Naprzeciwko mojego biurka znajdowały się przeszklone drzwi. Zobaczyłem tuż za nimi mojego domowego (!) kota. Siedział nieruchomo, łypiąc na mnie oczami, w których było zrozumienie nieskończoności wszechświata, małych ludzkich podłości i kompletnie chaotycznej nieprzewidywalnej przypadkowości cierpienia. Chłodne, puste oczy kota były niczym lustro, w którym odbijałem się z całą tą moją niepewnością, konformizmem, psim ułożeniem i zniewoleniem.
Refleks na szybie drzwi, i kot znikł tak szybko jak się wcześniej był pojawił - w ułamku sekundy. Jednocześnie przez ten właśnie ułamek sekundy można było dostrzec w samym centrum na szybie oko Horusa i kolejny ułamek sekundy później pod sufitem obłoczek jakiejś błękitnej mgiełki, powoli rozpływający się pod powierzchnią całego niemalże sufitu zimnego korytarza biurowca.
Spojrzenie kota przebiło mnie na wylot niczym metalowa szpila. Uświadomiłem sobie kim albo raczej czym naprawdę jestem.
Co do swojej pozycji w biurze nie miałem żadnych wątpliwości już wcześniej, ale kot ją wyeksponował. Spowodował, że stała się 'znacząca', nazywalna, bardziej rzeczywista i że nie dało się już tego faktu zagrzebać w pracoholizmie. Pustka kocich oczu przez moment spoglądała we mnie a ja spoglądałem w tę otchłań, doświadczając w tym samym momencie zmultiplikowanej, zapętlonej pustki nad pustkami.
Moja pozycja w biurze była ... dwuznaczna albo lepiej byłoby powiedzieć wieloznaczna. Personel pomocniczy był dumny, że traktuję ich jak równych sobie i wiedzieli dobrze, że o nikim nigdy nawet nie pomyślałem źle. Ceniłem bardzo ich pracę, bo bez nich byśmy utopili się we własnych odchodach i śmieciach. Bardzo też podziwiałem ich zaangażowanie i poświęcenie. Szczególnie to ostatnie w dzisiejszych czasach trudno było uzyskać od kogokolwiek.
Współpracownicy podziwiali mnie jeszcze bardziej i zastanawiali się, jak jestem w stanie pogodzić z sobą tak wiele funkcji i robić efektywnie tak wiele rzeczy. Wiedzieli też, że od tego na ile ja sam będę mocny w naszej korporacji i ceniony przez przełożonych, na tyle ich pozycja również będzie się stabilizować. Dyrektor oddziału, który był najwyżej w dostępnej mi hierarchii, zapraszał mnie często na obiad i zawsze miał dla mnie czas, bo dobrze wiedział kim jestem i co udało mi się osiągnąć. Podczas tych obiadów żelaznym punktem programu było wielogodzinne oglądanie wielopoziomowego ogrodu bonzai i rozwodzenie się nad historią każdej roślinki, wystawianej na podziw przybyłych gości. Nad każdym niemalże cięciem i drutowaniem, nawożeniem, podlewaniem, kształtowaniem i umiarkowanym wzrostem. Na początku byłem pod wrażeniem, z czasem jednak stało się to czymś w rodzaju bezwstydnego rytuału, nieco obleśnego, a na pewno żenującego- coś jak publiczna lustracja narządów płciowych gospodyni domu.
Cieszyłem się jednak jego uznaniem- należało więc brać udział w tych zboczonych rytuałach, przed wyjściem przyklejać sobie uśmiech i grzecznie przemieniać w dziecięcego perwersyjnego podglądacza, udając niezdrowe zainteresowanie nagozalążkowością, workami wodnymi, korzeniem i rozmnażaniem.
Hierarchia w firmie była tak rozbudowana, że między mną a szefem oddziału znajdował się cały szereg (albo raczej pion) mniejszych i większych, na ogół nieszkodliwych dla mnie führerków, z wyjątkiem jednego szczególnie groźnego, którego mógłbym porównać tylko do uwiązanego w moim gabinecie niedźwiedzia. Wchodząc do biura- nigdy nie masz pewności, czy łańcuch wytrzyma, i czy bestia nie powali cię jednym machnięciem łapy, robiąc z twojego ciała krwawą miazgę rozgniecioną na biurku, wymieszaną z papierami i rozbryzganą na całej powierzchni pomieszczenia- ścianach, suficie, lampach, podłodze, oknie, szklanych drzwiach. Często wchodząc wyobrażałem sobie takiego misia o bezmyślnych oczkach, dla którego życie kogoś innego stanowi nic nie znaczący incydent. Jak życie natrętnej osy, która przeszkadza w zażeraniu się miodem czy konfiturami- nie dość że nie możesz wygrzebać słodkości ze słoika czy plastra to jeszcze takie małe wredne lata koło ciebie i cię wkurza w nieprzyzwoity sposób swoimi staraniami.
Ten miś o bezmyślnych ślepkach był gdzieś tam w hierarchii wyżej, nie bezpośrednio nade mną ale nie przepuścił okazji, żeby się do mnie nie przypiąć jak kleszcz, zawsze kiedy tylko taka okazja się nadarzyła. Tępe, przymglone nienawiścią oczka, osadzone w twarzy jełopa, rozbłyskiwały kiedy pojawiał się tylko pomysł upokorzenia. A pomysłów takich miał wiele i ciągle pojawiały się nowe: a to wysłał maila i udawał, że nie dostał odpowiedzi, co kończyło się ostrą, publiczną reprymendą, a to umówił się na spotkanie i nie przyszedł, wmawiając mi, że to ja pomyliłem godziny, co kończyło się kolejną ostrą publiczną reprymendą, a to nie odbierał telefonów ani maili a potem miał pretensje, że za późno go powiadomiłem, co kończyło się zwykle jeszcze większą ostrą i publiczną reprymendą, a to w dyskusji publicznej nie odpowiadał w ogóle na moje pytania czy propozycje, jakbym był powietrzem, albo jakby mnie tam w ogóle nie było, albo jakby mnie nie słyszał. Śliski jak piskorz, potrafił tak budować sytuacje, że nikt nigdy nie wiedział czy to on wykorzystuje stanowisko, czy to ja jestem kompletnym idiotą w relacjach z nim. Nigdy nie było świadków ani nic co można by przedstawić na piśmie jako dowód.
Wcześniej dziwiłem się, jak ten gość mógł zrobić doktorat z psychologii i zająć taką wysoką pozycję w firmie. Później zrozumiałem, że w takim kraju jak nasz, gdzie dopiero co skończyła się wojna, gdzie były masowe groby wypełnione zamęczonymi w torturach, na psychologię szli przede wszystkim psychopaci, żeby mogli dalej znęcać się nad innymi ofiarami, w nieco bardziej perfidny sposób. Z czasem nabrałem też pewności, że gdzieś potajemnie musi prowadzić własny gabinet 'terapeutyczny', z którego ludzie wychodzą większymi wrakami psychicznymi niż byli przed 'terapią'.
Zawsze gdy go mijałem, widziałem w tych ślepiach zimną nienawiść w czystej postaci. Obserwowałem z jakim trudem, w zasadzie resztkami woli, powstrzymuje się, żeby się na mnie nie rzucić i nie przegryźć mi tchawicy. Było całkiem realne, że pewnego dnia nie uda mu się zapanować nad emocjami i już nie wyjdę z biura żywy.
Podejrzewałem że jego nienawiść jest typowa dla lenia, który z definicji nienawidzi się zmęczyć i wszystkich tych, dla których zmęczenie pracą jest stanem naturalnym. Stanowiłem dla niego niewygodny dowód na to, jak dużo można zrobić w życiu, co samo w sobie było już niebezpieczne. Ktoś kiedyś może przyjść i zapytać go co osiągnął oprócz doktoratu z psychologii.
Pewnie sobie zadajecie pytanie dlaczego nie można było rozwiązać inaczej tej sytuacji. Firma dobrze płaciła. W sytuacji, kiedy po ulicy kręciły się od czasu do czasu jakieś bandy degeneratów-byłych żołnierzy i partyzantów, które często zaciukały przypadkowego człowieka, albo psa- z powodu chwilowego braku człowieka na podorędziu, to było jedno z niewielu bezpiecznych miejsc, na dodatek dobrze pilnowane przez oddziały milicji. Często też dochodziło do potyczek między naszą ochroną a maruderami. Firma, dzięki współpracy z UE, sprzedawała przede wszystkim bezpieczeństwo i prestiż, a każdy pracownik mógł korzystać z darmowego dostępu do tych rzadkich dóbr, w zasadzie w nieograniczonej ilości.
Mnie z kolei nie można było wyrzucić i to nie ze względu na dobre relacje z szefem wszystkich szefów, tylko dlatego, że byłem dobry w tym co robię. Do tego byłem pracoholikiem. To budziło oczywiście tylko jeszcze większą złość misia zwierzoczłekoupiora, ale zdawał sobie on doskonale sprawę z tego, że jesteśmy skazani na wieczny pat. No może nie aż tak wieczny- powiedzmy dopóki będzie trwała firma, albo dopóki któryś z nas nie umrze, albo dopóki on jest w stanie się powstrzymywać przed zagryzieniem mnie. Dopóty właśnie będę trwał w środku pustki, oświecony i bezsilny, w sąsiedztwie wszystkowiedzącego kota, bezmyślnego misia, z nieuchronną perspektywą regularnego praktykowania ogrodowych perwersji aż do granic obrzydliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz