Właściwie to nic się nie stało.
Po 5 godzinach sprawdzania pracy, gdzieś około 2.30 poddałem się ostatecznie. Praca nie nadawała się do poprawy. Od czasu do czasu dostawałem takie, które wyglądały dziwnie i szokująco, łamiące wszelkie standardy naukowości i lekceważące reguły języka polskiego. Ta jednak była szczególna. Przysłana po raz 4. Zmieniona tylko tam, gdzie sam wcześniej zmieniłem, z potworami wygrzebującymi się z każdej strony, prawie z każdego zdania. Czasem przez kilka minut starałem się dociec, co autor miał na myśli, żeby zaproponować zmianę wyrazu, zdania, akapitu. Czegokolwiek. 5 godzin bólu, przeszywającego do głębi na widok gwałtu dokonywanego na języku, takiego bólu jak czytasz 'błont' albo 'muj". Jak nożem w mózg przez serce.
Kiedy już zdecydowałem o kapitulacji i wysłałem maila, potwierdzającego autorowi po raz kolejny, że praca się do niczego nie nadaje. Z ciężkim sercem zgwałconą wrażliwością poszedłem spać.
Następnego dnia dostałem życzliwy telefon od osoby trzeciej, aczkolwiek z kręgu tych dobrze zorientowanych i bliskich kręgu władzy, która poprosiła, żebym ... może... przekazał pracę komuś innemu.
Nie ma co dywagować. Dobrze się dzieje. Student, co nie jest w stanie samodzielnie sklecić zdania po polsku i nie wiadomo jakim cudem napisał maturę z języka ojczystego, może zostać przejęty przez kolegę straceńca, który chce się poświęcić. Super! Jest dobrze.
Szybko odezwały się jednak wyrzuty sumienia. Dlaczego kolega ma cierpieć? Skoro student przez kilka semestrów nie był w stanie napisać pracy dyplomowej po polsku to i u niego przecież w ciągu miesiąca nie napisze. A najwyraźniej nie wie on w ogóle, na czym polega język polski, jakimi regułami się rządzi. Pal licho błędy merytoryczne, mylenie Ameryk czy przekręcanie nazwisk najsłynniejszych filozofów ale języka nie da się nauczyć w ciągu kilku dni jak ktoś się nie nauczył przez 20 lat.....
Przesłałem kopię pracy koledze, żeby zobaczył skalę problemu, z czym przyjdzie się mierzyć, bo może nie zdaje sobie sprawy. Może po prostu żal mu sympatycznego studenta, albo ta obrona musi dojść do skutku ze względów... powiedzmy oględnie pozamerytorycznych... Nic nie powiedział. Może sam został przymuszony, bo bardziej miły i koncyliacyjny...
Wprawdzie nasza dyscyplina została przez prześmiewców zaliczona do nauk równoległych, które dalekie są od światowych standardów uprawiania "prawdziwej" nauki, ale nawet przy obniżeniu maksymalnym standardów i wielkim przymrużaniu oczu, nie można puścić czegoś, co łamie reguły języka polskiego....
Istnieje jeszcze jedna ewentualność. Oto mój kolega będzie siedział teraz całymi dniami i zmieniał zdanie po zdaniu, tak, żeby to jakoś wyglądało. Kiedyś rozmawiałem o tym z innymi i oczywiście takich rzeczy nie powinno się robić, bo ani to samodzielna praca studenta, ani nasz obowiązek ani żadne wychowanie dla młodego, promowanego człowieka.
No dobrze- istnieje jeszcze jedna ewentualność. Student po zmianie promotora jednak ugnie się i nagle dostanie oświecenia oraz napisze (albo da do napisania) stosunkowo dobrą pracę, która może być poddana obronie. Mało prawdopodobne ale jakoś tam realne. Mało prawdopodobne, bo chyba nie po to uciekał ode mnie, żeby teraz zrobić coś, czego nie zrobił przez 2 lata... ale teoretycznie jest taka możliwość. Mało realna realność, jednak potencjalna.
Mimo wszystko teoretycznie istnieje jeszcze jedna możliwość- nowy promotor i dobrany poźniej przez niego recenzent to będą jakieś kompletne porażki intelektualne, których koślawe zdania nie będą w ogóle razić, bo ich własne standardy naukowe są dość niskie. Tej możliwości nie brałem w ogóle pod uwagę, gdyż znając publikacje kolegi, mogłem przypuszczać, że zna reguły języka i nie dopuści do obrony kompletnej żenady, której będzie się musiał wstydzić cały instytut. No i dobierze też raczej właściwego recenzenta, który dziadostwu nie przepuści, bo sam jest porządnym gościem.
Wszystko to skłaniało do jednego podstawowego wniosku- student się nie obroni w tym rozdaniu a również istnieją duże szanse, że nie obroni się w ogóle.
No chyba, że te 2 lata po absolutorium jednak wykorzysta na intensywną pracę nad sobą i napisze coś wartościowego.
Nie wydawało mi się również możliwe, żeby zmienić promotora po zamknięciu sytemu elektronicznego, bo przecież wystawiłem już ocenę studentowi a później jeszcze Dziekan potwierdził moje obawy, kiedy go wprost o to zapytałem. Więc czeka mnie trudna praca nad charakterem i wychowaneim młodego człowieka oraz nad jego warsztatem naukowym prawdopodobnie przez kolejne 2 lata. Przypomniałem sobie moje przygody z magisterium, kiedy to broniłem pracę właśnie po 2 latach po ukończeniu studiów, bo mój promotor, światowej sławy specjalista w podjętej przeze mnie problematyce, chciał coraz więcej i więcej, aż zabrakło nam czasu. Początkowo się zmartwiłem, ale jak trzeba to trzeba. Poszedłem do pracy, na kolejne studia, nauczyłem się hiszpańskiego i po dwóch latach trochę wymusiłem na profesorze obronę, szantażując go, że już dłużej nie mogę i albo bronimy albo będę powtarzał piąty rok. Profesor zmniejszył oczekiwania a ja obroniłem bardzo dobrze pracę i z dużym bagażem doświadczeń mogłem pomyśleć wtedy o studiach doktoranckich.
Pewnie teraz też będzie podobnie, choć na doktorat raczej mój wychowanek nie będzie miał szans z takim stylem i niegramotą.
I wtedy przyszła seria akademickich cudów.
Trochę przypadkiem dowiedziałem się od Dziekana, który przekonywał mnie, że zmiana promotora na tym etapie nie jest możliwa, o fakcie, że mój student jednak uzyskał pozwolenie od innego Dziekana, który go zastępował akurat wtedy, kiedy przyszło podanie (sic!).
Potem przypadkiem spotkałem dwóch kolegów, których spytałem czy wiedzą coś o przypadku studenta X, domyślając się, że mogą coś wiedzieć więcej, no bo ja przecież w sumie nic nie wiem- nikt ze mną nie rozmawiał o żadnych kulisach sprawy. Może wtedy bardziej bym zrozumiał o co chodzi. Okazało się, że jeden z kolegów jest recenzentem, ocenia pracę dobrze i w dodatku obrona odbędzie się pojutrze (sic!). Wtedy poczułem zawrót w głowie i lęk, jaki musi odczuwać zaszczute zwierzą, osaczone w kniei przez żądne krwi ogary. Bo teraz już chyba wszyscy byli przeciwko mnie i nawet nie wiem z jakiego powodu.
Taki obrót sprawy może świadczyć o tym tylko, że nie jestem dobrym promotorem i w przyszłości nikt mi nawet nie przydzieli już żadnego seminarium. O przydział się nie martwię, gorzej z opinią niemoty, demiurga, nieudacznika. Nie za dobrze to też świadzy o stosunkach w firmie a studenta nauczyliśmy właśnie kombinowania i omijania prawa. Wykorzystywania sytuacji i wymuszania działań. Bardzo to nieakademickie.
I wreszcie zajrzałem do systemu. Wystawiona przeze mnie ocena zniknęła, podobnie jak student z listy studentów mojego seminarium. Krew buchnęła w tętnice, tak, że podskoczyłem na krześle i omal nie wypadłem. Wyobraźcie sobie, że widzicie jak idzie na was nawałnica. I w następnej sekundzie jesteście już w jej środku. Zrobiło się czarno, ocean deszczu spada z nieba i was topi. Jesteście tylko świadomi jak walą w was pioruny, ale ich nie czujecie. Widzicie swoją śmierć.
Co dalej?
Klincz. Pat.
Czy mogę zapytać dalej kolegów, co jest grane? Mogę. Ale raz już w międzyczasie próbowałem. I promotor i recenzent zareagowali agresją, z jaką do tej pory się nie spotkałem z ich strony. Chyba nie ma czego wyjaśniać, bo sobie już wyrobili własne opinie. Wiedzą czy nie wiedzą, przywiązani do swoich mikroświatów i swojej indywidualnej, osobistej, autoetnograficznej perspektywy epistemologicznej, wiedzą "lepiej" i nie chcą wiedzieć "gorzej". Mogę mieć jedynie nadzieje, że to nie jest element jakiejś większej gry i że nie chcą mnie wziąć pod obcasik, przecwelować, poniżyć, sponiewierać albo w inny sposób zdominować a potem pluć i śmieszkować przy byle okazji, jak to już raz nowy promotor łaskaw był okazać... przypadkiem ;-)
Czy mogę wytknąć wszystkie formalne zaniedbania i pójść na wojnę z całym światem walcząc o swoje? Efekt z dużym prawdopodobieństwem, graniczącym z pewnością, będzie taki, że narobię studentowi problemów. On i tak nie jest w stanie pojąć tego wszystkiego, bo nie jest mną te 20 lat temu. Gdyby tak było, to poddał by się wyrokowi i pracował nad sobą a nie nad sytuacją. Koledzy raczej nastawią się przeciwko mnie. Wcale nie będę postrzegany jako ten, co pilnuje standardów, tylko ten, co zwrócił się przeciwko nim pierwszy i który odkrywa to, co powinno zostać zakryte. Jako ten, co w złym świetle stawia swoich. Administracja, nawet jeśli udowodnię jej zaniedbania, tym bardziej poczuje się urażona w swej feudalnej dumie i wszystkie moje żale spłucze odpowiednimi procedurami do szamba opinii wysokiej rangi urzędników, w zastępstwie których decyzje mogą podjąć zawsze inni wysoko postawieni urzędnicy.
Lepiej zapomnieć i modlić się o zapomnienie.
Właściwie to nic się nie stało. Zły śpi spokojnie... Jak się zbudzi to nas zje.