sobota, 20 lipca 2013

Symbiont

Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa to pies, który zagląda mi do łóżeczka. Miał na imię Diament, może dlatego, że stanowił wielką wartość dla naszej rodziny, a może dlatego, że oczy mu się świeciły jak para diamentów.
Jak byłem nastolatkiem, dowiedziałem się, że Diament nie odstępował mnie na krok, od momentu kiedy tylko zostałem wniesiony na dwór i w dodatku miał zwyczaj co chwilę zaglądać do kołyski, opierając przednie łapy o brzeg, wywalając wielki, czerwony ozór i wlepiając we mnie błyszczące oczy.
Nie mogę tego pamiętać, ale w dniu kiedy zacząłem raczkować, Diament wpadł pod przejeżdżający obok domu samochód i zginął na miejscu. Moje wspomnienia psiego pyska z wczesnego dzieciństwa połączyły się z imieniem i legendą zwierzęcia po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy zginął drugi pies – Rex. Ten zaś był wówczas moim najlepszym przyjacielem, z którym urządzałem sobie gonitwy w lesie i polowania na żaby oraz polne myszy. Latem wylegiwaliśmy się, zanurzeni w wysokiej trawie, zbożach lub kopach siana, bawiąc się źdźbłami i obserwując beztroskie pasikoniki, a zimą rąbaliśmy przeręble w pobliskich rzeczkach i jeziorkach. Wtedy lata były naprawdę upalne, a zimy srogie, z metrowymi zaspami i siarczystym mrozem.
Rex na co dzień był niewolnikiem i strażnikiem podwórka, przykutym do budy na grubym stalowym łańcuchu, takim jak przywiązywało się krowy na pastwiskach, przykręconym dodatkowo do szpili wmurowanej głęboko w ziemię. Stawał się królem, kiedy wciskałem mu się do budy, znajdując schronienie przed upałem bądź mrozem, czochrałem i drapałem go po brzuchu i za uszami, no i wreszcie, kiedy grasowałem z nim po okolicy, płosząc wróble i kawki. Do dziś jednak najbardziej wspominam dzień, kiedy cały żywy inwentarz obżarł się wiśniami pozostałymi po fermentacji wina. Gęsi i kury chodziły zygzakiem bez celu i sensu w różnych kierunkach, świnie urządziły sobie imprezę na środku podwórza i nie wróciły do chlewu na noc, a Rex tak się upił, że leżał na miejscu zbrodni i wymiotował przez kilka dni.
Moje dzieciństwo skończyło się, kiedy Rex spuścił się z łańcucha i wpadł pod kopyta uciekającego konia, próbując spełnić swój obowiązek strażnika i za wszelką cenę powstrzymać biegnące na oślep zwierzę. Kopnięcie w brzuch spowodowało, że umierał przez kolejne kilka dni i nikt nie potrafił mu pomóc. Wszyscy mieli nadzieję, że się z tego wyliże, tak jak wcześniej z zatrucia alkoholowego, ale nie było najmniejszych szans. Przyszło mi obserwować to powolne konanie z okna domu.
Zupełnie nie pamiętam kolejnego stróża zagrody. Wiem tylko, że był nad wyraz agresywny, jakby chciał wypędzić z domu albo co najmniej pożywić się mną.
Więc wyjechałem.
Przez długie lata sam byłem niczym kundel włóczący się po nie swoich miejscach oraz sypiający w przypadkowych łóżkach.
Przed emeryturą odłożyłem na skromne mieszkanie komunalne. To był istny cud, zważywszy na fakt, że nigdy nie udało mi się zdobyć porządnego formalnego wykształcenia ani też w konsekwencji – porządnej pracy. Mieszkanie, które z trudem dałem radę pokątnie kupić albo raczej załatwić prawo do jego użytkowania, było kompletną ruiną. Nie chodziło mi jednak o własność czy o jakąś perwersyjną radość posiadania, tylko o święty spokój i osobność do końca życia.
Kiedy lokator wziął kasę za „odsprzedanie” i podpisał ze mną umowę, która nie miała tak naprawdę żadnej mocy prawnej, mogłem odetchnąć wreszcie z ulgą, bo wiedziałem, że on już tu nie wróci. Miał honor biedaka, nieuzależnionego od alkoholu czy wąchania kleju, czego nie można było powiedzieć o większości mieszkańców tej dzielnicy, wystających całymi dniami, hordami w bramie, wyciągających pieniądze od przechodniów, nieustających w wieczystym czekaniu na kolejnego jelenia. Zamykając za nim drzwi, zauważyłem leżącą na szarym betonie przed wejściem kudłatą, czarną kulkę z czarnym noskiem i świecącymi oczkami. Tak właśnie patrzy na seniora/emeryta przeznaczenie. Żeby dom mógł być... żeby stał się prawdziwym domem, brakowało właśnie tylko psa. Zgarnąłem kępkę kłaków z betonu, cmoknąłem w nos i wziąłem na ręce, a następnie przeniosłem do starego nowego mieszkania. Z czasem urządziłem wszystko tak, żeby psiakowi było wygodnie, żeby mógł je traktować jak wielką psią budę.
Pierwszy wspólny spacer był dość traumatyczny. Wybraliśmy się nad rzekę, kiedy woda wzbierała. Za parę godzin miała wylać i utopić mieszkanie, wyganiając mnie i psiaka na pewien czas na koczowisko na działki. Nieporadny szczeniak eksplorował kępki trawy oblane wodą. Z jednej z nich zsunął się wprost w wir, który zaczął wypychać psiaka w stronę środka rzeki. Serce podeszło mi do gardła, oblałem się zimnym potem, a mięśnie nagle spięte zaczęły nerwowo drgać. Zastanawiałem się, czy nie rzucić się w tę mętną wodę. Wprawdzie nie potrafię pływać, ale może przy brzegu nie jest aż tak głęboko. Może udałoby mi się go chwycić, trzymając jedną ręką tej nędznej kępki trawy... Nie wyobrażałem sobie, że psiak 1. Mógłby się utopić 2. Z mojego powodu/nieuwagi/niedopilnowania 3. Zanim urósł i poznał życie. Ogarnęło mnie przerażenie, jakbym to ja sam miał za chwilę utonąć w brązowych, pieniących się kłębach mułu. Na szczęście na brzegu zauważyłem kij, który chwyciłem błyskawicznie i którym skierowałem psiaka w stronę brzegu. Parę metrów dalej dopłynął na tyle blisko, że mogłem go już spokojnie wyciągnąć.
Wydaje mi się, że to właśnie zdarzenie stało się początkiem specyficznej symbiozy czy też jakiegoś metafizycznego splątania losów, przyczyn, cierpienia i odkupienia. Właśnie wtedy przypomniałem sobie, jak kiedyś, będąc małym szkrabem, uczyłem się pływać. Wypłynąłem zbyt daleko i zacząłem tonąć. Pewnie musiałem wtedy wyglądać jak ten psiak, próbujący za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni, odganiający od siebie myśl, że za chwilę woda zaleje płuca i odbierze oddech. Porzuciłem wtedy pospiesznie te dziwaczne myśli. Zadowoleni obaj, że wszystko dobrze się skończyło, wróciliśmy do podmakającego mieszkania.
Ta dziwna myśl, czy też podejrzenie, nie umarła jednak. Raczej się przyczaiła w mojej głowie, zaległa gdzieś w podświadomości i tliła się jak niedopałek, co jakiś czas rozbłyskujący większym płomykiem, nie wiedzieć jak ani dlaczego. Wracała jak bumerang nieregularnie, a z każdym następnym powrotem silniejsza.
Jeden z takich najsilniejszych powrotów dziwnych myśli miał miejsce 3–4 lata później, kiedy psiak wszedł w fazę dorastania, burzy i naporu. Pokochał bieganie własnymi ścieżkami i uwielbiał znikać mi z oczu. Podczas jednego z takich spacerów pies nastąpił na szkło z rozbitej butelki po tanim winie i rozciął sobie łapę. Bardzo krwawił. Zastanawiałem się, czy nie wziąć taksówki, ale już widziałem w wyobraźni minę taksówkarza, któremu pchałbym się do samochodu z bryzgającym krwią zwierzęciem. Ściągnąłem koszulę, podarłem ją i otuliłem łapkę tak, żeby nie krwawiła. Wziąłem „młodzieńca” na ręce i poszedłem do miasta w poszukiwaniu weterynarza. Nie wiem skąd znalazłem w sobie tyle siły, żeby nieść te 12 kg żywej wagi przez całe miasto, ale zdaje się, że wtedy był to mój najmniejszy problem. Wróciło to samo przerażenie, które mnie zalało wcześniej, kiedy się topił. Niosła mnie rzeka adrenaliny płynąca w żyłach zamiast krwi. Zarówno wtedy, jak i teraz pies zachowywał stoicki spokój. Patrzył mi z bezgraniczną ufnością w oczy i traktował całą tę sytuację tak, jakbym miał zwyczaj ciągle nosić go na rękach.
Kiedy lekarz szył, zdałem sobie sprawę, że jako nastolatek też sobie rozciąłem dłoń między palcami, mniej więcej w tym samym miejscu co pies. Nawet kształt rozcięcia i głębokość rany były podobne. Ale nadal nie wiedziałem, co to oznacza, no i czy nie dokonuję jakichś absurdalnych nadinterpretacji.
Minęło kolejnych kilka lat, kiedy zaczęła mi puchnąć dłoń. Przeszedłem serię badań, ale lekarze nie byli w stanie z nich wyczytać nic sensownego. Był zresztą środek lata i ten najlepszy personel medyczny albo wyjechał na wakacje, albo był zbyt zajęty, bo musiał przecież obsłużyć również dodatkowych pacjentów. Zauważyłem, że mój pies też ma spuchniętą łapę i kuleje, najwyraźniej nie mogąc się na niej wesprzeć. Wizyta u lekarza ujawniła, że między poduchy wbił się kłosek. Lekarz rozciął skórę między psimi palcami. Pociekła gęsta, żółta flegma. Biedny psiak skręcał się z bólu i mdlał, kiedy zanurzone w ciele szczypce wwiercały się w poszukiwaniu źródła zakażenia.
Wróciliśmy do domu, lecz przez następne parę dni opuchlizna nie ustępowała. Rozciąłem więc szwy, spod których ciągle sączyła się gęsta, wonna ciecz. Udało mi się usunąć resztę kłoska, którą zaszył lekarz. Pies lizał sobie łapę przez następne dni, a moja ręka powoli traciła bolesną opuchliznę.
Od tej pory moje cierpienie i ból psa były z sobą jeszcze bardziej powiązane. Kiedy ja miałem bóle kręgosłupa i nie mogłem zwlec się z łóżka, mojego psa sparaliżowało całkowicie i trzeba go było leczyć w klinice. Moja astma przeszła z czasem na niego. Dla mnie czas się zatrzymał, on stawał się coraz bardziej niedołężny – najpierw ogłuchł, potem stracił wzrok i powonienie. Wreszcie zległ na swoim posłaniu w kącie i nie chce się już w ogóle ruszyć ani jeść, ani pić. Od tygodnia patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Apatyczny i obojętny na wszystko niczym Sfinks.
Nie wiem jak długo to potrwa i przed jakim cierpieniem próbuje mnie ochronić tym razem. Nie wiem od czego to odkupienie, ale obawiam się, że już wkrótce odejdzie do krainy wiecznych łowów, a ja zostanę sam i opuszczony będę musiał dokończyć swoje własne konanie. I nikt mi już w tym nie pomoże, bo nie będzie już tego, który mógłby udźwignąć taki ciężar. Tego, któremu bałem się nadać imię, a który – mam wrażenie, że zawsze był ze mną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz