środa, 1 lipca 2020

Karawana

Podróż trwała już tak długo, że zapomnieliśmy skąd wyruszyliśmy i dokąd zmierzamy. Jeżeli ktokolwiek widział w tym sens, to stracił go z pewnością po ostatnim ataku obdartych desperatów- niedobitków z innych karawan, cudem ocalałych po licznych atakach dzikich plemion penetrujących okolice.
Wydawało nam się teraz, że wyruszyliśmy w bezdenną pustkę, podróż bez końca, bez horyzontu, bez punktów orientacyjnych, w bezczas i na dodatek bez rozumu.
Im bardziej tonęliśmy w tej brudnoszarej, lepkiej nicości, tym bardziej zauważaliśmy drobne szczegóły, które przekonywały nas, że toczy się tu życie i nieustanna walka przedziwnych wszechświatów, wypełnionych najprzeróżniejszymi stworzeniami. Boskimi i nieboskimi. Albo nawet diabelskimi. Bo pustynia uśpiona w dzień, ożywała w nocy, jakby chiała odbić sobie tę dzienną martwotę i zmartwychwstawać regularnie, ciągle i ciągle.
Odczuwaliśmy coś w rodzaju lęku, pomieszanego z podziwem i perwersyjnym poczuciem masochistycznego szczęścia, słysząc nocną muzykę piasków i śpiewu stworzeń nocy. Może to był legendarny syreni śpiew i nie miał nic wspólnego z morzem, chyba że tylko z morzem piachu. Mogło to być również tchnienie przeklętego Boga, zeźlonego własną nieporadnością i karzącego gatunek dla zasady, żeby się wyżyć, czy cholera wie po co.
Coraz bardziej obdarci, coraz bardziej wyzuci i coraz bardziej obojętni na ból, pijani pragnieniem i wyczerpani uporem, zbliżaliśmy się do granic wytrzymałości. Powłócząc nogami, usmarkani, obślinieni, oklejeni brudem i potem, śmierdzący wszystkimi możliwymi obrzydliwościami, zbliżaliśmy się do ostatniego oddechu, takiego co niczego nie kończył i miał stać się początkiem kolejnego etapu. Takiego, który mogą przekroczyć tylko byty niematerialne- dusze, myśli, intencje, Erynie.
Dzieło wieńczyła jatka... tzn w większości. Kilka osób padło po drodze i wypluło ostatni oddech prosto w piasek. Większość, która pozostała w jednej chwili postradała zmysły. Potknięcie czy uderzenie zadziałało jak iskra padająca na sierpniowe siano. Ludzie rzucili się na siebie. Ci, co przeżyli i tak umarli z wyczerpania. A dalej popełzły i popłynęły same upiory. Korowód śmierci ludzi pijanych umęczeniem mógłby iść tak dalej w nieskończoność przez wszytkie pustynie tego świata, gdyby nie to, że inne światy też potrzebowały coraz to nowych meczenników podróży, przypadkowych pasażerów, przenikających w różnych wcieleniach i formach ciągle nowe czasoprzestrzenie. A może nawet ciągle te same, zamknięte w jednym wielkim samozapętleniu, odczuwane jako nowe tylko dlatego, że odbierane przez nowe wrażliwości.

2 komentarze:

  1. Do tej pory nie dałam się uwieść gatunkowi fantasy; nie przeczytałam żadnej pozycji Tolkiena, Sapkowskiego czy innych pisarzy SF ale weszłam w to opowiadanie, które, może to być zaskoczeniem dla Autora, w lwiej części pokrywa się z moim wyobrażeniem roku 2050 mającym być rokiem samozagłady ludzkości(wg niektórych naukowców); jednym słowem opowiadanie obrazuje koniec świata, a może jednocześnie i światów współistniejących. Pozdrawiam Alicja Teresa P.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może dlatego się tak łatwo czytało, że napisane "na jednym oddechu" ;-)

    OdpowiedzUsuń