poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Wizytanci

Pierwszy raz spotkałem go, będąc jeszcze dzieckiem. Miałem 10 lat i klęczałem skulony na ławie w kuchni, przed oknem. Była grudniowa noc, około Bożego Narodzenia, więc mrok zapadał dość szybko. W chacie żar buchał z rozpalonego pieca i przyjemne, rozleniwiające ciepło rozlewało się na całą izbę. Zatopiony w półmroku obserwowałem jak rodzice krzątają się przy wieczornych, typowych gospodarskich obowiązkach. W oborze naprzeciwko okna zobaczyłem matkę wychodzącą z wiadrem mleka i zmierzającą w prawo, w stronę  świniarni. 
Po lewej stronie najpierw zatrzeszczała brama i poruszył się płot a następnie otwarła uliczka, przez którą wszedł cielak wielkości krowy, przystanął przy wejściu do obory, obok zaspy śniegu i spojrzał w moim kierunku. Nie tylko jego wielkość była dziwna. Po pierwsze- nie mieliśmy żadnego cielaka. Po drugie jego kształt był rozmyty. Nie mogłem dostrzec wyraźnie konturów, pomimo jasno świecącego księżyca- wydawało się bardziej, że ktoś udaje cielaka, albo jakieś inne zwierzę. Ktoś okryty wielkim prześcieradłem, kto mnie chce nastraszyć. Ale kto miałby mnie straszyć na moim własnym podwórku i dlaczego? Do dziś zostało mi wrażenie mrożącego lęku- przenikającego głęboko i powodującego, że dusza kurczyła się ze strachu i zapadała w sobie. 

Drugie spotkanie miało miejsce, kiedy służyłem przymusowo w gospodarstwie u Niemców podczas wojny jako koniuszy, a czasem stangret albo i zwykły parobek. Miałem wtedy 17 lat. Bauer kazał mi zaprząc konie do kolaski i odwieźć znajomego do domu. W drodze powrotnej przyczepił się do mnie duży, biały pies. Biegł razem z powozem. Raz przed końmi, raz z lewej, raz z prawej. Kiedy kolejny raz zbliżył się do kolaski i zrównał ze mną- śmignąłem go znienacka batem z całej siły i wszystko mi niespodziewanie zgasło. Obudziło mnie batożenie i pomstowanie bauera, który rzucał wszystkimi niemieckimi przekleństwami, jakie tylko zdążyłem poznać podczas pobytu w folwarku. Udało mi się uciec i schować za spichlerze. Z rozciętą głową, wybitym okiem, zakrwawiony i roztrzęsiony, odczekałem aż minie mu złość i będę mógł wrócić do swoich obowiązków. Jak się później dowiedziałem- konie same mnie przywiozły nieprzytomnego a ja na podwórku spadłem z kozła i wylądowałem w zaspie. Tam mnie znalazł bauer i próbował ukatrupić. Na szczęście potrzebował parobków i nie wydał gestapo.

W latach pięćdziesiątych, kiedy już się ożeniłem i miałem dwójkę dzieci, doszło do kolejnego zdarzenia.  Teść w posagu dał córce kawałek ziemi, na którym się pobudowaliśmy po ślubie. Ziemia była goła i nieurodzajna, ale pracowałem cały czas, nawet nocami, żeby mieć swoje. Drzewa jednak rosną wolno a węgla nie można było dostać, więc zaprzągłem konia i pojechałem pozbierać trochę drewna na opał do pobliskiego lasu. Załadowaną furmankę zatrzymała milicja, bo sąsiad ormowiec zaszpiclował. Zaczaili się przy drodze i na mnie czekali. Za przywłaszczenie mienia  wsadzili na 24 godziny i pod sąd. W sumie kosztowało mnie to 2 lata odsiadki, ale to 24 godziny aresztu były najtrudniejsze. Umieścili mnie z innym nieszczęśnikiem w nieogrzewanej izbie w starym dworku, przerobionym na areszt. Zdaje się, że w piwnicach były katownie UB, ale wtedy nic spod podłogi nie dobiegało. Nakryliśmy się derkami, co nam dali i poszliśmy spać. Około północy obudził nas straszny łoskot, jakby ktoś przetaczał nad nami wielką kulę z jednego końca pokoju na drugi. Wyciągnęliśmy zapałki i ze znalezionych starych gazet ukręciliśmy coś w rodzaju knota. Kiedy pojawiło się trochę światła, łoskot natychmiast ustał. Kiedy zgasło światło- rumor był tak głośny, że nie dało się spać. Jakby ta kula miała przebić sufit i spaść prosto na nas, przygnieść nas i zabić. Nie było więc wyjścia. Wyszukaliśmy w izbie cokolwiek dało się palić i paliliśmy po kolei. Rano przyszli strażnicy, bardzo zdziwieni, że wytrzymaliśmy całą noc. Nikomu wcześniej się to nie udało. Powiedzieli nam, ze dom był nawiedzony, bo ktoś fałszywie oskarżony powiesił się w tej celi, w której byliśmy osadzeni. 

Dzisiaj umieram na raka. Minęło ponad pół wieku od naszego pierwszego spotkania. On stoi w kącie pokoju, widoczny tylko dla mnie. Byt na granicy rzeczywistości i omamów. Sam nie należy do żadnego z tych światów, a ja go widzę tak dobrze jak on mnie. Wpatruje się i najwyraźniej na coś czeka od kilku dni, od kiedy się pojawił. Jest zupełnie nieporuszony, mimo, że ja zwijam się z bólu, jak tylko przestaje działać morfina. Za chwilę wejdzie mój dorosły już syn, który da mi ostatni bardzo bolesny zastrzyk. Potem i tak trzeba będzie wzywać pogotowie, które zawiezie mnie do szpitala, gdzie ostatecznie umrę. 

Powiadają, że wizytanci zjawiają się w szczególnych momentach a mądrzy ludzie wiedzą, co to dla nich oznacza. Nie każdy też może ich doświadczyć. Pozwalają się zobaczyć tylko tym, którzy są w stanie znieść ich widok i zapanować nad przerażeniem. Być może dlatego właśnie mój syn zobaczy ich tylko jeden raz w życiu, a wnuczka, której już nie poznam- nie ujrzy ich nigdy. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz