sobota, 7 grudnia 2019

Dzieje projektu

Kiedy dostałem zaproszenie do udziału w projekcie, nie miałem najmniejszej wątpliwości, że należy skorzystać z nadarzającej sie okazji. Oto pojawiła się szansa na zrobienie czegoś dobrego, co będzie służyło specyficznej, defaworyzowanej grupie beneficjentów. Ciekawy temat, dużo pracy i tylko jedno "ale" w postaci "opieki" administracji uniwersyteckiej. To małe "ale" mogło przerodzić się zawsze w ogromny znak zapytania, więc po raz kolejny i kolejny trzeba było przeanalizować wszystkie za i przeciw. Moja znajomość funkcjonowania biur i urzędów, departamentów i referatów, nie pozostawiała złudzeń co do tego, że łatwo nie będzie, ale w końcu miałem do dyspozycji cały dział, który cieszył się dużą autonomią i w ramach statutowej działalności mogłem jeszcze wiele dokonać. 
Pech chciał, że wkrótce musiałem pożegnać się ze stanowiskiem kierowniczym i zadowolić obowiązkami skromnego  szeregowca w innym Wydziale.
Po kilku miesiącach mój projekt został zaakceptowany i otrzymałem dofinansowanie na bajeczną dla mnie kwotę. Takiego dużego grantu jeszcze nie zdarzyło mi się realizować, choć moje doświadczenie w tym zakresie było tak bogate, że sam Rektor mógłby mi pozazdrościć. Ale po raz kolejny trzeba było się zastanowić. No bo przecież teraz już nie jestem szefem i nie mam do dyspozycji całego działu. Będę musiał obliczać, planować, rozliczać, zestawiać i wykonywać sam albo przynajmniej nad wszystkim czuwać, kontrolować i dbać o efekty, jak mi się uda w ogóle znaleźć jakąś dobrą duszę, co zechce pomóc mi nieść ten mój krzyż. 
Po kolejnych długich rozmyślaniach, burzliwej korespondencji z koordynatorem projektu, nieskończenie długim ustalaniem warunków wstępnych, który to proces był co i rusz przeplatany naradami w Gmachu Głównym popełnianymi z rektorami, kanclerzami, finansistami, starszymi i młodszymi radcami, kierownikami, dyrektorami, przedstawicielami, odpowiedzialnymi, pełniącymi obowiązki, referentami i jeszcze innymi przedstawicielami (którzy nie byli tymi samymi przedstawicielami co ci wymienieni poprzednio), udało się trochę zmniejszyć moje obawy.
Kiedy już byłem zupełnie znieczulony, okazało się, że rektor odpowiedzialny za prowadzenie tego projektu się rozchorował a tu trzeba było właśnie wyjechać w delegację na pierwsze spotkanie projektowe. 
Kiedy poszedłem do drugiego rektora, odpowiedzialnego za tego pierwszego, ten długo tłumaczył się zawstydzony, że on może wprawdzie podpisać mi delegację, ale będę musiał i tak iść po pieczątkę do Działu Współpracy z Krajami Bałkańskimi, tylko, że ten pokój jest teraz zamknięty, bo właśnie mają Dzień Serbski i wszyscy wyjechali na specjalne spotkanie Prezydenta Miasta z Wicekonsulem Honorowym Republiki Serbskiej ale może cudem ktoś tam jeszcze został i jak on podejdzie ze mną i zapuka cichutko specjalnym szyfrem to może ktoś się zorientuje, że to on Najważniejszy  i nas wpuszczą. Oczywiście może się zdarzyć, że z jakiegoś powodu zabrali z sobą pieczątkę na imprezę i te nasze kombinacje na nic się zdadzą. Ale zawsze można spróbować.
Jak powiedział tak zrobił. Nadal podszedłem do sprawy z pewną nonszalancją, ale skoro już zaszedłem tak daleko to mogę zrobić kolejny krok. Na (nie)szczęście wszystko się powiodło i następnego dnia siedziałem już w samolocie do Belgradu.
Współpracownicy w nowym projekcie okazali się dość sprawni. Do tego zbudowałem sobie całkowicie nowy zespół badawczy, zależny tylko ode mnie, z którym dość szybko ustaliłem zakres prac i priorytety.

Po mniej więcej pół roku  dostałem informację z Gmachu Głównego, że jeden z moich poprzednich projektów nie może zostać rozliczony z powodu przekroczenia limitu finansowego kosztów. Nie bardzo wiedziałem, co to oznacza ale jak już dotarłęm na miejsce, okazało się, że mogę braki finansowe pokryć z nadwyżek finansowych z innych projektów, które zostały do mojej dyspozycji jako kierownika grantów. Jednocześnie Pani Referent poinformowała mnie, że to ostatni raz, ponieważ Pani Kwestor "czyści konta" i zamierza zagarnąć całą kasę, która sobie spokojnie leży na rachunku mojego dawnego działu i nie ma konkretnego przeznaczenia.
To mi dało do myślenia. Jeśli Kwestor/ Rektor/ Referent czy inny Kierownik Dyrektora zabiorą mi pieniądze, którymi mogłem do tej pory dość swobodnie dysponować jako Szef Działu i kierownik grantów, to skąd wezmę na pokrycie kosztów własnych realizowanego właśnie projektu, które są przecież niemałe, bo ok. 150 000 zł., a które trzeba pokryć, żeby zrealizować grant zgodnie z umową.
Hmmmm.....
Następne godziny spędziłem na dyskusjach z Panią Referent skąd się wzięło naliczenie przekroczenia kosztów w zakończonym projekcie. Okazało się, że nie uwzględniłem kosztów ZUS, składek i jeszcze jakichś drobiazgów, które powinny być aksięgowane zgodnie z ustawą o rachunkowości, a których to kosztów pracodawca- czyli Gmach Główny, nie zamierza pokryć, bo i dlaczego miałby to zrobić.....
Stąd wypływał kolejny wniosek- trzeba zweryfikować wszelkiego rodzaju umowy do realizowanego właśnie projektu, żeby koszty tych ZUSów, składek i innych popiwków łącznie nie przekroczyły kwot zdefiniowanych w grancie.
Hmmmmmmm........
Ale i tak pozostaje problem wkładu własnego........
Postanowiłem zabezpieczyć się pisząc Czynny Żal, skierowany do gmachu Głównego i Pani Kwestor osobiście, z załączoną prośbą o zabezpieczenie pieniędzy, które zarobiłem w dotychczas zrealizowanych grantach na poczet realizowanej właśnie umowy.
Niestety po dwóch tygodniach dostałem telefon od Pani Referent, że Pani Kwestor nie wyraża na to zgody.

Cóż robić! Można rzucić umową i przestać realizować grant ale wtedy muszę się liczyć z poważnymi międzynarodowymi perturbacjami, rzucaniem kalumni na mnie jako kierownika grantu, obrzydzaniem mi życia przez administrację i krzykami pełnymi pogardy każdego najmniejszego instytucjonalnego ciury. Rzucenie roboty w połowie jakoś mi tak nie pasowało również do mojej osobistej etyki pracy.
Wybrałem drugi wariant. Poprosiłem o kopię pisma z odmową, w którym była wyszczególniona kwota potrzebna mi na pokrycie kosztów oraz numery projektów zrealizowanych przeze mnie wcześniej.

Rok po skończonym projekcie, kiedy wszytko już zostało rozliczone dawno przez koordynatora, kasy i Młodszych Referentów, otrzymałem znów telefon z Gmachu Głównego. Pani Referent nie mogła za bardzo dojść, które kwoty do czego przypasować i wychodziło jej, że powinienem zwrócić do kasy uniwersyteckeij 250 000 albo wskazać źródło, z którego można pokryć ten brak. Wyraźnie przy tym sugerowano, że jeśli nie ma skąd pokryć to powinienem się udać do Dziekana Wydziału, w którym obecnie pracuję i poprosić go o pokrycie. W dodatku sprawa jest pilna, ponieważ Pani Referent chciałaby zamknąć sprawę rozliczeń definitywnie przed sezonem urlopowym.
Oczami wyobraźni widziałem już minę Dziekana, którego proszę o pokrycie... braków finansowych, o których on nie ma seledynowego pojęcia, w projekcie, który był realizowany nie przez jego wydział.
Postanowiłem jeszcze przyjrzeć się przysłanym wyliczeniom i zestawieniom cyferek, choć mogłem się spodziewać, z czego one wynikają.
Zestawienie wpływów i wydatków otrzymałem już w trakcie wakacji. Sprawa była dość prosta. Z wyliczeń wynikało, że nie została zaksięgowana część przelewów.
Po odesłaniu moich obliczeń już  następnego dnia, musiałem sobie poczekać kolejne kilka miesięcy na odpowiedź. Dostałem nowe zestawienie z uwzględnionymi wszystkimi przelewami ale i nowymi kwotami wydatków projektowych, co spowodowało, że "dług" nadal wyglądał na 250 000,- Pani zadzwoniła do mnie i poprosiła o możliwie szybkie sprawdzenie, bo chciałaby zamknąć sprawę przed końcem roku kalendarzowego (grudzień nas nieco zaskoczył).
Odesłałem natychmiast dokładne wyjaśnienia.

Po kilku miesiącach otrzymałem kolejny telefon. Pani Referent nie mogła za bardzo dojść które kwoty do czego przypasować i wychodziło jej, że powinienem zwrócić do kasy uniwersyteckiej 250 000 albo wskazać źródło, z którego można pokryć ten brak. Wyraźnie przy tym sugerowano, że jeśli nie ma skąd pokryć to powinienem się udać do Dziekana Wydziału, w którym obecnie pracuję i poprosić go o sfinansowanie. W dodatku sprawa jest pilna, ponieważ Pani Referent chciałaby zamknąć sprawę rozliczeń definitywnie przed początkiem wakacji/ sezonu urlopowego.
Poczułem się nieco dziwnie.

Po przejrzeniu rachunków doszedłem do wniosku, że moje wyjaśnienia nie zostały wzięte w ogóle pod uwagę.
Zadzwoniłem do Pani Referent i wyłuszczyłem jej w krótkich żołnierskich słowach, że jeśli nie wezmą pod uwagę moich uwag, to nie będę mógł niczego podpisać ani na nic się zgodzić. 
Najpierw trzeba wziąć pod uwagę moje wyliczenia, z których wynika, że braki wynoszą 150 a nie 250 000 a następnie zamierzam poprosić Panią Kwestor, aby to ONA osobiście wskazała skąd mamy teraz pokryć braki, które były ujęte wcześniej w założeniach projektu i na których pokrycie z zaplanowanej przeze mnie rezerwy nie wyraziła zgody.

Mija kolejny rok. Kończy się kolejny okres rozliczeniowy. Ja nadal nie mam odpowiedzi.

2 komentarze:

  1. Jakaś matnia, sytuacja patowa, ale wynikająca wydaje mi się z kryzysu myślenia i kompetencji osób które winny być odpowiedzialne za sprawne działanie działu/wydziału/organizacji; żołnierskie słowa mogą tylko chwilowo ulżyć osobie która się z tym styka :(
    Ale, podobno nie ma sytuacji bez wyjścia....

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jak wzmiankowałam w powieści Smierć dziekana, "najgorsi" są ci, którzy chcą czegoś więcej niż egzystować, czekając na stopnie naukowe (po kolei i "po uważaniu"), bo sprawiają kłopoty kierownictwu uczelni i kierownikom różnych działów czy pionów. Mówi się dużo np. o grantach, a nasztzw. duży grant wyszehradzki (już otrzymany) przez nieruchawą radę i dyrekcję Instytutu Filologii Słowiańskiej zost5ał przegłosowany, że go nie chcą, odrzucają (bo byłaby robota). Grant ministerialny kolegi, polsko-słowacki zresztą (też już otrzymany) nawet nie ruszył.

    OdpowiedzUsuń