a chaosem, pulsującym gorącym życiem i mrożącą otchłanią. Zawsze wydawało mi się, że ta krucha granica właśnie pęka i że za chwilę otworzy się puszka Pandory, z której wypełzną inkarnacje naszych najgłębiej ukrytych i najbardziej przerażających lęków, po czym bez zmrużenia oka i bez litości zniszczą nasz świat. My sami zaś będziemy musieli się przyglądać z poczuciem niemocy, przemieszanej nierówno z kompletnym zagubieniem i febrą drącą nas do głębi, jak cały dorobek i wszelkie wysiłki ulatują z dymem, spopielają się i obracają w nicość. Obawiałem się, że jak już pęknie ta krucha granica, to nie będzie komu obronić tego, co dla nas było najważniejsze, a co wydawało się największymi zdobyczami ludzkości: honoru, czci, pociechy, spokoju. Że nie zdołamy powstrzymać barbarzyńców gwałcących, mordujących, czyniących sobie pośmiewisko ze wszystkiego i wszystkich. Że nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się właściwie nikomu ani niczemu, co wypełznie z drugiej strony.
Zagłada była jednak innej proweniencji i zupełnie inny był jej charakter, jakże odmienny i niepodobny moim wyobrażeniom, choć przecież dla mądrego człowieka tak łatwy do przewidzenia. Oto któregoś dnia podczas zwykłej rozmowy z przyjacielem dostrzegłem, że po raz kolejny potrzebuję ułamka sekundy więcej niż zwykle, żeby znaleźć odpowiednie słowo do wyrażenia myśli. Zacząłem się obawiać, że to pierwsze objawy Alzheimera i że będzie ze mną coraz gorzej z każdym dniem, aż do zaniku świadomości kim jestem i w jakim świecie żyję. Problemy z czasem rzeczywiście się pogłębiły. Potrzebowałem coraz więcej czasu, aby znaleźć odpowiednie słowo i zastosować właściwą konstrukcję zdania. Nawet w przypadku zwyczajnych słów i prostych konstrukcji. Nie była to jednak jedynie moja choroba lecz coś znacznie poważniejszego, rodzaj powszechnej epidemii- wielowymiarowej, rozległej i głębokiej. Wszechogarniającej.
Zauważyłem, że wielu innych ludzi ma ten sam problem. Zastanawiają się dłużej, niż powinni nad zwykłymi konstrukcjami i prostymi słowami. Jakby na chwilę zapomnieli jak się wyrazić albo jakby bali się, że to słowo, które normalnie jest przez nich używane w takich sytuacjach, straciło właściwą wymowę i znaczenie. Wszyscy inni- nie mający takich problemów z zacinaniem się, mówili szybko, coraz mniej wyraźnie, niechlujnie, popełniając co i rusz podstawowe błędy językowe.
Szybko i niechlujnie mówiący ludzie byli tak samo szybcy i nieporządni w swoich osądach i decyzjach. W pewien sposób ich język oddawał stan ich umysłu, jego miałkość i prostackość. Zaskoczeni a następnie przerażeni obserwowaliśmy jak deklarują oni wojnę z wszystkim, z czego byliśmy do tej pory dumni: prawem, wiarą, wspólnotą, prawdą, szacunkiem, tolerancją i mądrością. Przez tysiąclecia obserwowaliśmy jak ciemność uderzała w podstawy człowieczeństwa na różne sposoby, czasem nadzwyczaj perfidnie i cynicznie, jak w przypadku krzyżowania chrześcijan i egzekucji Hypatii. Niekiedy ta ciemność zalewała świat- na przykład podczas wojen, ale zawsze przemijała, przegrywała, ustępowała i prędzej czy później nadchodziły czasy zwane złotym wiekiem. Tym razem było inaczej.
Słowa więzły nam w gardle a cyniczni szubrawcy i perfidni kłamcy, sprawni w mowie nienawiści, szybko wiedli na szafot. Deklarowali wiarę w baranka, sprawiedliwość i miłosierdzie, jednak nie było w nich za grosz miłości bliźniego a sprawiedliwa mogła być dla nich tylko zemsta za wymyślane ciągle na nowo krzywdy i upokorzenia. Widząc to wiedzieliśmy, że nadchodzi wydarzenie, którego ludzkość obawiała się od zawsze- koniec. Kiedy już wymordują nas, wezmą się za siebie nawzajem- brat brata a córka matkę. Otchłań nie przyszła z zewnątrz, jak wcześniej przypuszczaliśmy, lecz od zawsze była w nas i czekała na odpowiedni moment. Na chwilę, kiedy będziemy na takim poziomie rozwoju cywilizacyjnego, że damy się ogłupić i dokonać samozagłady. Zostanie po nas może jedynie technologia, za mało zaawansowana, żeby nabyć świadomość i samodzielnie się rozwinąć. Dalece niewystarczająca, żeby przechować pamięć o swoich twórcach. Zresztą może nie warto, skoro byliśmy tylko emanacją otchłani, przeznaczeni do zagłady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz