poniedziałek, 24 czerwca 2013

Podejście


wersja polska 
książka dostępna od lipca 2014


Podejście
Konduktor powolnym krokiem zmierzał w stronę budynku Państwowej Dyrekcji. Nie wiedział nic o pogmatwanej strukturze stanowisk starszych radców, nadradców, adiunktów, specjalistów i innych. System zależności, układów i powiązań był chyba zaprojektowany przez samego szatana albo i gorzej – być może nawet przez jakiegoś człowieka, zapijaczonego planistę. Niewiedza konduktora w tym przypadku działała przeciwko niemu, ale on o tym też nie wiedział, bo przecież wiedzieć nie mógł. Tak więc niewiedza była częścią jego zawodu, jestestwa... można powiedzieć, że sensem bytu, ba!, nawet częścią definicji, która ważniejsza jest od bytu!
Wszystko w konduktorze było znużone, od munduru, który tylko z daleka wyglądał dobrze (z bliska widać było całe powycierane płaty materiału), poprzez poszarzałe oczy, niedbały ruch i wreszcie umysł zamknięty w klatce ograniczeń mentalnych, wytłuczony przez regularny stukot kół o szyny, dudniący nawet w jego snach. Znużenie stało się jego drugą cechą definicyjną.
To wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie sąsiedzi – wiecznie głodni, przychodzący do domu zeżuleni i zeszmaceni do końca, przypominający raczej jakieś monstra z horrorów, żywe trupy – odczłowieczeni, bez krzty moralności. Był w stanie przetrwać wszystko, ale nie widok głodnej żony i córeczki, które zobaczył skulone w kącie i wtulone wzajemnie w łachmany, zrobione z podartych mundurów z przydziału, odarte z resztek żywności, patrzące wielkimi wygłodniałymi i przerażonymi oczami, niczym owce zapędzone przez stado wilków. Wyglądały jakby były ostateczną wieczerzą, po której cała sfora dostąpi wniebowzięcia, a być może i uczłowieczenia. Nie mógł przecież pozwolić sobie na oglądanie dalej takiego widoku. Kłóciło się to z jego prostym wyobrażeniem ojca chroniącego swój dom i rodzinę. Ten widok degradował w nim to, co było pierwotne wobec niewiedzy i znużenia – prasubstancję człowieka/opiekuna.
Zima była w tym roku łagodna, ale i tak przecież „odwieczne prawo natury mówi, że w zimie musi być zimno”, co oznacza, że nawet najbardziej łagodna zima jest okrutna dla ludzi niemających na ogrzewanie, jak rodzina konduktora. Zimno, głód, zeżulenie... odczłowieczenie, beznadzieja... czego trzeba więcej, żeby poczuć bezsens i pustkę... może jedynie spojrzenie bezrozumnego, wyleniałego, trzęsącego się psinulka czy kocura przechery, żywiącego się od miesięcy wypadniętymi z gniazd pisklętami i polną myszą. Trzaśnięcie drzwi wyrwało je z zawiasów – nic dziwnego, bo chata w ruinie. Stary poniemiecki dom powinien być zburzony już dawno, bo nie było czego już remontować.

Powolny krok nadspodziewanie szybko zaprowadził go przed gmach... Było jeszcze tylko kilka metrów i ostatnie niebezpieczeństwo w tej miniodysei – portier mógł go wziąć za włóczęgę i pogonić. Na szczęście człowiek w dyżurce, w tym śmiesznym pseudomundurze z napisem SECURITY, prawdopodobnie drzemał po nieprzespanej nocy wyciągnięty na krześle, z rękami założonymi za głowę i nogami na blacie biurka. Przecież takiemu inwalidzie (bo tylko inwalidów przyjmowano od wielu lat do ochrony obiektów) też się należy coś od życia. Choćby ta nerwowa, przerywana trzaskaniem drzwi, drzemka.
Kiedy znalazł się na wysokości dyżurki, dostrzegł w przepastnych czeluściach korytarza, że z naprzeciwka nadchodzi drugi strażnik.... ten drugi mógł być sprawniejszy, bo przecież poruszał się... stanowił niebezpieczeństwo, jego ruch przeczył trochę absurdalnej zasadzie zatrudniania inwalidów w ochronie... mógł uniemożliwić plan... mógł powstrzymać....
Trzeba było działać szybko.
Konduktor odwrócił się w stronę dyżurki i wrzasnął, wydając nieartykułowany dźwięk w stronę stróża w dyżurce, jednocześnie lewą ręką wyciągając z kieszeni munduru niewielką butelkę, wylewając jej zawartość na siebie, z prawej wyciągając zapalniczkę i podpalając. W tym momencie ujawniła się ostatnia właściwość konduktora – suchość. Kiedy tylko płomień dotknął płaszcza, pożarł całość z zawartością, jakby to była bryła siarki.
Oczom stróża ukazał się niezwykły widok – jakaś postać rozbłysnęła niczym supernowa i spopieliła się w ułamku sekundy. Został smród siarki, kupka popiołu i mgiełka. Skamieniały z wrażenia stróż spadł z krzesła, wyrżnął nosem w posadzkę i do tego potłukł się moralnie.
Do dziś nikt nie wie, o co chodziło konduktorowi i co miał zamiar zrobić po przejściu. Nikt też nie wie, czy jego podejście nie udało się, czy to, co zrobił to było właśnie to podejście. Czy było to za czymś czy przeciwko czemuś? Osobiste czy rodzinne? Czy też może chodziło o podwyższenie płacy minimalnej? A może to po prostu przedziwny sposób na podkreślenie i zdefiniowanie. Albo raczej redefiniowanie.
Jedno jest pewne – popielec nie zaburzył w najmniejszym nawet stopniu naturalnie nienaturalnego procesu tasowania stanowisk między super-, mega- i transadiunktami.

Vorhaben (Übersetzung: irka)


wersja niemiecka dostępna w wydawnictwie Lebensreise od lipca 2014 r.

English translation (kenzen)

The Approach

The Conductor walked slowly towards the State Directorate building.

He knew nothing of its baffling hierarchy of Senior Advisers, Super
Advisers, Associates, Specialists, and The Rest. This system of
connections, arrangements and dependencies was undoubtebly spawned by
the Devil himself - or worse, by some maniacal, intoxicated planner.
The Conductor's ignorance of this system was against him, but he was
ignorant even of his own ignorance, for how could he know? Ignorance
therefore formed a part of him, of his very existence ... one could
even say of his sense of being. It even defined him ... and definition
is more important than existence!

Everything about the Conductor was weary, from his uniform - which was
passable from a distance, but close up revealed worn patches - to his
pale, colourless eyes and slouching gait - and his weary mind,
imprisoned in a mental straitjacket, deadend by the constant clash of
wheel on rail, drumming even in his sleep. Thus, weariness was his
second defining characteristic.

All this could have been bearable if it wasn't for his neighbours -
constantly hungry, tattered and totally degenerate, resembling
zombies, the living dead .... dehumanised and without a shred of
morality. He could take anything, but not the sight of his famished
wife and daughter, hunched and huddled in a corner, in the ragged
tatters of old uniforms, smeared with scraps of food and staring with
ravenous saucer eyes, like sheep cornered by a pack of wolves. They
seemed to him like some kind of Last Supper, after which the pair of
them would be lifted up to Heaven and somehow re-humanised. He
couldn't bear to look anymore. It clashed with his own simple image of
himself as father and protector of his home and family. The sight
degraded something primordial within him, in regard to his ignorance
and weariness  -  the protoplasmic role of man / protector.

Winter that year was mild. But the eternal law of Nature is that
winter should be cold, so even the mildest winter is cruel to those
who, just like the Conductor's family, have nothing to heat with.
Cold, hunger, despairing hopelessness and dehumanisation  .... what
more could add to this feeling of meaningless emptiness? Perhaps the
mindless stare of a trembling, new-born puppy, or of a sly tomcat, who
for months has been feeding off field-mice and fallen fledgelings. The
 door slammed fell and off its hinges. No surprise there, because the
place was a ruin. The dilapidated old house, abandoned by the Germans,
should have been erased long ago, not least because there was nothing
left to repair ....

His slow step led him inexorably towards the edifice. Just a few
metres more and he would face the last obstacle in his mini-Odyssey -
the porter, who might possibly take him for a tramp and chase him
away. Luckily, the man on duty - in his ridiculous Ruritanian uniform,
with the inscription SECURITY - was dozing, probably after a sleepless
night, stretched out on a chair with his feet on the desk and his
hands folded behind his head. For many years only invalids had been
employed as security guards, but they too probably deserve something
out of life .... if only a nap, occasionally interrupted by the
irritating slamming of a door.

As he came level with the snoozing guard, he noticed a second guard,
approaching him along the cavernous corridor .... and this one was
moving, so he was evidently fitter [his movement gave lie to the
absurd principle of employing only invalids in security] .... and he
posed a threat. He could scotch the Conductor's plans ...

swift action was necessary ....

The Conductor turned to the duty guard, yelling inarticulately.
Simultaneously, with his left hand, he took a small bottle from his
uniform, poured the contents over himself, and with his right hand
pulled out a lighter and set fire to himself. At that precise moment,
the Conductor's final characteristic was revealed - aridity. As the
flame touched his coat it was instantly consumed, together with it's
contents, as if he was made of sulphur.

The guard witnessed an incredible sight  - the shape before him blazed
and burnt itself out in a split second, like some supernova. All that
remained was a smoky, sulphurous stink and a small heap of ash.
Dumfounded, the guard fell off his chair and banged his nose on the
parquet, bruising his dignity in the process.

To this day nobody knows what was going on inside the Conductor's
head, nor what he was trying to achieve. Nobody knows whether his
approach was successful, or whether what he did was indeed his
approach. Was it in favour of something, or against? Personal or
family? Perhaps it was about raising the minimum wage? Or maybe it was
simply his strange way of emphasising and defining ... or rather
re-defining,

One thing's for sure - the Conductor's ashes didn't in the minutest
degree interfere with the un-natural process of jockeying for position
between Super, Mega, and Ultimate Associates.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz