Licencjat
Bardzo długo udawało się przesuwać termin obrony, choć nie ukrywam, że mogłam się obronić już 10 lat temu. Niestety jednak ciągle coś mi wypadało i w efekcie praca była pisana na kolanie, od niechcenia i przy okazji czegoś innego. Ale w końcu napisałam a Promotor nie miał nawet nic naprzeciw (między nami mówiąc- sądzę, że jej nawet nie przeczytał; a zresztą czy to ważne? przecież i tak jest z innej parafii i nie zna się kompletnie na tym o czym napisałam).
Jak tylko Promotor zaakceptował ostateczną wersję- przystąpiłam do działania. No i tu zaczęły się problemy. W Dziekanacie PANI sprowadziła mnie na ziemię, stwierdzeniem, że zostałam skreślona z listy studentów i muszę napisać specjalne podanie do Jego Magnificencji Prodziekana o przywrócenie na listę studentów. Niestety jednak dzisiaj tego nie załatwimy bo Jego Magnificencja Prodziekan wyjechał w podróż służbową i nikt nie jest w stanie powiedzieć kiedy wróci.... nawet sam Jego Magnificencja Prodziekan nie mógł tego powiedzieć wyjeżdżając, gdyż z potoku różnych być może, jednakoż, prawdopodobnie i zależy, nic konkretnego nie wynikało.
Trudno- pozostało mi tylko czekać i przychodzić codziennie pod drzwi Dziekanatu żeby sprawdzić, czy BÓG mój nie przybył.
Niespodziewanie jednak drugiego dnia BÓG się objawił a erynie i harpie z Dziekanatu, szarpiące mnie zwykle intelektualnie i regularnie moralnie wciskające w błoto, okazały się nadzwyczaj potulnymi eumenidami o słowiańskim serduszku. Cóż za cudna przemiana! Wszystko nagle stało się możliwe.
Przystąpiłam więc do dzieła. W niepamięć poszły bóle menstruacyjne, porzucenie przez ukochanego, zgaga i świerzb. BÓG raczył podpisać moje podanie i mogłam pognać do Instytutu. Tu czekała mnie kolejna niespodzianka, bo moje podanie mogło być przyjęte przez Instytut, jeśli zaakceptują je kolejno: dyrektor instytutu, zastępca dyrektora do spraw dydaktycznych, promotor (pełniący rolę obrońcy obrońcy z urzędu) i pani Ziuta.
OK
Rozpoczęłam mozolny proces zbierania podpisów, pieczątek, poświadczeń, zaświadczeń oświadczeń od różnych dyrektorów, zastępców, obrońców, opiekunów i ich znajomych. W akcie desperacji byłam już gotowa wziąć nawet odcisk łapki kota dyrektora instytutu i odcisk czerni nosowej psa pani Ziuty (nawiasem mówiąc cudowna maskotka instytutu- malutka psinka, którą pani Ziuta nosiła zawsze w torebce do pracy i która smętnie poszczekiwała na niesfornych studentów, którzy wiecznie czegoś chcieli; która poprzez ten smętny szczek wyrażała głęboki ból egzystencjalny Pani Ziuty- niczym pomniejszone jej /z reguły przeogromne/ ego czy też alter ego).
Kiedy już mi się udało pozbierać wszystkie podpisy i potwierdzenia i kiedy miałam zielone światło, żeby zarejestrować pracę licencjacką, poszłam po podpisy Promotora i Recenzenta- to już czysta formalność.
Promotor jednak był już nieuchwytny do końca tygodnia i nikt nie wiedział gdzie go znaleźć- a był dopiero poniedziałek. Dzwoniłam- nie odbierał, wysłałam smsy- nie odbierał, wysyłałam maile- nie odpowiadał. Mogłam przypuszczać, że nie czyta poczty, nie traktuje mnie jako istotę, która godna jest otrzymać odpowiedź albo... że pożegnał się już z tym światem/ nie pracuje na uczelni (śmierć i wyjście poza mury jest praktycznie równoznaczne; jedyna różnica polega na tym, że opuszczenie murów Akademii to agonia wydłużona dla uczonego).
Kiedy już cudem udało mi się upolować mojego Promotora i zdobyć upragnioną zgodę, poszłam do Recenzenta. Ten jednak odmówił przyjęcia pracy, ponieważ nie zdąży przeczytać na przewidywany termin obrony.
Zadzwoniłam do Promotora- tym razem odebrał. To cud!!!!!!!!!!! Doradził mi zmianę terminu i poszukanie nowego Recenzenta. Ale musi się na to zgodzić Przewodniczący komisji, Dyrektor instytutu i pani Ziuta. Dyrektor instytutu, który właśnie mnie mijał i pani Ziuta, która właśnie zamykała ósmy zamek w drzwiach sekretariatu (widziałam to dokładnie kątem oka).
Wybiegłam za umykającym Dyrektorem instytutu. Na próżno- mignął mi tylko za rogiem wchodząc bramę a kiedy podbiegałam do bramy- minął mnie wielki czarny terenowy samochód z Dyrektorem w środku. Mogłam się jedynie rzucić pod koła, żeby go powstrzymać, ale pewnie nie zdążyłby zahamować i zostałaby po mnie tylko mokra plama, miazga z krwi i kości.
Z wywieszonym ozorem pobiegłam na powrót do Sekretariatu. A gdzie tam! Zamknięte na głucho a po Pani Ziucie został jedynie intensywny zapach duszących perfum.
Cholera jasna! Obrona miała być nazajutrz. Oblał mnie zimny pot, gdy uświadomiłam sobie, że jutro Przewodniczący Komisji dostanie na biurko protokoły, na których będzie moje nazwisko i wstawi mi lampę z obrony licencjatu za niestawienie się. Niechybnie przegram walkowerem. I nic nie będzie można zrobić. Tyle starania i pieczątek na nic.
Następnego dnia czekałam jeszcze przed otwarciem Sekretariatu. Dość szybko udało mi się dopaść wszystkie potrzebne mi osoby.
Teraz pozostał drobiazg- umówić nową datę obrony i znaleźć nowego Recenzenta. Zadzwoniłam znowu do Promotora. Znowu cud!
Promotor umówił nowego Recenzenta i nowy termin. Zgłosiłam to do Sekretariatu. Oczywiście Pani Ziuta nie wierzy studentom (w tle usłyszałam smętny szczek Giganta) i musiała obdzwonić kogo tylko można żeby potwierdzić zmianę terminu i komisji.
Udało się. Dostałam nowy blankiet do wypełnienia.
Teraz powinno wszystko pójść jak z płatka. Tylko muszę ustalić w jakim dniu Promotor, Przewodniczący Komisji i Recenzent będą się mogli spotkać, żeby mogła się odbyć obrona. To równanie z dwoma niewiadomymi- drugą jest postać recenzenta, który zgodzi się przeczytać pracę i który nie będzie właśnie na wakacjach w Grecji albo innym Egipcie.
Tylko muszę znaleźć dobry termin.
Tylko muszę znaleźć recenzenta.
I tylko muszą się wszyscy zgodzić.
Powinno pójść jak z płatka.